16 czerwca 2010

Animosity – Empires [2005]

Animosity - Empires recenzja okładka review coverŻeby nie trzymać was zbyt długo w niepewności, powiem wprost – przeciętniak w każdym calu. Takich kapel jest na pęczki, kapel, które już nauczyły się grać równo, których brzmienie nie jest garażowe, a wkładka jest w kolorze. Poza tym ciężko znaleźć cokolwiek, co by wyróżniało tych grajków. Nowoczesny death zmieszany z corem – typowy, aż się pachy pocą. Może więc choć teksty mają oryginalne? A gdzież tam – buntownicy, że strach się bać. Że świat jest do dupy, że władza kłamie (no shit, Sherlocks), że pasta do zębów jest za mało miętowa; nic tylko narzekają. Ale za to „fuck” jest w każdym kawałku, używany wielokrotnie i, jakby, z lubością. Typowa przypadłość młokosów, którzy mając możliwość wykrzyczenia się, klną jak szewcy. Gdyby jeszcze angielski był bogatszy w wulgaryzmy, a tak tylko „fuck” na prawo i lewo, więc nudą wieje i wrażenia żadnego nie robi. Muzycznie jest także przeciętnie, nie jest źle, ale taaaaak nieoryginalnie. Wokale głównie na deathową modłę, choć wrzaski też się pojawiają – nic nowego. Gitary zupełnie bez wyrazu, tyle że warsztatowo poprawnie. Riffy nawet ujdą, szkoda tylko, że solówek prawie żadnych nie ma. Sekcja jest – nic więcej powiedzieć się nie da. Cieszy za to całkiem solidna dawka napierdówki, nawet łbem ze dwa razy można zakręcić. Generalnie jednak album to stuprocentowy przeciętniacha, z kilkoma lepszymi momentami, kiedy w ogranych motywach można wychwycić jakieś świeższe zagrywki. Zakończę jednak plusem – album trwa poniżej pół godziny, więc od czasu, do czasu można go sobie zapodać. Wsio.


ocena: 5/10
deaf
Udostępnij:

14 czerwca 2010

Morgoth – Cursed [1991]

Morgoth - Cursed recenzja okładka review coverSzczytowe osiągnięcie niemieckiego death metalu? Na to wychodzi, przynajmniej jeśli patrzeć na lata 90-te. Wprawdzie konkurencję Morgoth miał zawsze kiepawą (co jest zastanawiające jak na tak 80-milionowy kraj), ale to w niczym nie umniejsza ich klasie i zajebistości. „Właściwy” debiut zespołu zrywa ze znaczącymi wpływami Death, wprowadzając na ich miejsce sporo ciekawych patentów, urozmaicających tradycyjne struktury. Co prawda kompozycje nie są już tak brutalne jak na znakomitych EPkach, ale za to zyskały na przestrzeni, stały się bardziej „podniosłe” i ciężkie. Chociaż napierduchy nadal nie brakuje (a i poziom „zadziorności” nie uległ specjalnie zmianie), to pojawiły się tu śmiałe skoki w bardziej klimatyczne, niemal doomowe rejony. Znaczy to tyle, że chłopaki często i solidnie zwalniają. Cursed jest przez to dziełem stosunkowo oryginalnym, nieprzystającym do dokonań Cannibali z jednej czy Grave z drugiej strony. Krążek jest bardzo udany i obfituje w wyjątkowo mocne kawałki. Spośród nich mnie szczególnie rusza zajebiście genialny „Sold Baptism” (przy okazji – niezły klip). Reszta również prezentuje się niczego sobie, zwłaszcza że sprawnie dobrano proporcje między szybkim i agresywnym graniem a ciężarem i zwolnieniami. Do tego refreny, które przyswaja się góra po dwóch przesłuchaniach. Warto poszukać do kolekcji!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

12 czerwca 2010

Gorguts – Obscura [1998]

