15 stycznia 2024

Cannibal Corpse – Chaos Horrific [2023]

Cannibal Corpse - Chaos Horrific recenzja reviewNo proszę, Cannibal Corpse na starość nagrali album trudny w odbiorze. Hmm… no może nie do końca… Raczej album, do którego trudno się jednoznacznie ustosunkować… Chyba… W każdym razie chodzi mi o to, że Chaos Horrific, przynajmniej przy pierwszym kontakcie, ma ten sam problem co „Gore Obsessed”, „Red Before Black” i poniekąd „Evisceration Plague” – jego wszelkie zalety przesłania zajebiście wysoki poziom, ewentualnie przełomowość poprzednika. Nie dość, że na „Violence Unimagined” Amerykanie stworzyli jeden ze swoich najlepszych materiałów, to jeszcze niebezpiecznie rozbudzili oczekiwania, że kolejne będą równie ekscytujące. A tak się nie da…

Nie da się powtórzyć tamtej świeżości, o szok czy element zaskoczenia też w takiej sytuacji trudno, więc przy pierwszych kilku(nastu/dziesięciu) przesłuchaniach wyszukiwane na siłę minusy górują liczebnie nad plusami, co dość skutecznie zamazuje obraz Chaos Horrific i może zniechęcać do dalszego wgłębiania się w ten materiał. Dopiero z chłodną głową słuchacz zaczyna dostrzegać i skupiać się na tym, co Cannibal Corpse faktycznie stworzyli, zamiast na tym, czego na krążku nie ma.

Chaos Horrific to porządny ochłap krwistego i na wskroś kanibalistycznego death metalu z przepięknie brzmiącymi gitarami (chyba najlepiej od czasów „Kill”), standardowo zabójczym wokalem, świetnymi zróżnicowanymi solówkami oraz dość oszczędną (ekonomiczną?) i jednowymiarową pracą perkusji. O ile wokale i partie „strunowców” nie budzą moich najmniejszych zastrzeżeń, to ekstraklasa, tak do garów muszę się przyczepić, bo tym razem Paul naprawdę się nie popisał. Kilka mniej standardowych przejść i fajnych akcentów nie są w stanie zatuszować tego, że Mazurkiewicz niemal w każdym numerze klepie to samo i w ten sam sposób – to razi. Rozumiem, że wiek robi swoje, ale można trochę pokombinować i bez forsowania tempa.

Najciekawsze i najbardziej naturalnie brzmiące rzeczy na „Chaos Horrific dzieją się, kiedy zespół za bardzo się nie rozpędza, a zamiast tego stawia na przemyślany groove i jakiś wgniatający riff. Nie oznacza to oczywiście, że w szybszych kawałkach Cannibal Corpse zupełnie nie dają rady – dają, ale na pewno to nie perkusja odgrywa w nich wiodącą rolę. W każdym razie spośród dziesięciu nowych utworów jest w czym wybierać, a na mnie najlepsze wrażenie robią „Chaos Horrific” (wygrywa chwytliwością), „Blood Blind”, „Summoned For Sacrifice”, „Pestilential Rictus” (z jakiegoś powodu został całkowicie pominięty w książeczce), „Fracture And Refracture” oraz ciężki jak cholera „Drain You Empty”.

Jak na płytę, która jest niby dużo gorsza od poprzedniej, Chaos Horrific broni się naprawdę nieźle, a wchodzi nawet lepiej niż będący w analogicznej sytuacji „Red Before Black”. Potencjalnych hitów tu nie brakuje, więc album powinien doczekać się przyzwoitej reprezentacji w setlistach zespołu.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

12 stycznia 2024

Severe Torture – Misanthropic Carnage [2002]

Severe Torture - Misanthropic Carnage recenzja reviewPo tym jak Severe Torture zostali liderami krajowego death metalu i zyskali uznanie na świecie, nie mogli tak po prostu spocząć na laurach, rozmyślając tylko o tym, jacy to są sławni, zajebiści i lepsi od innych. To by nie przeszło, nie przy coraz liczniejszej i wygłodniałej sukcesów konkurencji, że wspomnę o Disavowed, Pyaemia, Prostitute Disfigurement czy Mangled. Nic więc dziwnego, że Holendrzy dość szybko ruszyli z pracami nad kolejnym krążkiem, który został wydany dwa lata po gorąco przyjętym debiucie. No i cóż, swoją klasę potwierdzili, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Misanthropic Carnage to po prostu więcej tego samego.

Nie ulega wątpliwości, że zespół dostarczył fanom dokładnie to, czego po nim oczekiwano, aaale… mógł tego dostarczyć nieco więcej… albo chociaż w trochę innej formie. Misanthropic Carnage nie jest wprawdzie kalką „Feasting On Blood”, jednak wskazanie jakichś istotnych różnic między tymi materiałami nie jest sprawą prostą, choć nie niemożliwą. Dwójka na pewno jest bardziej dopracowana, intensywna, spójna i wyrazista, a przy tym lepiej zagrana i wyprodukowana (ponownie we Franky's Recording Kitchen). Problem — jeśli tak to w ogóle traktować — polega na tym, że ta „lepszość” jest rezultatem normalnej ewolucji i sprowadza się do detali, w dodatku niewychwytywalnych dla niewprawnego ucha. Bo czy zapalony fan, dajmy na to, power metalu będzie w stanie docenić, że Severe Torture zredukowali wpływy Cannibal Corpse i więcej uwagi poświęcili zwolnieniom, a album jako całość odznacza się podobnym poziomem chwytliwości co debiut? No właśnie…

Mimo iż muzycy Severe Torture dopracowali wszystko, co wymagało dopracowania (czyli niewiele) i w zasadzie wycisnęli z tego stylu, ile się dało, to Misanthropic Carnage odbiera się praktycznie tak samo jak „Feasting On Blood”. Przyczyna jest prosta – przy tak intensywnej i pozbawionej niedopowiedzeń napierdalance wszelkie niuanse aranżacyjno-techniczne, jakkolwiek wymyślne by one nie były, schodzą na dalszy plan, a liczy się wyłącznie czysta brutalność, która w ogromnych dawkach wypływa z głośników. Brutalność, którą można poczuć. Na uniesienia natury estetycznej nie ma tu ani miejsca, ani czasu – osobną kwestią jest to, czy w takiej muzyce są w ogóle do czegokolwiek potrzebne.

Jeśli zatem poszukujecie jakościowego krwistego death metalu zagranego w klasycznym stylu i ozdobionego głębokim bulgotem, to Misanthropic Carnage może być bardzo dobrym wyborem. Severe Torture dotarli z tym łomotem do ściany – bez drastycznych zmian czy eksperymentów trudno stworzyć coś lepszego w tej stylistyce. Na szczęście Holendrzy też to zauważyli i dlatego ich trzecia płyta jest już czymś wyraźnie innym.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

9 stycznia 2024

F.K.Ü. – 1981 [2017]

F.K.Ü. - 1981 recenzja reviewA teraz dzieciaczki, czas na coś z zupełnie innej beczki – Gatki Freddy’ego Kruegera. Przyznaję, że początkowo zdarzało mi się odczytywać ich nazwę jako FUK, co pewnie było zamierzone. Grupa gra niemodny Crossover/Thrash, który mi chwilami przypomina Hirax (zwłaszcza wokalnie, choć wokaliście Larry’emu bardzo daleko jest do umiejętności Katona), ALE zdarza się krwisty growling, a i szorstkość riffów potrafi się otrzeć o Death/Thrash, więc nie odchodzimy aż tak kompletnie odlegle od głównej tematyki na blogu.

F.K.Ü. swój pizzo-Thrashowy debiut zaliczył jeszcze pod koniec lat ’90, zanim przyszła moda na retro-Thrash, a że wciąż się mają dobrze i ani myślą odpuszczać w 2017, kiedy niejeden by się już dawno wysypał, to mają u mnie dodatkowy props. Nie ukrywam, że do zakupu zachęciła mnie okładka – coś podobnego zrobił również Exhumed na „Horror” (w 2019 r.), czyli taki pastiszo-hołd dla klasyków kina grozy klasy-B i C z lat ’80. Jestem zawsze napalony na takie graficzki i cenię grupy, które potrafią zadbać odpowiednio o opakowanie.

Na swej piątej płycie zespolik jest wyjątkowo zwarty i unika większych wygłupów oraz sucharów. Utwory nie przekraczają 3 minut, ale nie schodzą za bardzo poniżej 2, więc jest konkret. Jest też ich odpowiednia ilość, bo 14 – plus moja wersja ma jeszcze cover klasyka Schuldinera „Evil Dead” – to tak a propos obracania się wokół tematyki Death Metalowej, mimo iż nie zadziwię stwierdzeniem, że skutecznie wyciągnięto i wyeksponowano Speed Metalowe korzenie oryginału.

A skoro o Death Metalu mowa, to z tych bardziej growlujących (choć nie jedynych) na pewno należy polecić „The Burning”, a i w „The House by the Cemetery” też się pojawia coś soczystego. Z typowo śpiewno-refrenowych, to z kolei „Nightmares in a Damaged Brain”, „Corpse Mania”, „The Beyond” zasłużyły u mnie na większe wyróżnienie, no i „The Funhouse”, inspirowany S.O.D., też jest w pytkę.

Nie ma o dziwo niczego stricte do picia piwa, ale nic nie szkodzi, to się jakoś zaradzi – wszak piwo jest dobre do każdego soundtracku. I tylko w „Night School” pojawia się króciutki falset na końcu, więc jak ktoś nie lubi takich wokaliz, to może jakoś przeboleje te parę sekund. „Ms .45” ciutek plagiatuje Slayera, ale wybaczam, bo jest to dobry motyw i należy go powielać.

Zróżnicowania wielkiego może i nie ma, ale nie powiem, żebym z tego powodu narzekał. Au contraire, jak to mawiają konsumenci żab, jestem wręcz zadowolony. Dla lepszego efektu, to chyba nawet zgram tę płytę na kasetę magnetofonową, najlepiej trzeszczącą. A jak nie macie czym, to wam pożyczę i też sobie puśćcie (polski język mnie przeraża czasami). A po lekturze muzyki odkurzę jakieś VHS-y i magnetowid wideo – miałem jeszcze to szczęście móc oglądać na nich z kolegami filmy dla dorosłych za gówniaka (tak wiem, taki paradoks).


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/moshoholics



Udostępnij:

6 stycznia 2024

Possessed – Beyond The Gates [1986]

Possessed - Beyond The Gates recenzja reviewPossessed na „Seven Churches” może i nie stworzyli całkowicie nowej jakości, ale byli w forpoczcie ekstremalnego grania i razem z paroma innymi kapelami kładli podwaliny pod coś naprawdę wyziewnego – death metal. Dzięki tej jednej płycie Amerykanie na stałe zapisali się złotymi zgłoskami w historii metalu i dorobili kultu, który jest wiecznie żywy. A „Beyond The Gates”? Eee, no tak, nagrali i coś takiego, chyba nawet było fajne, ale kto by tam wnikał… Nie da się ukryć, że druga płyta Possessed stała się ofiarą prężnie działającej konkurencji oraz braku zdecydowania wewnątrz zespołu.

Wydawać by się mogło, że po trzęsieniu ziemi, jakie wywołało „Seven Churches”, Amerykanie pójdą za ciosem i zaserwują jeszcze mocniejszy, szybszy i bardziej diabelski materiał, a tymczasem oni hmm… Wymiękli? Nie podołali? Przerosła ich presja? W każdym razie zostali w tyle. „Beyond The Gates” okazał się bowiem zwyczajnym i, co tu ściemniać, dość przeciętnym thrash’owym krążkiem, który na swoje nieszczęście trafił do odbiorców tuż po premierach „Reign In Blood” i „Morbid Visions”. W zestawieniu z rzeźnią proponowaną przez Slayera i Sepulturę, a także z debiutem (nie wspominając szerzej o fali dzikusów z Europy), materiał Possessed nie mógł robić wrażenia, a już na pewno nie na ludziach wymagających od zespołów przekraczania kolejnych granic.

„Beyond The Gates” sam w sobie nie jest wcale zły – to ładnie wyprodukowany zestaw dobrze zagranych i wpadających w ucho kawałków – z dość żwawym tempem, niewymagającymi riffami, efektownymi solówkami i podbitym pogłosem wokalem Becerry. Utwory takie jak „Seance” (ten jest chyba najlepszy), „Tribulation”, „Phantasm” czy „March To Die” to naprawdę klawe thrash’owe przeboje, które można stawiać na równi z kawałkami Exodus czy Overkill – nie mają potencjału, żeby zapełnić stadiony, ale co większe kluby… Jest więcej niż oczywiste, że Possessed z tym materiałem próbowali wyjść do ludzi — czemu również służyło radykalne złagodzenie wizerunku i przekazu — ale z lekka się przejechali, bo ogólne tendencje były zgoła odmienne. Tym samym zamiast powiększyć grono fanów, stracili w oczach tych „starych”.

