Pięcioletnia przerwa wydawnicza — nie liczę w tym miejscu zapchajdziury „Abiogenesis – A Coming Into Existence” — to dla Origin coś nowego, a zarazem niezaprzeczalnie rozsądnego. Jakby nie patrzeć, ostatnie albumy Amerykanów jakoś szczególnie nie różnią się od siebie, więc przy zachowaniu dotychczasowego, trzyletniego cyklu, istniało ryzyko doprowadzenia słuchaczy do wyrzygu, gdyby po raz kolejny dostali to samo. A tak proszę – wystarczyło dziadów wziąć na przeczekanie i wzbudzić w nich głód muzyki Origin, dzięki czemu Chaosmos, który w żaaaaaden sposób nie rewolucjonizuje stylu zespołu, powinien każdemu z fanów wejść bez popitki.
Na Chaosmos Amerykanie nie wprowadzili na tyle wyraźnych i głęboko sięgających zmian, żeby można było grubą kreską oddzielić ten krążek od poprzedniego; w każdym razie dla laików oba materiały będą identyczne. Ogólne schematy kompozytorskie praktycznie nie zostały naruszone, a muzycy Origin skupili się wyłącznie na aranżacyjnych niuansach i uwypukleniu chwytliwości. Właściwie w każdym utworze zawarto jakiś motyw przewodni albo wybijający się patent, do którego łatwo później wrócić pamięcią, więc pomimo sprinterskiego (zazwyczaj) tempa i technicznych szaleństw (zazwyczaj) kolejne kawałki nie zlewają się ze sobą w jednostajną sieczkę. Poza tym na Chaosmos znalazło się więcej miejsca na zwolnienia podbijające ciężar całości („Ecophagy”, „Chaosmos”), gdzieniegdzie mocniej zaakcentowano groove („Cogito Tamen Non Sum”), melodie („Panoptical”) oraz wpływy klasycznego brutalnego death metalu („Decolonizer”). Na sam koniec Origin rzucili ponad jedenastominutowego kolosa „Heat Death” – wyszedł spoko, bo dzieje się w nim naprawdę dużo, choć wszystko po ósmej minucie należy traktować jako outro. Coverów tym razem nam oszczędzono, gloria!
Pod względem produkcji Chaosmos wypada nieco okazalej niż „Unparalleled Universe”, co daje się szczególnie odczuć w wolnych partiach, choć i przy największych napierdolach muzyka Origin zyskała trochę więcej przestrzeni i czytelności. Przypuszczalnie to kwestia zmiany studia, bo za nagrania po raz czwarty (!) odpowiada duet Robert Rebeck i Colin Marston.
Chaosmos to trzy kwadranse muzyki dokładnie takiej, jakiej można było się po Origin spodziewać – może i już niezbyt oryginalnej, ale wciąż robiącej wrażenie swoją intensywnością. O jakimś przełomie nie ma mowy — wszak zarówno artystyczny jak i komercyjny mają już za sobą — ale to na pewno ich najlepszy album od czasu „Entity”.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Origin
inne płyty tego wykonawcy:
Choć zespół nauczył się na błędach brzmieniowych popełnionych na swoim debiucie, to niestety i tym razem trafił na ścianę w postaci producenta ignoranta nierozumiejącego kompletnie wizji zespołu i dlatego też, mimo widocznej poprawy dźwięku, wciąż to nie jest jeszcze ten szczyt możliwości, na jaki było stać Internal Bleeding.
Zdobyłem swoją kopię całkiem niedawno, bo w tym roku (2022) i zastanawia mnie, czy to biedactwo nie leżało w magazynach aż od 2004 r. Chyba nikt tego nie chciał poza mną, bo wydanie jest w oryginalnym digipaku. Cóż, głupcy, nie wiedzą co tracą.
I oto stała się rzecz, której wielu ortodoksów nie przyjmie do wiadomości – Deathspell Omega po prawie dwudziestu latach czarowania swoimi nieraz rewolucyjnymi pomysłami radykalnie odmienili styl i stali się… mniej radykalni muzycznie. Na The Long Defeat zespół śmiało i bez oglądania się za siebie (i na innych) rozwija to, co na „The Furnaces Of Palingenesia” zostało zaledwie zasugerowane, niemal całkowicie zrywając przy tym z ekstremalnością poprzednich dokonań. Ktoś powie, że to szokujące, ktoś inny, że oburzające, natomiast ja wiem jedno – pomimo pewnych drobnych zgrzytów materiał wchodzi jak złoto, i to od pierwszego przesłuchania.
Na drugą płytę ta Death/Thrashowa formacja postanowiła zrobić coś bardziej komercyjnego i przystępnego. Z takiego opisu wydawać by się mogło, że to, co powstanie, będzie kompletnie bezwartościowe. Nic bardziej mylnego. Przedstawiam wam poniżej jedną z najlepszych płyt na świecie, którą prawdopodobnie nigdy nie słyszeliście.
Od czasu powrotu na scenę, Decapitated zmienił styl i gra sobie na luzie coś z pogranicza Groove/Death Metalu, czasami przechodząc w Deathcore. Nie inaczej jest i tym razem. Co do zasady, nie staram się mieć jakiś oczekiwań wobec zespołów i preferuję otwarte podejście do czegoś nowego, przyjmując rzeczy takimi, jakie są. Dlatego też nie goniłem z widłami i pochodniami za Morbid Angel, kiedy wydali
Jeśli mnie pamięć nie myli, to Cenotaph nigdy nie nagrał dwóch płyt w takim samym składzie i Precognition To Eradicate nie jest tu żadnym wyjątkiem. Jedynym ludzkim łącznikiem z poprzednią jest osoba wokalisty Batu Çetina, który odpowiada za nazwę, teksty i ogólny kierunek artystyczny. Nie da się ukryć, że ten brak stabilności wpływa hamująco na karierę kapeli – wiąże się z długimi przerwami wydawniczymi oraz niepewnością u fanów, bo raz po raz muszą zadawać sobie pytanie, czy zespół rozleciał się na dobre, czy może jednak to tylko chwilowe zamieszanie i wkrótce powróci z odpowiednią mocą i na odpowiednim poziomie. Cóż… Jak dla mnie, to moc się nawet zgadza, ale co do poziomu…
Pamiętam (niestety) istnienie onegdaj popularnego niemieckiego zespołu dla nastolatek o nazwie Tokio Hotel. Chwytem marketingowym był fakt, że ów zespół składał się z podwieków mających po 12, 13 lat. Duży sukces (choć krótkotrwały) Tokio Hotel zainspirował szefów Nuclear Blast do wypuszczenia na rynek Death Metalowej odpowiedzi na to całe zjawisko.
Dawno, dawno temu poznałem tą ekipę przy rekomendacjach z rateyourmusic.com, przez co ich nazwa dobrze się mi kojarzyła i gdy ku mojemu zaskoczeniu pojawiły się re-edycje ich starych płyt, co się również zbiegło z reaktywacją grupy, to mogłem sobie przypomnieć o nich na nowo i tym razem porządnie, słuchając ich twórczości od deski do deski.
Recenzję 