Gorguts - Obscura recenzja reviewCzy można zrobić coś świeżego w brutalnym death metalu? Zdawać by się mogło, że niewiele, ale jednak! Nowe i jakże odważne spojrzenie na ten gatunek zaprezentowali na albumie Obscura panowie z Gorguts, a zrobili to — za co należy im się szczególne uznanie — gdy metal śmierci ciągle był olewany z góry na dół, a pierwsze jaskółki zwiastujące odrodzenie dopiero pojawiały się na horyzoncie. Ta płyta to prawdziwe monstrum – ponad godzina mrocznej (brzmi to banalnie, ale trudno o lepsze słowo – sami sprawdźcie), krańcowo zeschizowanej, podupczonej jak stado wyznawców ojca Rydzyka i niebywale technicznej jazdy dla (bardzo) wytrwałych. Luc Lemay, Steeve Hurdle, Steve Cloutier i Patrick Robert stworzyli coś, o czym większość może co najwyżej pomarzyć – muzykę, którą bez długiego zastanowienia można rozpatrywać w kategoriach sztuki przez duże S. Fakt – dla sporej części słuchaczy będzie to zupełnie niezrozumiałe (na co zresztą wskazuje tytuł), a tym bardziej nieprzyswajalne, jednak ci, którzy poświęcą Obscura odpowiednio dużo czasu i wgryzą się weń, będą mieli możliwość obcowania z czymś naprawdę zjawiskowym. Kawałki mają charakter odrzucająco-hipnotyzujący, co znaczy mniej więcej tyle, że chociaż muzyka może przygniatać kaleczącym chaosem, to mimo wszystko coś każe odbiorcy do niej powracać. Co to takiego? Geniusz? A może szaleństwo w niej zawarte? Z pewnością jedno i drugie, bo czegoś tak pokręconego normalni (a tym bardziej przeciętni) ludzie stworzyć raczej by nie potrafili. Obok death-jazzowej (ten drugi człon tyczy się szczególnie sekcji rytmicznej) nawałnicy, która stanowi rdzeń materiału, przyjdzie nam się natknąć na dość zaskakujące patenty, że wspomnę tylko o bestialskim zarżnięciu skrzypiec w „Earthly Love”. Wybuchy brutalności spleciono tu (na Obscura) z frazami złowieszczo/złudnie spokojnymi, a blasty z delikatnymi basowymi plecionkami. Efekt jest powalający – prująca zmysły narkotyczna improwizacja. A jeśli dołożymy do tego jeszcze nie dający miejsca na złapanie oddechu klimat krążka… Brzmienie jest hmmm… osobliwe, z wysuniętym basem i pozornie rozmytymi gitarami. Na początku może stwarzać barierę utrudniającą słuchanie, ale zapewniam, że można się do niego przyzwyczaić/przekonać, a po kilku przesłuchaniach wręcz nie będzie można sobie wyobrazić lepszej oprawy dla tych dźwięków. Trzecia płyta Kanadyjczyków to muzyka do odkrywania latami – wystarczy odrobina chęci, a przy każdym kolejnym przesłuchaniu wychwycie coś nowego, dotychczas niedostrzeżonego. Gorguts stworzyli na tym albumie nową jakość w death metalu, jednak tylko garstka podążyła tą drogą. Chcecie sprawdzić dlaczego?


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

10 czerwca 2010

Devin Townsend – Terria [2001]

