Zanim Yattering stworzył przełomowy „Murder’s Concept” i zwrócił na siebie uwagę (death) metalowego świata, po prostu se był – egzystował w głębokim podziemiu jak tysiące innych niewybijających się niczym kapel: klepał kolejne demówki, grał lokalne koncerty i w zasadzie tyle. Po paru latach szarpaniny z niesprzyjającymi realiami zespół dochrapał się jednakowoż debiutu — wydanego przez zupełnie nieistotną Moonlight Productions — który… przeszedł bez echa. Brak wymiernego sukcesu Human’s Pain można zrzucić na karb kiepskiej koniunktury, skromnej promocji czy nieprzychylności mediów, ale można wskazać też coś bliższego prawdy – ten materiał dupy nie urywa.
Human’s Pain to nieco ponad 40 minut dość brutalnego i mocno zagęszczonego death metalu, w którym dużą rolę odgrywa element ledwie kontrolowanego chaosu. Yattering stawia tu przede wszystkim na intensywny wygar, upakowane częstymi zmianami tempa struktury, efektowne techniczne zagrywki i szalone, a przy tym zaskakująco urozmaicone wokale. W związku z tym kompozycje zawarte na albumie do czytelnych czy najprostszych nie należą, co samo w sobie nie byłoby żadnym problemem, gdyby tylko były bardziej wyraziste. Niestety, pomimo naprawdę wielu kombinacji kawałki nie powodują żadnych uniesień ani nie zapadają w pamięć. Nawet najciekawszy w zestawie „Lost Within” trudno uznać za hit. Ktoś mógłby powiedzieć, że to taka specyfika stylu, a jednak Cryptopsy, do którego Yattering tu najbliżej, potrafili pisać wpadające w ucho wyziewy.
W każdym z utworów z Human’s Pain występuje sporo całkiem udanych pomysłów i nieszablonowych zagrywek, ale nie tworzą one spójnej, przekonującej całości; istnieją obok siebie i nie są w stanie należycie skupić uwagi. Brakuje mi tu ciągłości idei, podążania za rozpoczętym motywem i aranżacyjnej płynności. Mimo iż muzycy Yattering są co najmniej ogarnięci (zwłaszcza Ząbek!), to trochę się miotają – raz próbują zrobić coś nowoczesnego, ostro kombinując, raz uskuteczniają zwyczajną mielonkę w typie klasycznego death metalu – a to wszystko w obrębie jednego numeru. O ile każde z tych podejść osobno może się podobać, to wymieszane w przypadkowych proporcjach już nie przekonują.
Debiut Yattering nie jest dla mnie krążkiem, do którego warto jakoś szczególnie często wracać, bo zawiera zaledwie zalążki tego, czym zespół zasłynął/zachwycił później. To solidna robota, przyzwoicie wyprodukowana, ale bez znaczących przebłysków.
ocena: 6/10
demo
inne płyty tego wykonawcy:
Ponad ćwierć wieku działalności Convent na krajowym poletku można podsumować krótko: pasmo niepowodzeń. Pomimo coraz to lepszej muzyki i całkiem niezłego na nią odzewu, zespół nigdy nie przebił się do krajowego mejnstrimu, choć niewątpliwie dorobił się rozpoznawalnej nazwy. Czasami szczęściu trzeba pomóc, nadstawiając dupska tu i ówdzie, jednak ludzie skupieni wokół Convent (a już zwłaszcza lider) zasłynęli z ostro manifestowanej niechęci do babrania się w scenowych układzikach, słodzenia komu popadnie i robienia kariery za wszelką cenę, czym zamknęli przed sobą niejedne drzwi. Postawa to może i chwalebna, ale mało opłacalna – najlepszym tego przykładem jest debiutancki Abandon Your Lord, który ukazał się w… dwudziestą rocznicę założenia zespołu.
Deception niestety nigdy nie zrobili kariery na miarę swojego potencjału, a zapowiadali się nadzwyczaj dobrze. Wydane na początku lat dwutysięcznych demówki zespołu na tle reszty polskiego podziemia wyróżniały się jasno określoną wizją muzyki i jej wysokim poziomem, zaś koncerty grane w ramach ich promocji chyba nikogo nie pozostawiły obojętnym. Świeżość, spontan i od groma wpływów Morbid Angel – to musiało chwycić. I chwyciło! Tym bardziej, że z roku na rok mielczanie nabierali doświadczenia i robili wyraźne postępy. Ukoronowaniem tego okresu jest debiutancki Nuclear Wind.
