Z ogromnej masy brutal deathmetalowych kapel, jakie od dłuższego czasu zalewają świat, nawet te lepsze i w jakikolwiek sposób oryginalne mają spore problemy, żeby przebić się ze swoim hałasem do świadomości słuchaczy, nie wspominając już o zyskaniu rozgłosu. Niektórym kapelom sprzyja jednak szczęście – Australijczycy z Disentomb zaledwie po roku wspólnego grania dorobili się debiutanckiej płyty z całkiem przyzwoitą dystrybucją, choć — co trzeba uczciwie przyznać — wcale wielkich predyspozycji po temu nie mieli. Na szczęście nie zabrakło im ambicji.
Na pewno nie można powiedzieć, że Sunken Chambers Of Nephilim jest słabą płytą, bo to dość profesjonalnie podane intensywne grzańsko, które niestety jest przewidywalne, zupełnie niczym się nie wyróżnia, nie zaskakuje i nie proponuje nic od siebie. To niewiele ponad pół godziny sprawnie poskładanych schematów i zagrywek typowych dla Defeated Sanity, Disgorge, Pathology i baaardzo wieeelu innych zespołów z tego nurtu. Nie znajdziecie w tej muzyce niczego charakterystycznego tylko dla Disentomb, no chyba, że za coś takiego uznamy pojawiający się w „Incinerating the Angelic” fajny oldskulowy vibe, który dla odmiany mocno kojarzy się z Broken Hope i Fleshgrind. Mało? No cóż, innych atrakcji Australijczycy nie przewidzieli, choć technicznie wcale nie szorują po dnie.
Typowej muzyce towarzyszy typowy wokal (jaki można usłyszeć na setkach innych płyt – Jordan James jeszcze nie odkrył swojego potencjału) oraz również typowe surowe brzmienie. Mimo iż mastering Sunken Chambers Of Nephilim był robiony popularnym studiu w Kalifornii, produkcja materiału wydaje mi się nieco nierówna i nie do końca spójna – jakby na płytę trafiły utwory w różnych testowych ustawieniach. W trakcie słuchania nie przeszkadza to jakoś bardzo, ale ewidentnie ktoś dał ciała w tym temacie.
Pozbawiony jakichkolwiek oznak własnej tożsamości debiut Disentomb jest w swoim gatunku po prostu przyzwoitą płytą i nawet obecny status zespołu nie sprawi, że ktokolwiek doszuka się w niej czegoś ponad to. Ot brutalne, niewymagające napierdalanko, które bez zgrzytów może sobie lecieć w tle.
ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/disentomb
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- DEVANGELIC – Phlegethon
- DISGORGE – Consume The Forsaken
- LOGIC OF DENIAL – Aftermath
Powrót Broken Hope był sztucznie przehajpowany, więc kiedy
Do Rivers Of Nihil podchodziłem bez krzty zaufania, jak zresztą do większości cudownych odkryć Metal Blade z tamtego okresu. Zespół znikąd, w dodatku deathcore’owej proweniencji, a opakowano go w naprawdę duże nazwiska i promowano jakby był czymś wyjątkowym, innowacyjnym i sensacyjnym. No i cóż, na The Conscious Seed Of Light czuć włożone w jej wyprodukowanie pieniądze, ale nie słychać muzyki, która byłaby ich warta. Przynajmniej dla mnie ta płyta nie oferuje niczego ponad typowy nowoczesny death metal, którego już wtedy było stanowczo za dużo.
Nie sądzę, żeby po wydaniu
Przy okazji
Norwegia pod względem metalowym raczej nie kojarzy się z death metalem. Towarem eksportowym bez wątpienia jest jego mroczniejszy brat zwany black metalem. Niemniej jednak istnieje zespół, który absolutnie nie ma czego się wstydzić w dziedzinie metalu śmierci. Blood Red Throne to obecnie klasa światowa. Mimo iż powstali ledwo przed 2000 rokiem swoją pracą zaskarbili sobie serca fanów death metalu. Chłopaki nie mają kompleksu mniejszości względem potęg z sąsiedniej Szwecji czy sceny zza Wielkiej Kałuży.
Czy Mangled kiedykolwiek mieli zadatki, żeby trafić ze swoją twórczością do kanonu death metalu? No… jakby się tak dobrze zastanowić, to… nie. Wprawdzie Holendrzy zaczynali odpowiednio wcześnie i dorobili się paru pomniejszych wydawnictw, jednak żadne z nich nie prezentowało na tyle wysokiego poziomu — nie mówiąc już o oryginalności — by porwać za sobą tłumy. Także wydany prawie dwa lata po nagraniu debiut nie wzbudził wielkiej sensacji – z jednej strony był dość solidny, a z drugiej mocno przestarzały i nie mógł się równać z tym, co już nadchodziło. O ironio, prawdziwy rozgłos zespół zyskał dopiero dzięki partycypacji w tributach dla Morbid Angel i Cannibal Corpse.
W Listenable Records swego czasu mieli niezłego nosa do młodych i utalentowanych grup, które pod jej skrzydłami całkiem ładnie się rozwijały. Wszystko oczywiście do czasu, bo gdy taka młoda i utalentowana kapela zyskiwała na rozpoznawalności, szybko padała łupem którejś z dużo większych i bogatszych wytwórni. I w tym momencie zwykle zaczynał się dramat – zbyt długie umowy i coraz to gorsze płyty. Wydawać by się mogło, że Aborted byli zbyt undergroundowi, żeby tak po prostu dać się złamać kilku ojrasom więcej, ale jednak. Po przejściu do Century Media Belgowie zaliczyli zatrważający spadek formy.
Powrót Ceremony do czynnego uprawiania death metalu ucieszył wielu fanów ich debiutu, choć oczywiście nie obyło się bez pytań typu „po jaką cholerę?” I tu pojawia się mały zgrzyt. Według oficjalnej/płynącej z wytwórni wersji Holendrów tak bardzo wzruszyło gorące przyjęcie wznowienia
Muzycy Tomb Mold od początku istnienia grupy narzucili sobie zabójcze tempo, dzięki czemu w krótkim czasie dorobili się niezłej rozpoznawalności i aż trzech longów. Każda z tych płyt była trochę inna i brzmiała inaczej, ale dość logicznie wynikała z poprzedniej – rozwijała twórczo wcześniejsze wątki i wprowadzała kilka nowych. Kanadyjczycy w naturalny sposób doskonalili umiejętności techniczne oraz kompozytorskie w ramach klasycznie pojętego death metalu, więc z grubsza było wiadomo, czego można się po nich w przyszłości spodziewać… Tymczasem na wydanym znienacka The Enduring Spirit prawie w niczym nie przypominają zespołu, który odpowiada za poprzednie krążki.