Devin Townsend - Terria recenzja okładka review coverO tym, że Devin Townsend to popieprzony geniusz i ekscentryk, muzyczny odpowiednik Salvadora Dali wiedzą wszyscy. Wiedzą o tym nawet niemowlaki, bo im mamy do snu opowiadają historie o Devinie i jego kuriozalnie baśniowej twórczości pochodzącej z innych wymiarów czasu i przestrzeni. Pochodzący z 2001 roku album Terria nie jest w najmniejszym nawet stopniu zaprzeczeniem tego stwierdzenia, jest jego stuprocentową konfirmacją. Terria to album dla ludzi inteligentnych z nieco surrealistycznym poczuciem humoru, trochę w stylu Monty Pythona. Więc jeśli jesteś na bakier z Pythonami, to możesz sobie spokojnie odpuścić ten album, bo wyda ci się nudny, niespójny, pokraczny i w ogóle dla pojebów. Jeśli jednak chodzisz w koszulkach z „Nobody expects the Spanish Inquisition!” i wiesz, jaka jest prędkość lotu jaskółki bez obciążenia, to może — a nawet na pewno — jest to muzyka dla ciebie. Tylko sobie nie schlebiajcie tym za bardzo młokosy, bo i tak ciencyście w uszach. Za to muzyka jest gruba, oj gruba. O ile poprzedni „Physicist” był albumem bardzo młodzieńczym i ekspresyjnym, którego wszystkie kompozycje oscylowały w jednym, dość wyścigowym, klimacie, o tyle Terria jest dziełem wyraźnie dojrzalszym (choć zapewne nagranym na kwasie ;]) i różnorodnym. Ma jednak w sobie coś z genialnego szaleństwa… prawdę powiedziawszy rzekłbym, że ma go sporo. Na pierwsze przesłuchanie, teksty wydają się głupie i bełkotliwe, dotyczące bliżej nieokreślonych wydarzeń, jest jednak w nich coś, co każe na nie spojrzeć, jak na koany, abstrakcje burzące ego – The message is; „THERE IS NO MESSAGE”. Po jakimś czasie dochodzi się do przekonania, że teksty pachną oświeceniem. Oświeceniem w polewie sarkastyczno-psychodelicznej. Mówiąc wprost – gość robi sobie ze słuchacza — szczególnie tego „prawdziwego znawcy” — jaja, tym większe, im bardziej ów delikwent próbuje być poważ(a)ny. Jeśli jednak przejrzysz ten dowcip, zrozumiesz, że ma facet łeb na karku. Ma też dar w łapach, bo jak inaczej nazwać to, co wyczynia ze sprzętem. Największa różnica dotyczy właśnie strony instrumentalnej, tego, jak muzyka została skomponowana i zagrana, jak dorosła. Muzyka nie jest już tak ujednolicona, poszczególne kawałki prezentują całe spektrum temp i temperamentów. Są oczywiście utwory szybsze, w swym charakterze podobne do tych z „Physicist”, są też ballady, są w końcu instrumentalne popisy, z najlepszym na płycie i jednym z najwspanialszych w historii metalu w ogóle, solosów gitarowych w „Deep Peace". Słowa nie są w stanie oddać nawet ułamka wielkości tego dzieła, więc nawet nie będę próbował. Patrzę teraz na listę ścieżek i trudno mi jest wybrać te, które podobają mi się bardziej niż pozostałe. Cały album rozpierdala – face it. „Earth Day” rozmachem, „Canada” kapitalną zwrotką (?), którą się śpiewa z Devinem, „Deep Peace” owym boskim solosem, „The Fluke” i „Nobody’s Here” melodiami i zmianami nastroju. Mówię poważnie – płyta nie ma słabych stron, a każdy kawałek, którykolwiek by wybrać, może stać się tym najlepszym. W każdym można odnaleźć porozrzucane bez ładu fragmenty geniuszu, więc zaskoczenie może przyjść znienacka, wtedy gdy się go (ale tylko trochę) spodziewamy. Urok albumu polega na tym, że muzyka nie jest w najmniejszym stopniu przewidywalna, nawet na zasadzie kontrapozycji. Dzieło wieńczy doskonała realizacja, czyste i soczyste brzmienie, głębokie, pełne basy, wyraziste instrumenty i „organiczność” muzyki. Album doskonały, dla ludzi z olejem w głowie.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 czerwca 2010

Dies Irae - Sculpture Of Stone [2004]

Dies Irae - Sculpture Of Stone recenzja reviewOstatnia płyta Dies Irae jest tą najlepszą w dorobku grupy – niby prosta konstatacja, ale nie wszystko musi być tu oczywiste. Raz, że przebicie wcześniejszych nie było specjalnie trudne, biorąc pod uwagę ich poziom, dwa, że najlepsza wśród nieciekawych wcale nie oznacza od razu, że dobra. Dlatego z niemałym zdziwieniem przyjąłem fakt, iż Sculpture Of Stone to krążek więcej niż dobry, który nie dość, że potrafi zainteresować, to całkiem nieźle wypada na tle innych polskich death’owych kapel. Na ten stan wpływają przede wszystkim dwie cechy albumu: melodyjność oraz ilość i jakość solówek – bez nich mielibyśmy do czynienia tylko z dobrze zagranym, ale przeciętnym death metalem typu średnia krajowa. To dzięki porządnym gitarowym popisom muzyka nabrała wyrazistości, stała się bardziej charakterystyczna, zaczepna i ciekawsza dla potencjalnego odbiorcy. Trzeba otwarcie przyznać, że niewielu w polskiej ziemi, tak jak Hiro, potrafi zagrać solówki bez technicznych skrótów i uproszczeń. A że na poprzednich płytach Dies Irae tak nie błyszczał, to pewnie wina słabego podkładu. Na Sculpture Of Stone wszystkie elementy już szczęśliwie trzymają się kupy. Panowie najlepiej radzą sobie w średnich tempach, wtedy gdy brzmią ciężko, masywnie i czytelnie (bo z Hertz’a), a riffy zawierają odpowiednią dawkę chwytliwości. Równo i z pomysłem. Tak zbudowanych kawałków jest najwięcej – to one są najbardziej atrakcyjne i wypadają najbardziej przekonująco. Sprawa jest prosta – im dalej od napierdalanki (nie jest jej dużo — trochę w „Trapped In The Emptiness” i „Sculpture Of Stone” — ale można by ją zupełnie zlikwidować) i tępoty Vadera, tym dla nich lepiej. Ale bez skrajności, bo słabo wypada wolny „The Beginning Of Sin”, który jest gluciany, monotonny i nużący. W nim też najdotkliwiej objawia się jeden z większych minusów zespołu – wokal. O ile do wrzasków nie mam zastrzeżeń, to growl Novego zawsze mnie męczył – tu jest bez zmian. Dobrze, że chłop to nadrabia sprawnie przebierając palcami po gryfie i wybijając się od czasu do czasu ze ściany gitar. Nie ma tu wielkiej filozofii i szalonego kombinatorstwa, jest za to rzetelne podejście do muzycznej materii, co sprawia, że do takiego „Beyond All Dimensions” czy „Unrevealed By Words” wraca się z przyjemnością, a sam krążek zasługuje na uznanie.


