Riffy zmieniające się jak w kalejdoskopie, tempa zmieniające się jak w kalejdoskopie, motywy zmieniające się jak w kalejdoskopie i oszalały, ledwie zespolony z muzyką growl… Zajebiście gęste struktury, mordercza intensywność i oblepiająca wszystko pierwotna brutalność sprawiają, że słuchacz jest fizycznie wyczerpany próbą ogarnięcia choćby małego wycinka tego, co wyczyniają Malignancy, że ma dość, że chce wziąć prysznic i się położyć. A to dopiero przeleciał pierwszy kawałek… Taaak, Amerykanie stają na głowach, żeby przeprawa z …Discontinued nie należała do najłatwiejszych.
Od premiery „Eugenics” minęło 12 długich lat wydawniczej posuchy — pomijam w tym miejscu zapchajdziury w postaci singielka, epki i ponownie nagranego debiutu — więc Malignancy nie mogli tak po prostu wyjść do fanów z byle czym, z jakimś banalnym napierdalankiem do rozpracowania na przestrzeni dwóch przesłuchań. Nie przy swojej renomie konkretnych pojebusów. No i cóż, o …Discontinued można wiele napisać, ale na pewno nie to, że zalatuje banałem. Ba, to najbardziej dewastująca pozycja w skromnej dyskografii zespołu, choć stylistycznie wcale nie odbiega znacząco od tego, co robili w przeszłości, jak również precyzją wykonania jednoznacznie nie deklasuje pierwszych płyt.
Od dawna wiadomo, do czego Amerykanie są zdolni, jakie mają umiejętności i w jakich ramach się poruszają, więc o zaskoczeniu z ich strony nie może być mowy. Członkowie Malignancy mają swój pomysł na brutalny i techniczny death metal, przez lata doprowadzili go do perfekcji, więc nic dziwnego, że się go trzymają. …Discontinued to 32 minuty charakterystycznie (nietypowo?) zagranej mega intensywnej miazgi, w której nie przewidziano ani dłuższej chwili na złapanie oddechu (z wyjątkiem niepotrzebnego intra w „Ancillary Biorhythms”), ani jakichkolwiek przystępnych patentów, których można by się bezpiecznie uczepić. Tak jak to zawsze było, muzyka zespołu w równym stopniu fascynuje i imponuje, co męczy i odbiera siły.
Główna różnica między tą płytą a poprzednimi dotyczy produkcji. Tym razem Malignancy uzyskali bardziej masywne i znacznie potężniejsze brzmienie przy zachowaniu wcześniejszej selektywności. Słychać każdy dźwięk, ale całość nie jest przesadnie sterylna i wypolerowana. Dzięki temu materiał przytłacza i sieje jeszcze większe spustoszenie w głowie słuchacza.
…Discontinued to kapitalny album, który z nawiązką wynagradza lata oczekiwania na jakiś sensowny ruch ze strony Malignancy. Amerykanie stworzyli płytę bez słabych punktów, która powinna być ozdobą kolekcji każdego brutalisty, choć na pewno nie jest dla każdego. Ja w każdym razie jestem pod dużym wrażeniem.
ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MalignancyOfficial
Holendrzy z Altar potrzebowali aż czterech lat – choć tylko jednej, ale za to profesjonalnie przygotowanej demówki – żeby załapać się na kontrakt i zaprezentować światu swój debiutancki krążek. Trafili przy tym na okres przejściowy na niderlandzkiej scenie – weterani albo dawali sobie siana z graniem, albo zmieniali się nie do poznania, zaś prym zaczęły wieść kapele smutne, wolne, monotonne i – w swoim przekonaniu – progresywne. Wydawać by się mogło, że w takim towarzystwie dla Altar nie było miejsca, tymczasem zespół nie dość, że z przytupem zaznaczył swoją obecność, to od razu zgłosił pretensje do miejsca w czołówce największych ekstremistów.
Dłuuugą, krętą i dość zaskakującą drogę przeszli Chapel Of Disease od debiutu z 2012 do chwili obecnej – na przestrzeni tych kilkunastu lat zmienili się do tego stopnia, że w zasadzie możemy mówić o dwóch różnych zespołach, które — oprócz składu — praktycznie nie mają ze sobą punktów wspólnych. Podobnie radykalną transformacją przeszli swego czasu Tribulation; koniec końców artystycznie się obronili, jednak wśród fanów nie brakowało głosów oburzenia na takie praktyki. W przypadku Niemców skrajnych opinii będzie pewnie mniej — także dlatego, że nie są aż tak rozpoznawalni — choć jestem przekonany, że takowe muszą się pojawić.
