Śpiewano już o Tolkienie, Lovecrafcie, uniwersum Warhammera, nawet Sapkowskim, najwyższa więc pora było zabrać się za Stevena Eriksona i jego „Malazańską Księgę Poległych”. Kiedy tylko odkryłem, że rzeczywiście coś Eriksonowego nagrano, byłem niemal pewien, że od Summoninga wiele to to różnić się nie będzie. I po raz kolejny moja kobieca intuicja mnie nie zawiodła. Pierwsze przesłanki stanowiły: wielkość kapeli w liczbie dwóch grajków oraz ilość utworów w liczbie sześciu, kolejnych zaś dostarczyły pierwsze sekundy nowo odpakowanego albumu. Innego wyniku niż bombastyczny black metal ze średniowiecznymi naleciałościami nie dało się z tego równania wyprowadzić. Nie, żeby mi to w jakikolwiek sposób przeszkadzało. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się jednak, że Caladan Brood nie rżnie ze swoich bardziej znanych kolegów na ślepo, a próbuje konstruktywnie podejść do stylu i w jego dość ciasnych ramach zaproponować coś świeżego i interesującego. Po pierwsze – częste wykorzystanie czystych wokali, co należy traktować jako prztyczek w nos Austriaków, którzy śpiewać wybitnie nie potrafią i pochwalenie się światu, że u nas — w Ameryce — muzykowanie stoi na naprawdę wysokim poziomie. Po drugie – zaskakujące niekiedy zmiany tempa i nastroju w obrębie jednego utworu i jakby bardziej ochocze odwoływanie się do blackowej tradycji – ot choćby występujące na porządku dziennym gitarowe tremolo. Po trzecie zaś – solówki. Słuchając „Wild Autumn Wind” uświadomiłem sobie, że tego mi w Summoningu brakowało. Ogólnie temat ujmując należy stwierdzić, że warsztatowo Caladan Brood jest naprawdę niezły i nie musi uciekać się do tricków z undergroundowym (czyt. chujowym) brzmieniem by zagłuszyć elementarne braki w umiejętnościach. Jest tylko jedno, małe „ale” – programowane gary, a w szczególności blachy. No do chuja parasola, tak spierdolonych i bezsensownych talerzy dawno nie słyszałem. Koszmar i tragedia. Praktycznie każdy kawałek może „poszczycić się” kanonadą bezdźwięcznych, płaskich jak Kate Moss, sztucznych jak cycki Dody i pasujących do całości jak Ben Affleck do roli Batmana hi-hatów, ride’ów i crashy. Do poprawy. Trochę więcej uwagi można było także poświęcić samym utworom, bo kompozycyjnie do Summoninga to czasami dość daleko. Nie twierdzę, że jest źle, ale że może być znacznie lepiej, dojrzalej i spójniej. Kilka fragmentów brzmi jak disco-polo, co absolutnie, kurwa mać, nie powinno się wydarzyć, kilka innych dłuży się i przynudza, jeszcze inne wydają się nie do końca wiedzieć po jakiego chuja tam są. Słowem – zabrakło obycia i osłuchania. Podsumowując uważam jednak, że minusy nie przesłoniły plusów, album — jak na debiut — prezentuje się dobrze, potrafi zaciekawić i nie odrzuca tak często słyszanym na debiutach fatalnym brzmieniem, niepewnością własnych umiejętności i przedwczesnym wydaniem niedopracowanego produktu. Jest dobrze, a wierzę, że będzie lepiej.
ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/caladanbroodofficial
podobne płyty:
- SUMMONING – Old Mornings Dawn
Wstyd! Porażka! Rozczarowanie! Pomyłka! Może wydać się to dziwne, ale powyższe, nieprzepełnione entuzjazmem zawołania tyczą się właśnie „dzieła” Deicide, zespołu, za którego twórczość do połowy 2000 roku dałbym się pokroić. Miały być radykalne zmiany, powrót do grania brutalniejszego i bardziej surowego w formie, a wyszła… no właśnie, wtórna i niezbyt rajcująca muzyka, zdecydowanie przez małe „m”. Otwierający płytę „Bible Basher” (bajdełej – od 5 sekundy zalatuje „Bastard Of Christ”, ale to nie problem) jest jeszcze tym, do czego ekipa Bentona nas przyzwyczaiła: jest szybko, chwytliwie, skocznie, brutalnie, ale i niestety bardzo krótko (niespełna dwie i pół minuty). To, co się dzieje później, wprawia w niemałe osłupienie – zespół bawi się w zwolnienia, których od zarania dziejów przecież unikał. Za sprawą Insineratehymn wiemy czemu tak było – po prostu nie potrafili grać wolno i z sensem. Póki napierdalają, dbając o dynamikę i intensywność, to wszystko jest w porządku, bez wodotrysków (abstrahując od zajebistego w całości „Bible Basher”), ale OK – takie partie w „Standing In The Flames”, „Halls Of Warship”, „Suffer Again” czy „Apocalyptic Fear” wypadają bardzo fajnie i dostarczają trochę radochy. Dramat i nuda pojawiają się, gdy przychodzi jakiś wolny fragment – brzmi to sztucznie, kwadratowo, nie ma w tym za grosz polotu, jest wyprane z energii, wciśnięte na siłę i kompletnie nieprzekonywujące. Na pewno płycie nie pomaga też niewielka ilość solówek, nieco zmodyfikowany wokal Glena (jest bliższy temu z
Szczerze mówiąc nie spodziewałem się kolejnego krążka tej formacji. Po pierwsze dlatego, że Mike Hrubovcak, czyli mózg całego zespołu, czynnie udziela się w innych, chyba poważniejszych, projektach, a po drugie – debiutancki
Do młodych członkami (hmm), a przy okazji debiutujących kapel mam w najlepszym razie stosunek olewczy. I to nawet nie wynika z wrodzonej złośliwości – po prostu muszę, bo nie reprezentują sobą ani niczego ciekawego ani tym bardziej charakterystycznego. Wtórność i bezbarwność z nich wyziera, a mnie się zbiera na rzyganko. Wszelkie odkrycia ostatnich lat mógłbym pewnie policzyć na palcach jednej ręki, a na szybko potrafię wskazać tylko szczyli z Son Of Aurelius. Jako jedni z nielicznych utkwili mi w pamięci i w konsekwencji na półce z płytami. Zespół ten ma bowiem do zaoferowania coś więcej niż zestaw obowiązkowy (czyli dobrą technikę i brzmienie), a mianowicie mniejsze i większe zalążki czegoś rozpoznawalnego. Muzycznie mamy do czynienia z wypadkową death’owej strony Cephalic Carnage (od
Jak się okazuje, Norwedzy potrafią grać nie tylko ubliżający Bogu/bogom/światu black metal. Potrafią także thrashować. I taki właśnie thrashujący, czy może raczej groove’ujący, band jest bohaterem dzisiejszej recenzji, band o wdzięcznej nazwie Susperia. Nie byliby jednak Norwedzy sobą, gdyby jakichś blackowych elementów do muzyki nie poupychali. Tyle tylko, że w przypadku dzisiejszych bohaterów brzmi to całkiem ładnie i elegancko trzyma się kupy – ujmując temat krótko: żaden dupawy black/thrash dla/przez nieuków i muzycznych(e) miernot(y). Attitude to niespełna 40 minut dość melodyjnego i gęstego grania, które bliższe jest średniemu Nevermore, bądź Charred Walls Of The Damned niż jakiejkolwiek blackowej ekipie i gdzie blackowe elementy ograniczają się zasadniczo do wspomnianej gęstości, szczególnie w przypadku garów, wybrzmiewającego tu i ówdzie gitarowego riffu i gościnnego występu Shagratha z Dimmu Borgir. Ale to właśnie one nadają muzyce Norwegów przyjemnie brzmiącego ciężaru i niepowtarzalnego klimatu. Jeżeli dodamy do tego dobre kompozycje, niezłe umiejętności poszczególnych muzyków i soczyste brzmienie, wyjdzie z tego płytka godna pochwały. Album od samego początku trzyma całkiem wysoki, równy poziom z dosłownie kilkoma tylko zjazdami, które nie psują jednak odbioru całości. Do tych pierwszych zaliczyłby przede wszystkim otwierający album „The Urge”, „Elegy and Suffering”, ciekawie wypadającego Shagratha w „Sick Bastard” oraz — mój ulubiony — „The One After All”, którego siła przyprawia mnie o ciary na plecach. Grupę spadkową reprezentuje w sumie tylko jeden utwór – dość niemrawy i zagrany bez polotu „Mr. Stranger”, choć i on pod koniec się rozkręca. Na krótko, ale rozkręca. Patrząc na całokształt należy stwierdzić, że Norwedzy odwalili kawał dobrej roboty, postarali się o muzykę nietuzinkową, ciekawie zaaranżowaną i przemyślaną od początku do końca. Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć muzykom równie dobrych pomysłów w przyszłości.
