Season of Mist przynajmniej od dekady mają niezłego nosa do kapel grających techniczny/progresywny death metal i regularnie dają szansę zaistnienia nowym/nieznanym przedstawicielom tego stylu, dzięki czemu zgromadzili w swoim katalogu kilka naprawdę mocnych nazw, z którymi należy się liczyć. Niedawno do tego grona dołączyli Kanadyjczycy z Deviant Process, który zaliczyli już bardzo udany — i kompletnie zignorowany — debiut w barwach PRC Music. Nie wiem, na ile jest to przypadek, a na ile pomysł na siebie, ale podobnie jak w przypadku „Paroxysm” za niezbyt zachęcającą okładką płyty kryje się imponująca rozmachem muzyka.
Obie płyty dzieli aż pięć lat, w międzyczasie zespół wymienił sekcję rytmiczną, ale ani czas, ani nowi ludzi nie odmienili oblicza Deviant Process tak bardzo, jakby się mogło wydawać. Nie żeby stanęli w miejscu; oni po prostu zaczynali z cholernie wysokiego poziomu i z jasno określoną koncepcją, więc jakakolwiek zauważalna ewolucja mogła dotyczyć wyłącznie detali i umiejętności technicznych. Ja bym to streścił do stwierdzenia, że stali się bardziej pojebani i kanadyjscy – bo elementy charakterystyczne dla Augury i Martyr pojawiają się jakby częściej i uzupełniają wcześniejsze wpływy Obscura, Beyond Creation czy Hieronymus Bosch. I tu pojawia się pierwszy hmm… problem to może za dużo powiedziane, ale… Na Nurture nastąpiło przesunięcie akcentów w kierunku progresji i iście jazzowego szaleństwa kosztem brutalności i ogólnego ciężaru. W żadnym wypadku to nie jest pitolenie (tempa bywają zabójcze, a czystych wokali brak), ale nie da się ukryć, że „Paroxysm” miał więcej dołu i pierdolnięcia, choć był odrobinę wolniejszy. Zgaduję, że te progresywne wtręty i akustyczne pasaże — oprócz tego, że są kolejnym juz urozmaiceniem — służą złapaniu oddechu (osobną kwestią jest komu – słuchaczom czy muzykom), jednak chłopaki mogli je nieco ograniczyć.
Deviant Process stawiają na długie, rozbudowane i wielowątkowe utwory, w których dzieje się dużo, bardzo dużo. Nie da się ukryć, że Nurture może przytłoczyć ilością bodźców, bo nie dość, że same kawałki mają skomplikowane struktury i są konkretnie popieprzone, to jeszcze w ich ramach poszczególni muzycy wyczyniają nieliche fikołki. Wydaje się, że granie unisono jest poniżej ich ambicji i godności. Warsztatowo jest to poziom najwyższy z możliwych, techniczne ograniczenia zdają się dla Deviant Process zwyczajnie nie istnieć. Jak nietrudno się domyśleć, intensywność i rozmach, z jakimi mamy do czynienia na Nurture, sprawiają, że przy pierwszych przesłuchaniach części patentów nawet nie zarejestrujemy, a inne jeszcze długo pozostaną zagadką. Tej płycie naprawdę trzeba poświęcić trochę czasu, żeby ją w miarę dokładnie poznać. I z tym niektórzy mają problem, bo poza technicznym mętlikiem nie są w stanie niczego zapamiętać. Z całą pewnością nie jest to muzyka, którą łapie się w lot, by później bezwiednie tupać przy niej nóżką, ale czy właśnie tego należy oczekiwać/wymagać od technicznego death metalu? Przebojów radzę szukać gdzie indziej.
Przez 43 minuty pięknie brzmiącego Nurture Kanadyjczycy jednoznacznie udowadniają, że potrafią zaszaleć i skrajnie skomplikowane granie nie ma przed nimi żadnych tajemnic. Wydawałoby się, że siedem utworów takiej jazdy bez trzymanki to dosyć wrażeń, a mimo to Deviant Process postanowili zamknąć album coverem ziomków z Obliveon – wykonanym bez zarzutu, ale raczej niepotrzebnym, bo na tym poziomie nie muszą szpanować, że potrafią gładko rozpracować Obliveon.
Gorąco polecić Nurture mogę tylko tym nielicznym, którym ciągle mało zadziwiającego techniką ambitnego wymiatania – tu jest się na czym skupić i co odkrywać. Pozostali lepiej niech zaczną od debiutu, będzie odrobinę lżej.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/deviantprocess
podobne płyty:
- BEYOND CREATION – Earthborn Evolution
- OBSCURA – Diluvium
Konkhra jest jednym z tych zespołów, które są lubiane przez publikę, ale niekoniecznie przez elitarnych recenzentów Metalu. Wynika to z faktu, że grupa reprezentuje tzw. uliczne granie, czyli w dużych ilościach oparte na Groove. Ja jestem gdzieś pośrodku – nie jestem snobem, aby nie docenić czegoś prostszego, ale też dana muzyka musi być wystarczająco ciekawa, abym nie przysnął z nudów.