ocena: 8/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

6 czerwca 2010

Sinister – Aggressive Measures [1998]

Sinister - Aggressive Measures recenzja reviewCzwarta płyta brutali z Sinister nie jest może — a nawet na pewno! — ich najpopularniejszym osiągnięciem, ale bez wątpienia nie można jej określić mianem słabej czy też nieudanej. Ba! Dla mnie to ich najlepszy, zdecydowanie przewyższający klasyczne dokonania, najbardziej atrakcyjny krążek, a wszelkie utyskiwania oparte na tym, że jest „już bez Mike’a” mam głęboko w dupie – koleś był jak najbardziej do zastąpienia, a ten album tego dowodzi. Aggressive Measures posiada wszystkie cechy porządnego Sinistera: kiczowate i raczej zbędne intro, sporo (oczywiście jak na ledwie półgodzinny krążek) przyjemnego death’owego napierdalania, niskie, lekko „bulgoczące” wokale i trochę ciężarnego walcowania („Blood Follows The Blood” jest tego najlepszym przykładem). Choć muzykę Holendrów należy traktować w kategoriach brutalnego, nieprzesadnie wymagającego wyziewu, znajdziemy tu kupę — a na pewno więcej niż na poprzednich płytach — wpadających w ucho riffów i zaskakująco „skocznych” melodii. Czepliwe są również nawiązujące do starych, dobrych czasów refreny utworów („poznaj numer po refrenie”), które bardzo ułatwiają szybkie przyswojenie materiału. Znajdziemy je w „Beyond The Superstition”, „Into The Forgotten” (mój ulubiony), „Enslave The Weak” i „Fake Redemption”. Solówki zdarzają się rzadko i - w przeważającej części - są to totalne molesty, ale jest jeden fajny wyjątek w postaci bardzo klimatycznego i melodyjnego popisu w „Emerged With Hate” (2:37 - najkrótszy numer na płycie). Solidne wokale Erica — bardzo głębokie i czytelne — w znakomity sposób dopełniają obrazu tej agresywnej sieczki. Brutalny death metal bez udziwnień i słodziutkiego brzmienia. – Na zakrapiane imprezki i jako podkład do dewastacji – jak znalazł!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SinisterOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 czerwca 2010

Amaseffer – Slaves For Life [2008]

