Ach… Paul Speckmann… Amerykanin, który w nowym milenium przeniósł się do raju na ziemi, czyli do Czech (gdzie sam zamierzam się udać na starość). A wszystko to zaczęło się za sprawą jego zapomnianego projektu z legendarnym Krabathorem, o nazwie Martyr. Współpraca musiała być przyjemna, gdyż kontynuowana była również w macierzystych kapelach – Speckmann brał udział przy tworzeniu „Unfortunately Dead”, jak i „Dissuade Truth”, a panowie z Krabathora (pod dość barwnymi pseudonimami – Ronald Reagan i Harry Truman) pomogli z kolei przy nagrywaniu bohatera dzisiejszej recki, którego zresztą uważam za moją ulubioną płytę w całej dyskografii Master.
Jak ktoś nie wie, to zawsze należy się spodziewać po Speckmannie mieszanki Death/Thrash, czasem wręcz Proto-Death, o zabarwieniu punkowym, choć tutaj nie aż tak wyraziście, jak na następnych krążkach. Powiedzmy natomiast sobie wprost – nasz kochany Pavelek nie stara się jakoś specjalnie różnicować tempa ani wymyślać jakiś wykwintnych riffów. Wręcz przeciwnie, stosuje zasadę – jeden song = jeden motyw. Ale mimo takiej prostoty, materiał ma werwę i szybciutko mija. Czas trwania 39 minut z pewnością w tym pomaga.
Teksty, które notabene jak ulał pasują do świata świeżo po 9/11, są napisane z typową dla Speckmanna finezją. Nie jest to poziom pierwszych płyt, ale wciąż daje radę i mówię to jako osoba, która nie jara się jakoś specjalnie lirykami w ogóle. Przykładowo, powody swojej migracji ze Stanów Paul wyjaśnia dosadnie w standardowo genialnym openerze – „Cast One Vote”.
Master zresztą słynie zresztą z tego (albo powinien słynąć), że otwierające albumy numery zawsze są, jeśli nie hitami, to znakomitymi, miażdżącymi petardami definiującymi klimat. Na pochwałę zasługuje też bardzo swojski cover Nazareth, „Miss Misery”. Zresztą takie „American Freedom”, „Dictators” czy „Command Your Fate” zdarza mi się nieraz słuchać na repeat kilkanaście razy z rzędu.
Jak na mój dyskusyjny i kontrowersyjny gust, to powiedziałbym, że zdecydowanie bardziej preferuję ten album nawet od dwóch pierwszych klasyków Master, zwłaszcza „On the Seventh Day God Created… Master”, który zawsze był dla mnie ciężkostrawny (mam nadzieję, że nikt nie zamierza teraz rzucić w mym kierunku kapciem).
Nie wiem, czy wysoka przebojowość wynikła z nowego składu, nagrywania w lepszym otoczeniu, dojrzałości Paula, większej przerwie wydawniczej*, ale polot i świeżość ma się na „Let’s Start a War” nad wyraz dobrze. Ale można to też tłumaczyć, że czasami tak bywa, że coś nam się podoba ot tak. Jak na niezobowiązującą i mało wyrafinowaną dawkę agresji, to dostajemy zresztą dużo więcej, niż byśmy tego się spodziewali.
*Tak wiem, że była EP-ka z 2001, zawierająca zresztą dwa tracki, które były ponownie nagrane na ten album, ale „Faith is in the Season” wyszło w 1998 r., więc technicznie, minęły 4 lata między pełnograjami, nie czepiajta się.
ocena: 8,5/10
mutant
oficjalna strona: www.speckmetal.net
inne płyty tego wykonawcy:
Ech… po raz kolejny okazuje się, że Gorod, zespół o ustalonej marce, znany i szanowany przez rzesze fanów i muzyków za swoje nietuzinkowe podejście do technicznego death metalu, nie ma na tyle dużego potencjału komercyjnego, żeby zainteresować sobą choćby przeciętną wytwórnię z jako tako cywilizowanego kraju. Jest do tego stopnia źle, że The Orb Francuzi musieli wydać samodzielnie, co raczej nie zapewni im miejsca w czołówce listy billboardu. Czy biznesowa strona działalności ma wpływ na muzykę zespołu? Tego nie wiem. Co innego upływający czas.