Zombie zombiemu zombim – przytoczone tutaj powiedzonko nie jest przypadkowe, gdyż mamy do czynienia z albumem zespołu, którego wokalista nie żyje od 2018 roku. W ramach przypomnienia: Killjoy – frontman, głowa, serce i mózg amerykańskiej Necrophagii odszedł z tego świata przez zawał serca. Ostatnie dzieło
Kiedyś w końcu trzeba się pogodzić z tym, że w pewnym wieku pewne rzeczy przychodzą z pewnym trudem… Ot, choćby tworzenie i nagrywanie kolejnych płyt. Szczególnie gdy ma się ich w dorobku już kilkanaście, w tym parę takich, które od momentu premiery należą do ścisłego kanonu… Zmierzam do tego, że Deicide na stare lata wytracili impet i mają odczuwalny problem z kreatywnością, czego dowodem jest wydany po sześcioletniej przerwie Banished By Sin. Te lata oczekiwania nie byłyby niczym strasznym, gdyby tylko zostały wynagrodzone fanom dopracowanym i chłoszczącym po dupsku materiałem… A nowy album Amerykanów… cóż, może i jest dopracowany, ale z chłostaniem po dupie ma za dużo wspólnego.
Kiedy przyplącze mi się coś takiego jak Transcendence, zachodzę w głowę, czemu ludziom chce się zakładać (i utrzymywać przy życiu) podobne zespoły. Czy rynek naprawdę jest aż tak chłonny i przyjmie nieograniczoną ilość takich samych, już od wieeelu lat nic nie wnoszących kapel? Najwyraźniej tak, choć nie ma to żadnego logicznego wytłumaczenia, bo potencjał takiego grania — swoją drogą i tak niewielki — został wyczerpany około 1995 roku, a wszystko, co powstało później, to zabawa w kalkomanię. O jakim stylu mowa?
W czasach obecnych upałów (gdy piszę te słowa jest 35 stopni) sposobów na ochłodzenie jest kilka. Na przykład można się zapakować do lodówki lub zdjąć z siebie skórę. Można też zapuścić w głośnikach nuty, które zmrożą nam krew w żyłach. I właśnie ten trzeci sposób postanowiłem wykorzystać, wracając niejako do trochę zakurzonego kącika zespołów i albumów wartych zapoznania się i zrecenzowania.
Pod koniec lat 80. XX wieku zdecydowana większość nowo powstających deathmetalowych kapel prześcigała się w generowaniu coraz to większych wyziewów – byle szybciej, byle głośniej, byle gęściej, no i możliwie diabelsko. Na przeciwnym, w dodatku baaardzo odległym biegunie byli natomiast kolesie z Winter, którzy doprowadzili doom/death (umownie – bo sami nie chcieli podpadać pod jakąkolwiek kategorię) do swoistego ekstremum. O ile jedyne demo zespołu było li tylko dość udanym trybutem dla Celtic Frost podanym w slo-mo, tak debiutancki Into Darkness już ostro namieszał na scenie, bo Amerykanie przesunęli granice tego, jak wolno można zagrać.
Na początku drugiej fali death metalu w Stanach młode kapele szybko uzmysłowiły sobie, że jeśli ktoś chce się wybić ponad przeciętność i zostać zapamiętanym, to powinien wypracować własny styl, mieć wyrazisty wizerunek albo chociaż odgrażającego się wszystkim wokół pojeba na wokalu. Viogression na to nie wpadli, a jedyne co uczyniło z nich mini oryginalny zespół, to sposób w jaki byli… nieoryginalni. Można się z tego śmiać, aaale – o dziwo tylko tyle wystarczyło, żeby trafili do annałów metalu (gdzieś tam w przypisach), a ich debiut Expound And Exhort dorobił się statusu klasyka – przez małe, malutkie K, ale jednak.
Atrocity zaistnieli w oficjalnym obiegu dzięki wydanej dla Nuclear Blast siedmiocalówce „Blue Blood”, która na ówczesnej scenie dość mocno wyróżniała się za sprawą hmm… kontrowersyjnej okładki autorstwa wokalisty Krulla. Sama muzyka, nieco nieskoordynowany death-grind, nawet jak na swoje czasy nie była niczym wyjątkowym, mimo iż dawała nadzieje na rozwinięcie się w coś podobnego do Disharmonic Orchestra. Tak się jednak nie stało, gdyż Niemcy poszli w zupełnie innym, choć również ambitnym kierunku i – przynajmniej na przestrzeni dwóch płyt — dobrze na tym wyszli, bo takiego death metalu w Europie nie grał wówczas nikt.