Niektórzy zapewne kojarzą stary holenderski Polluted Inheritance i ich bardzo udany debiut „Ecocide”. Spieszę wam zatem donieść, że młody holenderski Ecocide nie ma z nimi nic wspólnego, he, he… No, może nie tak do końca nic, bo muzyka chłopaków do najnowocześniejszych nie należy. Ja to pochwalam, bo rytmiczny i niezbyt rozpędzony death metal z naleciałościami thrash’u, w którym pełno wpływów Death (nie dalej niż z
Exumer – klasycy niemieckiej sceny thrashowej, którzy po nagraniu dwóch longplejów (w 1986 i 87 roku) zapadli się pod ziemię. Tak w telegraficznym skrócie wyglądałaby historia tej ekipy, gdyby muzycy nie wpadli na pomysł zreformowania się (któregoś z kolei) i wydania początkiem 2012 roku trzeciego długograja. Gdyby rozwinąć nieco pierwsze zdanie należałoby wspomnieć, że w latach 80tych grali naprawdę solidny, zadziorny i okraszony sporoma technicznymi smaczkami thrash w niemieckiej odmianie. Słuchało się tego zacnie, szczególnie debiutu, choć i rok młodszy „Rising from the Sea” ością w gardle nie stawał. Najważniejsze jednak, że brzmiało to, wręcz czuło się ten autentyzm, jak rasowy, czystej krwi thrash. Exumer 2.0 natomiast to nieco inna bajka. Nawet najbardziej skurwiały i niedosłyszący debil jest w stanie wskazać, który z tych trzech krążków nie pasuje do pozostałych. Old school zastąpił modern thrash z deathowymi naleciałościami, techniczne fajerwerki poszły w kąt, zadziorność zastąpiły melodie, a pomysłem na 10-cio utworowy krążek są dwie nowe aranżacje starych kawałków i kolejne dwa numery, które spłodzono najpewniej jednej nocy na tym samym, jednym kolanie i to w 1986, kiedy nagrywano „Fallen Saint”, bo brzmią niemal, kurwa, identycznie. Sprawa ma się więc tak, że nowy Exumer i stary Exumer to de facto dwie kapele. Gdyby jeszcze takie zmiany dokonały się w czasie kilku/kilkunastu krążków to ok, rozumiem – ewolucja, nowe trendy, pitu pitu, ale rozumiem. W przypadku Exumer mamy natomiast zupełnie nową muzykę ubraną w starą nazwę. I za to się należy karny kutas, bo ni chuja nie brzmi to jak kiedyś i pasuje do klasycznych dzieł jak sranie do gorącej babeczki. Niemniej jednak, jeśli spojrzy się na Fire & Damnation tak po prostu, bez zagłębiania się w niuanse historii, to okaże się, że to album całkiem, ale to całkiem fajny. I chuj, że połowa kawałków to albo odgrzewane kotlety albo bliźniaki, kurwa ich mać, syjamskie, bo wszystkie brzmią równie dobrze, momentalnie wpadają w ucho i zachęcają do tanecznych podrygów w rytm wrzasków Von Steina. Muzyka się zbrutalizowała: garowy dość obficie serwuje double bassy, gitary zeszły niżej, w punkowe niemal rytmy powplatano deathowe galopady. Może i zrobiło się bardziej jednolicie, ale przyswajalności krążek nie stracił za grosz i wszystko podane jest jak na tacy (choć z tacy to niektórzy zabierają a nie dają). Krążek broni się także wysokim, może nie jakoś nadzwyczaj, ale jednak, poziomem kompozycji i niesamowitą przebojowością. Uproszczenie muzyki zrobiło swoje i płynie sobie ona teraz raczej bez ostrych zakrętów, nagłych zmian i niespodzianek. Ale i tak łeb sam się rusza, a przy takich „Vermin of the Sky” bądź „Crushing Point” (fantastyczny punk/thrashowy feeling) za głową nakurwiają kończyny – rzeźnia aż miło. I mimo, że album to raczej z pierwszej aniżeli ekstra ligii, to czystej, nieufajdanej radości daje w bród, czas mija błyskawicznie i jakiś dziwny magnetyzm sprawia, że chce się do Fire & Damnation wracać. Reasumując, uważam, że Exumer 2.0 nie powinien się wstydzić kim jest i choć błędów się nie ustrzeżono i kilka rzeczy można było zrobić lepiej, to taką muzykę mogą chłopaki grać dalej. I popatrzcie jak to jest – niby źle, a dobrze.
Na Portals To Canaan z zapartym stolcem czekało wielu maniaków chorobliwie technicznego death metalu oraz niejedna kapela poruszająca się w tym stylu. Jednych i drugich można zrozumieć, bo dla fanów Deeds Of Flesh to bogowie najwymyślniejszej ekstremy, zaś dla zespołów – czołowy wzór do ślepego naśladowania. Od poprzedniego krążka, „Of What’s to Come”, minęło aż pięć lat, więc nikt nie powinien oczekiwać najzwyklejszej kontynuacji tamtego materiału, zwłaszcza, że połowa składu za niego odpowiedzialna została wymieniona. W moim odczuciu ta długa przerwa oraz roszady personalne wyszły muzyce Amerykanów na dobre, choć część ortodoksów zapewne będzie przeciwnego zdania. Punktem spornym może być to, że Deeds Of Flesh hmm… wyszli do ludzi, którzy lubią posłuchać czegoś więcej niż tylko notorycznych blastów i wykonali podobny zabieg co Severed Savior na „Servile Insurrection” (nota bene uzyskując bardzo podobny rezultat) – wyczyścili sobie brzmienie (te największe doły poszły w zapomnienie) i wpuścili do swoich kompozycji więcej powietrza. Materiał zawarty na poprzednich płytach Kalifornijczyków zwykle dość szybko mnie nudził swoją jednowymiarowością, a w większych ilościach po prostu męczył. Z Portals To Canaan — choć to nie ideał — sprawa wygląda zupełnie inaczej. Brutalność, szybkość, zawrotna technika – nie robią tu za cel sam w sobie, służą natomiast za podwaliny naprawdę dobrych kawałków. Poziom wyziewności w stosunku do wcześniejszych wydawnictw właściwie się nie zmienił, za to chwytliwości i owszem. Skomplikowane jak zwykle struktury zyskały na przestrzenności, wstrzyknięto w nie sporo melodii, więcej uwagi poświęcono też solówkom (to bodaj zasługa tego kolesia z Arkaik). Dzięki temu całości słucha się łatwiej, chętnie i z dużym zainteresowaniem, zwłaszcza że niektóre fragmenty brzmią doprawdy imponująco (np. w „Entranced In Decades Of Psychedelic Sleep” czy „Celestial Serpents”). Dla pełniejszego obrazu krążka wymienię jeszcze dwa minusy, które mocniej rzuciły mi się w uszy. Pierwszy, nie wpływający na ocenę, to cover „Orphans Of Sickness”. Wybór ambitny, trzeba przyznać, ale Amerykanie mimo instrumentalnej sprawności nie podołali i klasyk Gorguts w ich wykonaniu zupełnie nie dorównuje oryginałowi sprzed dwudziestu lat. Druga wtopa, już poważniejsza, to absurdalne nagromadzenie przydługich i całkowicie bezwartościowych elektronicznych popierdywań mających służyć za intra i outra, a w rzeczywistości tylko rozbijających spójność albumu i mocno wkurwiających. Kulminacją tego dziadostwa jest „Caelum Hirundines Terra/The Sky Swallows The Earth”, pod którym o zgrozo podpisał się Fabiano Penna z nieodżałowanego Rebaelliun. Ten szajs trzeba zignorować (czytać: przewijać), bo całą resztę Portals To Canaan chłonie się bez problemu.
W 2004 roku Therion wydał w sumie trzy albumy: 