Od razu, gdy płyta się rozpoczęła, niemalże pojawił mi się przed oczami obraz wydawnictw Death/Thrash równo z 1990 r. I patrząc na rok wydania debiutu tej czeskiej ekipy, można by się zdziwić, że ich pierwszy, pełnoprawny długograj, się spóźnił o tak wiele lat.
MMortal Decay debiutowali dosłownie na chwilę przed wielkim boomem na death metal, w konsekwencji czego ich wysiłki szybko zostały przykryte przez masę innych, zwykle młodszych i — co tu dużo ukrywać — często znacznie ciekawszych kapel. Swoją obecność w podziemiu jakoś tam zaznaczyli, ale poprzeczka dla debiutantów była zawieszona już zbyt wysoko, stąd też nie udało im się przebić do oficjalnego obiegu. Musiało upłynąć aż pięć lat, żeby dostali kolejną szansę; i tym razem ją wykorzystali.
Visionary to bardzo stara ekipa z Holandii, która swego czasu przemianowała się w oryginalny sposób, dodając trzy szóstki do swej nazwy. Widocznie nie chcieli zrezygnować ze swej wizjonerskiej nazwy, ale chyba nie bardzo przychodziły im do głowy jakiejś mądre pomysły, to i chyba też poszli sobie na skróty. I po 10 latach od debiutu ich dema udało im się wreszcie wysmażyć pełną płytę, wydaną przez moje ukochane Vic Records. I tyle tytułem wstępu.
W 2002 roku szwedzka scena death powoli zaczęła wychodzić z melodyjnego marazmu; do żywych powrócili niektórzy z klasyków (Grave, Unleashed), obrodziło też nowymi kapelami, spośród których niemała część odeszła od typowo sztokholmskiego brzmienia na rzecz wzorców północnoamerykańskich. Wśród tych młodych gniewnych zafiksowanych na punkcie brutalności i techniki byli również wywodzący się z Malmo Visceral Bleeding. Zespół, pomimo niewielkiego stażu i zaledwie jednej demówki, szybko trafił w szeregi Retribute Records i to właśnie dla Anglików nagrał debiutancki Remnants Of Deprivation.
Z cyklu „stare, ale niekoniecznie jare” odkurzam dla was jednego z pionierów Death Metalu, choć nie tak znany i nie do końca Death Metalowy. Fajnie jest od czasu do czasu popatrzeć jak ten gatunek ewoluował, jak zaczynał i w co mógł potencjalnie się zmienić, gdyby los potoczył się inaczej.
Legion Potępionych jest to zespół od lat działający na scenie niderlandzkiej. Choć powstał w ’92, do 2005 roku działał pod nazwą Occult. Nie mam pojęcia skąd ta zmiana, tym bardziej, że wydali już wtedy 5 albumów. Możliwe, iż sama nazwa zbyt oryginalna nie była. Niemniej jednak w 2005 powstaje Legion of The Damned i prężnie wydaje swoje płyty. Do 2023 posiadają 8 pełniaków (dość dobrze ocenianych) i niemało pomniejszych wydawnictw. Dziś skupimy się na najnowszym dziele Holendrów The Poison Chalice.
Po dramie jaką w 2015 roku urządzili Abbath z Demonazem wydawać by się mogło, że w obozie Immortal już nic bardziej wsiurnego się nie wydarzy. A to był dopiero początek zabawy. Koniec (?) wygląda następująco: Demonaz przekształcił Immortal w solowy projekt, w którym odcina kupony od chwalebnej przeszłości, a pomagają mu w tym mniej lub bardziej przypadkowi ludzie. W rezultacie War Against All jest czymś, czego się obawiałem już w związku z „Northern Chaos Gods” – płytą przez większość czasu żerującą na sentymentach.
Aad Kloosterwaard jest płodny z tymi swoimi projektami. Poza swego czasu znanym Infinited Hate będącym odpowiedzią na ówczesną scenę Brutalną. I niby nic dziwnego, że potem powstał projekt będący połączeniem członków Sinister/Infinited Hate (!) ze słoweńskim Scaffold, o nazwie Supreme Pain.