Phrenelith zaliczyli bardzo mocny start, czym niewątpliwie przyczynili się do rozruszania i zwiększenia renomy lokalnej sceny, zaś jeśli o mnie chodzi – wbili się w pamięć i rozbudzili nadzieje na jeszcze lepsze materiały w przyszłości. Duńczycy mieli naprawdę duży potencjał, by zawojować kawał(ek) świata, tymczasem lata mijały, a w ich muzyce/karierze nie nastąpił żaden godny odnotowania przełom. Ba, jestem nawet zdania, że z płyty na płytę zespół traci na pierwotnej wyrazistości i coraz bardziej wtapia się w średnią krajową. Nie znaczy to jednak, że Ashen Womb jest krążkiem nieudanym. Absolutnie nie – wszak duńska średnia prezentuje się cacanie. Problem w tym, że wciąż mam w stosunku do ich wyższe wymagania.
Początki plugawego tworu o nazwie Anima Damnata sięgają połowy lat 90. XX wieku, jednak do momentu wydania demówki „Suicidal Allegiance Upon The Sacrificial Altar Of Sublime Evil And Eternal Sin” — która później trafiła także na split z Throneum — o zespole było raczej cicho. Jak się okazało, była to tylko cisza przed burzą. Gdy wrocławianie już oficjalnie się rozruszali, narobili na scenie dużego zamętu, przy okazji szokując nieobyczajnym praktykami co wrażliwszych słuchaczy. Sensacja zawsze jest w cenie, ale ma swoje minusy, bo akurat w tym przypadku ekstremalna otoczka przesłoniła niektórym wartość samej muzyki.
W latach 90. XX wieku w Polsce nie brakowało kapel, które grały szybki i brutalny death metal – jednym to wychodziło lepiej, innym gorzej, ale ogólnie zapału do napierdalania w narodzie nie brakowało. Potem znienacka (czyli z Tczewa) pojawił się Azarath i okazało się, że tamtym tylko się wydawało, że grają szybko i brutalnie. Zmontowany przez byłych i obecnych (naonczas) członków Damnation, Behemoth czy Cenotaph zespół trwale zmienił postrzeganie ekstremy nad Wisłą i wytyczył nowe jej standardy.
Dwa lata temu (jak ten czas leci…) miałem okazję zapoznać się z epką Dione
Hour Of Penance zawsze wydawali mi się zespołem, który lubi być w ciągłym biegu, wokół którego musi się coś dziać, a tu proszę – na następcę
Po nagraniu dwóch znakomitych acz kompletnie od siebie różnych płyt muzycy Brutal Truth wykonali kolejny pewny (?) krok w sobie tylko znanym (?) kierunku i stworzyli Kill Trend Suicide – dziesięcioutworową epkę, która przy pierwszym kontakcie całkiem nieźle udaje pełnoprawnego longa. Po wgłębieniu się w temat materiał okazuje się dość krótki (raptem 23 minuty), a mimo to równie wartościowy, co dwa poprzednie. Zapewnia też równie szeroki wachlarz niepowtarzalnych doznań.
Marketing to rzecz święta, więc choćby miał przyjmować najgłupszą formę, trzeba działać według jego zaleceń, zwłaszcza kiedy cyferki w excelu na koniec roku mają się zgadzać. To właśnie dlatego starano się wypromować Apophys jako zespół członków God Dethroned, Prostitute Disfigurement i zupełnie nieistotnego, acz z jakimś tam dorobkiem, Detonation. Niby nic dziwnego, wszyscy tak robią, ale myk polega na tym, że owi członkowie tych rozpoznawalnych kapel to… perkusista Michiel van der Plicht. Dla porządku wypada jedynie dodać, że jest tu jeszcze gitarniak Detonation, ale nim akurat trudno byłoby się podpierać, bo nie miał nazwiska, za to spory wpływ na muzykę.