W historii muzyki — i to zawężając ją tylko do metalu — jest wiele przykładów kapel, które pojawiły się we właściwym miejscu i o właściwym czasie, dzięki czemu miały istotny wkład w rozwój stylu/gatunku i zostały przez to zapamiętane. Z perspektyw czasu muszę stwierdzić, że Angelcorpse do nich niestety nie należy. O ile jeszcze z miejscem powstania (Kansas) panowie jako tako się wstrzelili, to z czasem w ogóle. Trafili bowiem na moment, gdy death metal na świecie dogorywał i nawet najwięksi jego przedstawiciele sprzedawali 5-10% tego, co jeszcze pięć lat wcześniej, a nowi co najwyżej gnili w głębokim podziemiu. W takich warunkach Amerykanie nie mogli w pełni rozwinąć skrzydeł, choć w moich oczach i tak udało im się zabłysnąć.
Naklejka na płycie zawiera wypowiedź pana z Cannibal Corpse, który bardzo sobie chwali recenzowany album. Nie jestem zaskoczony, gdyż przecież Aeon żywcem naśladuje Kanibali, choć nie tylko. Ale błędem byłoby nazywanie ich marną kalką, zwłaszcza że na przestrzeni lat udało im się skrystalizować własny, zadziorny charakter.
Napisanie o Echoes Of Death, że grają oldskulowy death metal — choć to najprawdziwsza prawda — byłoby oznaką ignorancji; to takie powierzchowne, nieprecyzyjne, niefachowe… Tak nie można. To inaczej – ci czterej młodzi Brazylijczycy grają jak Asphyx, choć nazwa jednoznacznie sugeruje nieco inne źródło ich inspiracji. Oni chcą być jak Asphyx, oni są Asphyx, chyba nawet bardziej niż Asphyx i Soulburn razem wzięci, bo mają o wiele mniej wpływów nie-Asphyx. Tym samym …In The Cemetery może stanowić doskonały zamiennik Asphyx dla wszystkich, którym po
Przyznaję bez bicia – nie doceniałem zespołu, a nawet wydawali mi się wręcz mało ciekawi. Ponadto ich tzw. „gimmick”, aby każda płyta zawierała w tytule słowo „rot” uważałem za słaby. Jak to zazwyczaj bywa w moim życiu – myliłem się śmiertelnie.
Parallels Of Infinite Torture, trzeci i jak dotąd ostatni etap Disgorge w ustanawianiu standardów dla brutalnego death metalu, jak na stosunkowo stary materiał brzmi zaskakująco świeżo i aktualnie. Z jednej strony wynika to z tego, że Amerykanie zawiesili tu poprzeczkę dla wszelkiej konkurencji (czy tam następców) naprawdę wysoko i tylko nielicznym z nich udało się wejść na podobny poziom, a z drugiej w trzy kwadranse właściwie wyczerpali temat, bo od premiery tego krążka niewiele kapel było w stanie dodać do tej formuły cokolwiek nowego.
Różnej maści selling out-y są kretynizmem, gdyż w większości przypadków prób przejścia na „mainstream” (jak np. Paradise Lost), muza wciąż jest zbyt ciężka i za mocna dla normalnego odbiorcy. Pewnych murów się nie przeskoczy i można sobie zrezygnować z growlingu, zacząć pisać o kochaniu ludzi, zamiast ich zabijaniu i zjadaniu, ale nic to nie da, jeśli nie jest się produktem od początku do końca stworzonym przez korporacje, a zabawa w muzykę alternatywną, staje się szybko alternatywą do zarabiania kasy. Ostatecznie zawodzi się starych fanów, a niekoniecznie zyskuje nowych.
Na dzień dzisiejszy (2022) jest to ostatnia płyta francuskiego Agressora, który jest wciąż aktywny, ale nie nagrywa niczego nowego, co też szanuję, bo lepiej nie robić na siłę, niż tworzyć popelinę co dwa lata, jak niektóre pierwszoligowe zespoły (*kaff kaff* Cannibal Corpse *kaff kaff*). A trzeba przyznać, że jest to bardziej projekt, robiony z pasji, niż zespół.
W black metalu do rzadkości należy sytuacja, gdy rozwój muzyczny ma przełożenie na wzrost popularności wśród niedzielnych słuchaczy przy jednoczesnym zachowaniu szacunku dotychczasowych fanów, a właśnie z takim zjawiskiem mieliśmy do czynienia w przypadku Mgły. Między „With Hearts Toward None” a 