Amaseffer - Slaves For Life recenzja okładka review coverCzas na coś prostszego – muzykę lekką, łatwą i przyjemną. Muzykę, która nie zmusza słuchacza do wytężania swoich szarych komórek, nie przepala obwodów swoją ponadprzeciętną złożonością, nie dewastuje aparatu słuchu intensywnością ani nie skręca kiszek ilością decybeli. Muzykę w sam raz na niedzielne popołudnie, kiedy Kubica już swoje wyjeździł (a Borowczyk wygadał), ruszać dupska nam się z domu nie chce, a książkę się przed chwilą skończyło. Muzykę do relaksu. Czasami i tak trzeba, choćby po to, by móc później docenić zniszczenie serwowane przez kapele pokroju Deception, Krisiun czy Immolation – żeby się odnieść tylko do ostatnich recenzji. Ja Amaseffer słucham bez specjalnego powodu – po prostu mi się podoba. Ale jest jedno „ale” – nawet wtedy muszę mieć odpowiedni nastrój. Przy całej swojej lekkości i przyjemności, jest to jednak materiał specyficzny, który nie zawsze pasuje do chwili, nie jest uniwersalny. Już sama długość płyty sprawia, że wypada nad nią przysiąść (albo słuchać wybranych fragmentów). Także tematyka poruszana w tekstach do najoczywistszych nie należy – trzeba mieć ochotę posłuchać o losach Izraelitów. Chyba, że komuś teksty zupełnie w niczym nie wadzą. Na sam koniec pozostaje rzecz najbardziej istotna, a mianowicie sama stylistyka. Koncepcja albumu i teksty narzucają w pewien sposób bliskowschodnią melodykę i poetykę utworów. Jest więc sporo tradycyjnie brzmiących zaśpiewów wykonywanych przez solistów, narracji oraz instrumentalnych pasaży i interludiów. Mnogość tych operowych elementów w oczywisty sposób wpływa na kształt albumu i decyduje o jego wyjątkowości. Amaseffer w pewnym stopniu przypomina Orphaned Land, choć jest od niego łagodniejszy, delikatniejszy, mniej skomplikowany. Porusza się jednak w podobnym uniwersum i posiłkuje podobnymi technikami. Także i tu mamy do czynienia z mocno zakorzenionym w bliskowschodniej tradycji progu z elementami symfonii. Spora w tym zasługa udzielającego się wokalnie Matsa Levena, znanego choćby z Theriona. Powiem to z pełną odpowiedzialnością – swoim talentem dodał krążkowi kilka punktów, a muzyce wyrazistości i niepowtarzalnego zabarwienia. Nie wypada też nie wspomnieć popisów gitarzystów, którzy odwalili kawał porządnej roboty nagrywając epickie ścieżki, często okraszane fantastycznymi solówkami. I właśnie solówki i wokale Matsa uznałbym za najbardziej wartościowe składowe Slaves For Life. Całkiem poprawnie wygląda także strona kompozytorska – utwory przyciągają melodyjnością i rozmachem. Na minus zapisałbym nieco przegiętą długość (78 minut!) oraz wspomnianą specyficzność, która sprawia, że po album sięga się średnio często. Mimo wszystko porządny krążek.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.amaseffer.com

podobne płyty:

Udostępnij:

2 czerwca 2010

Hypocrisy – Virus [2005]

Hypocrisy - Virus recenzja okładka review coverVirus, 10 album Hypocrisy, powstał w błyskawicznym tempie, a także w nomen omen trudnym okresie dla zespołu, ponieważ pokład opuścił jeden z założycieli, Lars Szoke. Larsa zastąpił znany doskonale fanom brutalnych dźwięków Horgh z Immortal. No, taka zmiana mogła wpłynąć na muzykę Szwedów. Wpłynęła i to bardzo pozytywnie! Virus jest wielkim albumem, w 100% dopracowanym, pełnym nowych rozwiązań, pomysłów i tysięcy ton energii. Virus to 11 soczystych death metalowych tracków. Po arcy krótkim intrze następuje pierwszy atak w postaci „War Path” – druzgocący atak! Szwedzi od dawna nie grali tak szybko i tak brutalnie, przy jednoczesnym zachowaniu tych powalających, firmowych melodii. Kolejny „Scrutinized” jest może ciut wolniejszy, ale za to cięższy i zawierający więcej technicznych smaczków. Przy czwórce czas na jeden z doomowych wolniaków Hypocrisy, czy jak niektórzy wolą epickich utworów. Wspaniały kawałek, bardzo obfity w świdrujące melodie i z porywającym refrenem. Brnąc dalej pod numerem 5 kryje się jeden z najostrzejszych toporów na tej płycie „Craving For Another Killing”, bardzo szybki utwór, zarówno gitarowo jak i pod względem bębnów. Do brutalizerów trzeba zdecydowanie zaliczyć jeszcze „Blooddrenched”, który jest jednym z najszybszych, a być może i najszybszą kompozycją w całej dyskografii Hypocrisy. Muszę koniecznie wspomnieć o ostatnim numerze „Living To Die”, utwór należy do wolniejszych, ma niesamowity klimat, bardzo smutny, wręcz dołujący. Różni się od pozostałych tym, że w całości występuje tu czysty śpiew, większa ilość klawiszy i jakby mały industrialny posmak. Reasumując Virus to zarówno jeden z najostrzejszych, najszybszych jak i najbardziej melodyjnych albumów Hypocrisy, obfitujący w dużą ilość technicznych i dzikich kąsków, a także w wiele kapitalnych refrenów. W porównaniu z poprzednikiem jest dla mnie lepszy (choć tamtemu też nic nie brakuje). O ile „The Arrival” posiada mnóstwo urzekających linii melodycznych, o tyle na Virusie są one jeszcze lepsze, bardziej pogmatwane i bardziej sondują zmysły. A! zapomniałbym, ten album przynosi nam jeszcze jedną i to bardzo dużą niespodziankę, mianowicie Peter umieścił we wkładce teksty!!! Aby już nie wydłużać zakończę słowami szanownego kolegi Demo: „Virus to ich „The Final Chapter” XXI wieku” – i tak niewątpliwie jest.


