Holandia, jak na mały kraj, miała dysproporcjonalnie dużą ilość jakościowych grup. Posunąłbym się nawet dalej i zapytał, czy w ogóle istniała jakaś kiepska grupa z tego kraju, grająca Death Metal w latach ’90? Owszem, nie wszystkie wydawnictwa wyglądały zachęcająco, jak np. dzisiejszy protagonista, a nawet wręcz tego typu grafika nie kojarzyła się z ekstremalnym graniem, a już tym bardziej na dobrym poziomie. Aczkolwiek na szczęście re-edycja Vic Records ma już bardziej „normalną” i pasującą okładkę.
Swego czasu był też pewien odsetek zespołów, które potrafiły płynnie łączyć Doomowy klimat z kreatywnością. Perpetual Demise należy więc do kategorii grania niezbyt brutalnego, ale za to z polotem i pomysłem, podobnie jak robił to Afflicted czy Brutality, choć brzmieniowo bliżej im swych krajanów z Consolation czy Nembrionic.
Mamy zastosowane średnie tempa, a nawet i wolniejsze. Zapomnijcie o blastach. Gitarki lubią sobie dodać akustycznej kultury dla „arktycznego” efektu, a i trafia się też mała instrumentalna miniaturka. Gdzieniegdzie pojawi się również riff zahaczający o progresywność, ale zastosowane są głównie prostsze i przyjazne do zapamiętania motywy. Album zresztą bardzo szybko mija mimo 40 minut trwania, choć pod koniec zespół zaczyna za bardzo zjadać własny ogon i trochę się pomysły kończą, ale i tak trzeba przyznać, że utwory gładko przechodzą jeden za drugim w sposób płynny.
I powiem też, że stosunkowo często wracam do tego materiału niezmiennie od 10 lat i wciąż mi się on podoba. Dużą zasługę w tym miał wyjątkowo energiczny numer „The Tower”, który oczywiście polecam jako jeden z większych Death Metalowych hitów w ogóle. Nie jest to płyta może specjalnie efektowna, a raczej niszowa, ale ma swój przyciągający charakter, potrafiący zwrócić na siebie uwagę i który prawdopodobnie dobrze się sprawdzał na koncertach. To i też dlatego będzie wysoka nota na koniec.
ocena: 8,5/10
mutant
Według oficjalnej doktryny dopiero trzecia płyta Immortal wywindowała zespół do blackmetalowej czołówki, choć obiektywnie patrząc, na jej szczycie byli już dwa lata wcześniej. Której wersji by się nie trzymać, faktem jest, że Battles In The North mocno wpłynęła na pozycję Norwegów na świecie, a przy okazji dobitnie podkreśliła ich odwagę i indywidualne podejście do gatunku, bo po raz kolejny zrobili coś, co nijak się miało do szczegółowych wytycznych spisanych ongiś w piwnicy Helvete.
Istnieje pewne tabu, jeśli chodzi o plagiatowanie… ups, znaczy „inspirowanie” się daną grupą. Nikt nie widzi problemu w tym, że ktoś na bezczela zżyna od CC, Slayer, albo Suffocation, ale z jakiegoś powodu kalkowanie Hellhammera jest bardzo niu niu niu niedobre, wręcz źle widziane w Metalowym światku. Po części na pewno wpływ ma na to status legendy, ale pewnie jest to przede wszystkim odbierane jako sztuczna próba grania amatorskiego, w celu bycia „kvlt”.
Ten pozornie typowy amerykański zespół zaczynał przygodę z muzyką w 1997 jako Christ Denied, by po dwóch latach — z własnej inicjatywy bądź też wskutek nacisków Dave’a Rottena — przechrzcić się na Severed Savior. Już pod nowym szyldem chłopaki nagrali jedno takie se demo oraz mizernie brzmiącą epkę „Forced To Bleed”, która zapewniła im papiery z Unique Leader. W jakim stopniu w zdobyciu kontraktu pomogło im to, że bardzo starali się grać jak Deeds Of Flesh, a w składzie mieli byłego muzyka Deeds Of Flesh – to pewnie pozostaje ich tajemnicą, choć ja mam na ten temat pewne przypuszczenia…
Czy jest coś przyjemniejszego na jesienno-zimowe wieczory, niż poza grubym sweterkiem, opatulić się ciepłym kocykiem, zrobić sobie klasyczne kakałko z pianką i łyżką miodu, schrupać sobie rogalika z nadzieniem, wrzucić trochę drewna do kominka (jak się takowy ma) i wczuć w pełni w komfortową atmosferę, puszczając sobie zacną twórczość japońskiego Coffins? Dla mnie na pewno nie.
Severe Torture nie potrzebowali dużo czasu, żeby za sprawą jednej demówki i dużej aktywności koncertowej wyrobić sobie niezłą renomę na scenie. Ugruntowali ją wydanym ledwie trzy lata po założeniu kapeli debiutem, za sprawą którego szturmem wdarli się do czołówki holenderskiego death metalu, w wadze ciężkiej detronizując nawet Sinister. Przy okazji to właśnie oni, wespół z Houwitser i Centurian, zapoczątkowali w Niderlandach wysyp młodych gniewnych, którzy za nic mieli rodzime (czy ogólniej – europejskie) wzorce, a główne inspiracje czerpali od kapel zza oceanu.
Wombbath, jak wiele innych deathmetalowych przypadków, przez długi czas był „zespołem jednej płyty”. W sensie, że nagrał pomniejszego klasyka i potem sobie zniknął niezauważony przez nikogo. No dobra, była jeszcze epka, ale o tym nie będziemy gadać. I również jak wiele innych, podobnych im gagatków, gdy pojawiła się koniunktura na różnej maści powroty, zdecydowali się przypomnieć młodzieniaszkom o sobie i trochę namieszać na scenie. Można nawet powiedzieć, że od 2014 r. powiększyli swoją dyskografię dosyć imponująco.
Wszyscy jako tako zorientowani miłośnicy brutalnego grania doskonale zdają sobie sprawę, z czego słynie Father Befouled, toteż, zapewne dla zmyłki, Amerykanie rozpoczęli Crowned In Veneficum motywem żywcem ściągniętym od… Azarath, tyle że, zapewne dla zmyłki (bis), podanym na zwolnionych obrotach. Na tym jednym fragmencie wszelkie ekstrawagancje się kończą, bo pozostałe 35 minut to już typowa dla nich esencja ponurego death metalu wyciśnięta z pierwszych płyt Incantation.
Podejrzewam, że w 2023 r. coraz mniej ludzi ma ochotę czytać o Death Metalu mającym brzmienie „inspirowane” Incantation, ale z drugiej strony, weterani z Ulcer nie wypadli sroce spod ogona i to co tworzą nie wynika z chwilowej mody, a z konsekwencji i prawdziwej pasji do tworzenia. W zespole najwięcej odnajdziemy członków Deivos/Dira Mortis, z zasłużonym Wizunem na perce.
Rok 1993. Ostatni moment, żeby zaistnieć na deathmetalowej mapie świata i zostać zauważonym przez fanów, którym nadmiar tej muzyki za chwilę może wyjść bokiem oraz żeby załapać się do jakiejś znaczącej wytwórni z szansą na choćby minimalną promocję. Morta Skuld się udało, dzięki czemu przetrwali w branży, a ich debiut do dziś jest ciepło wspominany jako pomniejszy klasyk gatunku. Jest to o tyle istotne, że w momencie wydania ta muzyka była już trochę przestarzała, a nowopowstałe zespoły miały inne ambicje…


