Robienie sobie absurdalnie długich przerw między kolejnymi płytami to już chyba tradycja albo jakiś czelendż wśród holenderskich brutalistów, bo co i rusz któryś z nich budzi się z wydawniczej śpiączki i podejmuje walkę o drugą (trzecią, czwartą…) szansę. Severe Torture nie są tu żadnym wyjątkiem, ba! – w swoim lenistwie dorównują Disavowed czy Arsebreed. 14 lat robi spore wrażenie – zapytajcie Trynkiewicza. Zresztą nieważne, jak długo zespół tkwił w zawieszeniu, ważne, czy miał z czym powrócić. Dwanaście pierwszych sekund „The Death Of Everything” skutecznie rozwiewa wszystkie wątpliwości co do wartości Torn From The Jaws Of Death.
Gdybym zrobił szczegółową listę wymagań, jakie mogę mieć w stosunku do idealnej płyty Severe Torture, to po wielokrotnym i dość wnikliwym przemieleniu Torn From The Jaws Of Death odwróconego krzyżyka nie postawiłbym tylko przy jednym punkcie – wymiotnych vandrunenowskich wokalach. Niiiby w „Marked By Blood And Darkness” pojawiają się jakieś wrzaski, jednak są tak głęboko zakopane w miksie, że trudno w ogóle je wychwycić. Ale to szczegół. Cała reszta, dosłownie każdy pieprzony element, mi pasuje, wszystko jest tip-top, w odpowiednio dobranych proporcjach i chodzi jak w szwajcarskim zegarku, co wcale nie było takie oczywiste – wszak wiek robi swoje, a brutalny death metal pod względem fizycznym stawia przed wykonawcami niemałe wyzwania.
Po Severe Tortureabsolutnie nie słychać zmęczenia materiału (choć chyba trzeba brać poprawkę na nowego, młodszego perkmana, który się tu nie oszczędza); zespół napiera z równą werwą i brzmi równie świeżo, co dwie dekady wcześniej. Pomimo upływu lat styl Holendrów nie uległ znaczącym zmianom i sprowadza się do brutalnego death metalu zagranego z oldskulowym feelingiem, bardzo dużą dbałością o dynamikę kompozycji, chwytliwość riffów oraz różne fajne smaczki (choćby zacne melodyjne solówki), które urozmaicają bezlitosny łomot. Oczywiście zespół nie zamknął się całkowicie na obce wpływy, jednak korzysta z nich bardzo oszczędnie — m.in. odrobina blackowych gitar w utworze tytułowym czy podlatujący leciwym Immolation rozbudowany „Tear All The Flesh Off The Earth” — nie tracąc nic ze swojej tożsamości.
Torn From The Jaws Of Death to materiał precyzyjnie zagrany, mięsiście brzmiący, selektywnie wyprodukowany i wbrew pozorom dostatecznie zróżnicowany, żeby nie znudził się po kilkudziesięciu przesłuchaniach z rzędu. Severe Torture ani przez chwilę nie zdradzają, że przez długi czas byli poza obiegiem, więc tym bardziej należy docenić poziom tego krążka. U mnie ląduje w „top 3” zespołu.
ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture
inne płyty tego wykonawcy:
Obituary to bezsprzecznie jedna z najważniejszych nazw na deathmetalowej mapie świata; zespół pionierski, totalnie rozpoznawalny i wyjątkowo konsekwentny, którego płyty od samego początku stanowią kanon. To także jeden z trzech pierwszych zespołów, przez które zetknąłem się z tym gatunkiem. Nie mam zatem wątpliwości, że Amerykanie jak mało kto zasłużyli na obszerne (i ładne!) opracowanie. Doczekali się go w 2021, kiedy do obiegu trafiła książka „Turned Inside Out: The Official Story of Obituary” autorstwa Davida E. Gehlke. O polską edycję — pod nowym tytułem i ze zmienioną okładką — postarało się wydawnictwo In Rock.
Riffy zmieniające się jak w kalejdoskopie, tempa zmieniające się jak w kalejdoskopie, motywy zmieniające się jak w kalejdoskopie i oszalały, ledwie zespolony z muzyką growl… Zajebiście gęste struktury, mordercza intensywność i oblepiająca wszystko pierwotna brutalność sprawiają, że słuchacz jest fizycznie wyczerpany próbą ogarnięcia choćby małego wycinka tego, co wyczyniają Malignancy, że ma dość, że chce wziąć prysznic i się położyć. A to dopiero przeleciał pierwszy kawałek… Taaak, Amerykanie stają na głowach, żeby przeprawa z …Discontinued nie należała do najłatwiejszych.
Holendrzy z Altar potrzebowali aż czterech lat – choć tylko jednej, ale za to profesjonalnie przygotowanej demówki – żeby załapać się na kontrakt i zaprezentować światu swój debiutancki krążek. Trafili przy tym na okres przejściowy na niderlandzkiej scenie – weterani albo dawali sobie siana z graniem, albo zmieniali się nie do poznania, zaś prym zaczęły wieść kapele smutne, wolne, monotonne i – w swoim przekonaniu – progresywne. Wydawać by się mogło, że w takim towarzystwie dla Altar nie było miejsca, tymczasem zespół nie dość, że z przytupem zaznaczył swoją obecność, to od razu zgłosił pretensje do miejsca w czołówce największych ekstremistów.
Dłuuugą, krętą i dość zaskakującą drogę przeszli Chapel Of Disease od debiutu z 2012 do chwili obecnej – na przestrzeni tych kilkunastu lat zmienili się do tego stopnia, że w zasadzie możemy mówić o dwóch różnych zespołach, które — oprócz składu — praktycznie nie mają ze sobą punktów wspólnych. Podobnie radykalną transformacją przeszli swego czasu Tribulation; koniec końców artystycznie się obronili, jednak wśród fanów nie brakowało głosów oburzenia na takie praktyki. W przypadku Niemców skrajnych opinii będzie pewnie mniej — także dlatego, że nie są aż tak rozpoznawalni — choć jestem przekonany, że takowe muszą się pojawić.
Zombie zombiemu zombim – przytoczone tutaj powiedzonko nie jest przypadkowe, gdyż mamy do czynienia z albumem zespołu, którego wokalista nie żyje od 2018 roku. W ramach przypomnienia: Killjoy – frontman, głowa, serce i mózg amerykańskiej Necrophagii odszedł z tego świata przez zawał serca. Ostatnie dzieło
Kiedyś w końcu trzeba się pogodzić z tym, że w pewnym wieku pewne rzeczy przychodzą z pewnym trudem… Ot, choćby tworzenie i nagrywanie kolejnych płyt. Szczególnie gdy ma się ich w dorobku już kilkanaście, w tym parę takich, które od momentu premiery należą do ścisłego kanonu… Zmierzam do tego, że Deicide na stare lata wytracili impet i mają odczuwalny problem z kreatywnością, czego dowodem jest wydany po sześcioletniej przerwie Banished By Sin. Te lata oczekiwania nie byłyby niczym strasznym, gdyby tylko zostały wynagrodzone fanom dopracowanym i chłoszczącym po dupsku materiałem… A nowy album Amerykanów… cóż, może i jest dopracowany, ale z chłostaniem po dupie ma za dużo wspólnego.
Kiedy przyplącze mi się coś takiego jak Transcendence, zachodzę w głowę, czemu ludziom chce się zakładać (i utrzymywać przy życiu) podobne zespoły. Czy rynek naprawdę jest aż tak chłonny i przyjmie nieograniczoną ilość takich samych, już od wieeelu lat nic nie wnoszących kapel? Najwyraźniej tak, choć nie ma to żadnego logicznego wytłumaczenia, bo potencjał takiego grania — swoją drogą i tak niewielki — został wyczerpany około 1995 roku, a wszystko, co powstało później, to zabawa w kalkomanię. O jakim stylu mowa?
W czasach obecnych upałów (gdy piszę te słowa jest 35 stopni) sposobów na ochłodzenie jest kilka. Na przykład można się zapakować do lodówki lub zdjąć z siebie skórę. Można też zapuścić w głośnikach nuty, które zmrożą nam krew w żyłach. I właśnie ten trzeci sposób postanowiłem wykorzystać, wracając niejako do trochę zakurzonego kącika zespołów i albumów wartych zapoznania się i zrecenzowania.
Pod koniec lat 80. XX wieku zdecydowana większość nowo powstających deathmetalowych kapel prześcigała się w generowaniu coraz to większych wyziewów – byle szybciej, byle głośniej, byle gęściej, no i możliwie diabelsko. Na przeciwnym, w dodatku baaardzo odległym biegunie byli natomiast kolesie z Winter, którzy doprowadzili doom/death (umownie – bo sami nie chcieli podpadać pod jakąkolwiek kategorię) do swoistego ekstremum. O ile jedyne demo zespołu było li tylko dość udanym trybutem dla Celtic Frost podanym w slo-mo, tak debiutancki Into Darkness już ostro namieszał na scenie, bo Amerykanie przesunęli granice tego, jak wolno można zagrać.