ocena: 10/10
corpse
oficjalna strona: www.hypocrisy.tv

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

30 maja 2010

Deception – Nails Sticking Offensive [2007]

Deception - Nails Sticking Offensive recenzja reviewBył piękny ciepły dzień, gdy Czerwony Kapturek zmierzał przez gęsty las do domku ukochanej acz niezbyt sprawnej babci. W koszyczku uśmiechnięte dziewczę miało to, co zwykle – nowy numer Gościa Niedzielnego z rozkładówką wykopanej niedawno arki Noego, mentolowe fajki z filtrem, tampony extra chłonne, leki przeciwgrzybiczne oraz suchy chleb dla konia. Gdzieś tak za monopolowym, a jeszcze przed bankomatem Dojczebanku do Kapturka zagadał nieznajomy Wilk. Rozmowa przebiegała w miłej atmosferze, choć nasza bohaterka bystrym oczkiem zauważyła, że Wilk ma dziwnie wydłużone kły, wymalowane na czarno pazury i ślepia – czyli jest ucharakteryzowany na tego sławnego kolesia ze Zmierzchu. Od słowa do słowa i… stało się nieuniknione – zaprosił ją na rokhotekę. Tam po raz pierwszy Kapturek zetknęła się z gothykhiem. Oszołomiona ezotherykhą miejsca, w mig podłapała klimat i postanowiła wreszcie zaakcentować swoją, dotąd nieuświadomioną, indywidualność – czerwone odzienie poszło w odstawkę. Kolejne rokhoteki i Czarna Peleryna — bo tak się dziewczę przechrzciło — doszła do wniosku, że od dawna jest martwa, jak na prawdziwą gothkhę przystało. Dla lepszego efektu postanowiła zyskać na bladości, odrzucając marchewkowego Kubusia i tnąc się, ilekroć idol z ulubionej empetrójki wyjęczał „jezzt mi zzmutnoo, jezztem matrwyyy, uuuu”. Nic więc dziwnego, że upudrowane lica naszej bohaterki trafiły w końcu tam, gdzie niebo jest zawsze zachmurzone, księżyc w pełni, w powietrzu czuć przepocone skarpetki, a najmhroczniejsze dźwięki wypełniają przestrzeń nie-życiową – na kastle party, znane normalnym ludziom jako zlot dziwek i pedałów. To było coś! Piekło! A potem zaczęło swędzieć. I od tamtej chwili dziewczynka leży spokojnie w domku, a leki nosi jej schorowana babcia, jedyna osoba, na której dyskrecję może liczyć. Tego niestety nie można powiedzieć o Wilku, bo cham szybko rozgadał w lesie, że ex-Kapturek złapała na festiwalu smutku gothyckhiego syfa i nawet nie wie od kogo. Mimo to ptaszki dalej śpiewają, a wiewiórki skaczą po szyszkach i wiodą dostatnie życie. A gdzie w tym wszystkim miejsce dla Deception? Ano, chwalić bozię w niebiesiach, nigdzie. Chłopcy-morbidowcy uskuteczniają rozdupcz na bardzo wysokich obrotach, nie oglądając się przy tym na innych, szczególnie tu – w kraju. Intensywność tego materiału robi wrażenie (gratulacje i zarazem wyrazy ubolewania dla perkmana, bo musi się chłop namachać), toteż nie dziwi fakt, że płytka nie trwa nawet pół godziny. Ale to dobrze, tyle wystarcza w zupełności, a od większej ilości można by się porzygać. Jak już wspominałem: napierdol, brud, sieka, siara – tylko z tym mamy do czynienia na Nails Sticking Offensive. Pewnym urozmaiceniem są dzikie solówki oraz wyraźniejsze zwolnienia w liczbie bodaj… dwóch. Przy tym całym łomocie czasami gdzieś rozmywa się gitara, więc warto nad tym popracować przy okazji następnej produkcji. Powrót do „dwuwioślanego” składu też by nie zaszkodził. Tak czy srak – dzicz!


ocena: 8/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij: