Dobrego grindu ci u nas niedostatek, więc i takie, skromne objętościowo płytki przyjmuję z dużą radością. W dwudziestą rocznicę powstania zespołu i dziesiątą wydania „Degenerate” Ass To Mouth uraczyli nas krążkiem numer trzy. Krążkiem, który chociaż w żaden sposób nie jest przełomowy, potwierdza wysoką pozycję kapeli na europejskiej scenie. Zdawać by się mogło, że z powodu tak długiej przerwy chłopaki będą potrzebowali trochę czasu i paru mniejszych wydawnictw na należyte rozruszanie kończyn i dojście do optymalnej dyspozycji, ale nic bardziej mylnego.
Enemy Of The Human Race od pierwszych sekund kopie równie mocno, co „Degenerate”, a brzmi porównywalnie świeżo, choć diabli wiedzą, kiedy dokładnie powstało tych 14 premierowych utworów. To cieszy, bo Ass To Mouth mają swój charakterystyczny patent na granie i potrafią sprawić, że przy wszechobecnej sieczce ich kawałki są zajebiaszczo zróżnicowane, mają swoją tożsamość – nie ma szans, żeby pomylić „You'll Choke With Your Own Shit” z „Nuclear Winter” czy „One Step From Hell”. Co oczywiste, na Enemy Of The Human Race dominuje totalny wygrzew (w wersji chwytliwej) z podwójnym wokalnym atakiem, jednak zespół nie stroni od innych dźwięków i chętnie zapuszcza się m.in. w rejony naspidowanego Motörhead. To wszystko sprawia, że muzyka jest szalenie atrakcyjna i wyjątkowo łatwa w odbiorze, a 22 minuty z płytą mijają szybciej, niż by się tego chciało.
No właśnie… ja wiem, że to grind, że konwencja wymaga takiego, a nie innego podejścia do długości utworów i płyt w ogólności, tylko że w tym przypadku mowa o fajnie grającym wartościowym zespole, który milczał przez bitą dekadę. To wytwarza ssanie na więcej, dużo więcej! Ass To Mouth wrócili, bo mają coś ciekawego do powiedzenia i są w stanie podać to w profesjonalnej oprawie, nie zaś po to, żeby popierdalać na jedno kopyto ku chwale piwnic i garaży. Na Enemy Of The Human Race słychać kapelę doświadczoną i pełną entuzjazmu, ale niestety, z mojej perspektywy, zbyt oszczędnie dysponującą swoim talentem.
Gdybym to ja rządził krajem, trzecia płyta Ass To Mouth byłaby przynajmniej o 10 minut dłuższa i ładniej wydana, a dla zespołu znalazłaby się jakaś dotacja z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Nawet wniosku nie musieliby składać.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/assgrindsystem
inne płyty tego wykonawcy:
Z odtajnionych dokumentów Megadeth: 1) Nagrać płytę. 2) Porządnie ją wypromować. 3) Wymienić połowę składu. 4) Zabrać się za następny materiał. Tak w wielkim skrócie wyglądała droga amerykańskiej legendy od
Zanim Disgorge stali się grupą znaną i wpływową, byli grupą… nieznaną i niewpływową, ale za to dość ogarniętą, z dużym potencjałem i jasno określoną wizją muzyki. Dobrze to słychać na Cranial Impalement, czyli kompilacji dwóch demówek zespołu — dokładnie drugiej i trzeciej — nagranych w krótkim odstępie czasu w połowie lat 90. Pomimo niewielkiej objętości (po 12 minut na jeden) oraz pewnych realizacyjnych niedoskonałości oba materiały kasowały jakością większość płyt z (brutalnym) death metalem, które ukazywały się w tamtym czasie, a i dziś bronią całkiem nieźle.
Pisząc moją pierwszą recenzję na tym blogu, zacząłem niejako od dupy strony. Darkthrone i wtedy jego najnowsze
Uhuhu, Behemoth potrzebował aż czterech lat, żeby zrobić kopię
Kilkanaście lat temu świat na nowo odkrył Demilich, co w krótkim czasie doprowadziło do prawdziwego wysrywu lepszych i gorszych kapel grających… no, starających się grać pod Finów. Nie był to aż taki boom, jak z „grającymi pod Incantation”, bo i popularność stylu mniejsza, i próg wejścia wyższy, ale tych nieodróżnialnych od siebie epigońskich zespołów narobiło się stanowczo zbyt wiele. Do nas ta moda, jak każda zresztą, dotarła ze sporym opóźnieniem — chciałbym się łudzić, że w okresie schyłkowym — więc i Polandia doczekała się wreszcie swojego reprezentanta. Tak dochodzimy do debiutu Toughness.
Vltimas to projekt, którego założenia na papierze kompletnie nie trzymały się kupy, a jednak jego debiut okazał się jednym z ciekawszych albumów 2019 roku i przez długi czas nie opuszczał mojego odtwarzacza. Oczekiwania miałem niekonkretne, w dodatku na bardzo niskim poziomie, więc łatwo było mnie pozytywnie zaskoczyć. To w żaden sposób nie umniejsza wartości muzyki, jaka znalazła się na
W ciągu zaledwie trzech lat działalności, w dodatku w niesprzyjających warunkach, Angelcorpse szturmem wdarli się do czołówki gatunku, zyskali ogromny szacunek fanów (i taką se popularność), a dzięki genialnemu
Ostatnia dekada upłynęła Defeated Sanity na stopniowym odchodzeniu od tego, czym zasłynęli na początku działalności (a więc brutalnego i technicznego death metalu) i jednoczesnym tworzeniu nowej jakości w znacznie poszerzonych ramach… brutalnego i technicznego death metalu. W krótkich żołnierskich i jakże filozoficznych słowach: grają z grubsza to samo, ale inaczej. O ile jeszcze na
Debiut Heresiarch wywołał tu i ówdzie niemałe poruszenie, z zespołu zrobiono nową nadzieję war metalu i upatrywano w nim głównej konkurencji dla ziomków z Diocletian. U mnie, co tu ściemniać, „Death Ordinance” wleciał jednym uchem i wyleciał drugim, nie pozostawiając po sobie znaczącego śladu – ot sprawnie podana i niczym się nie wyróżniająca kupa hałasu, w dodatku niekoniecznie takiego, do którego chciałoby się wracać choćby co miesiąc. Dość powiedzieć, że do premiery Edifice miałem spore problemy ze zlokalizowaniem tej płyty na półce. Na szczęście przyszło nowe, które pozwoliło mi inaczej spojrzeć na ten zespół.