Czy wobec powyższego jojczenia „Beyond The Gates” przetrwała próbę czasu? Wydaje mi się, że nie do końca i gdyby nie duża nazwa i reaktywacja zespołu w 2007 roku, to mało kto by o tym krążku pamiętał. Possessed na własne życzenie dali się zmieść pierwszej fali death metalu, którą o ironio sami wywołali.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/possessedofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

3 stycznia 2024

Wojciech Lis – Metalowe wersety [2017]

Wojciech Lis - Metalowe wersety recenzja reviewCenię sobie działalność Wojciecha Lisa, jako osoby-instytucji dbającej o utrzymanie pamięci o historii polskiego Metalu. Wszak znajomość przeszłości ułatwia spojrzenie w przyszłość. Książka jest w pewnym sensie zbiorem „The Best Of” z fanowskiego zinu „Najświętszy Napletek Chrystusa”, ale zawiera też i parę unikatowych materiałów (o których niżej).
Począwszy od konkretów, najwięcej miejsca jest poświęcone zespołom Imperator i Hektor. Pojawia się też oczywiście Vader, w różnych konfiguracjach, aczkolwiek, ku zdziwieniu nikogo, sam Peter nie mówi nic ciekawego. Były gitarzysta Vika natomiast, zdecydowanie więcej. Ciekawym zabiegiem jest przedstawienie historii Imperatora, przewijającej się przez całą książkę, z punktu widzenia kilku osób.

Dość sporą część książki stanowią również przedruki z oryginalnego zina i to jest lektura najcięższa do przebrnięcia, choć pozwala ona na wczucie się w klimat podziemia. Każdy wywiad, czy lepszy, czy gorszy, mą sporą dozę dziennikarskiej ciekawości i zagajenie o mniej znane tematy, tudzież niezwiązane z muzyką Metalową w ogóle (co nie każdemu się spodoba).

Niezależnie od wtajemniczenia, interlokutor starał się odpowiednio dobierać pytania, aby wyciągnąć możliwie najróżniejszej maści detale, jak i sprawić, aby rozmówca mógł się poczuć swobodnie. Do najczęściej pojawiających się pytań są zagadnienia odnośnie „krojenia” (czyt.: okradania gówniarzy z kasy i ubrania), o tym, czym jest bycie prawdziwym Metalem, czyli tzw. „pozerstwa” oraz klasycznego „teraz to nie to, co kiedyś było”.

Do ciekawszego czytadła najbardziej należałoby zaliczyć wywiad z Mitloffem (Hate), który lubi się rozgadać bardziej niż reszta przepytywanych osób (co bywa nieraz bolączką). Wśród innych atrakcji jest m.i.n. poważny wykład o anatomii pierdzenia Putrified Mushrooms, których jednych rozśmieszy, innych zgorszy, filozoficzne rozważania z Krakusem od Deadspeak, jak i rozmowa z tym drugim znanym Docentem na świecie, co to grał na perkusji w Therion i Carbonized, gdzie poruszane są naprawdę smakowite tematy zakulisowe show businessu.

Wisienką na torcie jest jednak rozmowa z byłym Metalem, Marcinem Wawrzyńczakiem, twórcą „Eternal Torment Zine”, w której można poczytać odnośnie okresu, kiedy mieszkał u Euronymousa. Jest to też ten „słynny” Polak, któremu Euro dosypał trutkę na szczury do jedzenia, o czym pewnie sam Marcin do dzisiaj może nie mieć pojęcia. Niemniej jednak wbrew temu co myślą Necrobutcher i Vikernes, Mr. Wawrzyńczak żyje do dzisiaj i odnajduje się obecnie w buddyzmie.

Ja na pewno po przeczytaniu książki sprawdziłem Insomnia – trudne cholerstwo do znalezienia w necie. Tak samo zresztą z wymienionym wcześniej Hektorem, którego bym prawdopodobnie pominął, gdyby nie ta książka. Nie brakuje tutaj znanych osobistości, są też poruszone wszystkie możliwe style. Całość ma 541 stron i mimo iż poziom wywiadów jest naprawdę różnorodny, to całościowo stanowi nie tylko pokaźne kompendium wiedzy, ale jest również istotnym archiwum polskiej sceny Metalowej XX wieku.


ocena: 10/10
mutant
oficjalna strona wydawcy: www.kagra.com.pl
Udostępnij:

31 grudnia 2023

Godslut – Procreation Of God [2023]

Godslut - Procreation Of God recenzja reviewGodslut pojawił się znikąd, od razu z debiutanckim krążkiem, w dodatku wydanym przez nie byle kogo – Selfmadegod. Nooo… już tyle wystarczyło, żeby niektórym z zazdrości popękały dupy. Co by tam chłopaki nie grali i jak by im to nie wychodziło, tego kontraktu to prędko, o ile w ogóle, im się nie wybaczy. Wiadomo, gdyby nie obecność Pavulona w składzie, to o umowę byłoby znacznie trudniej, a i wartość artystyczna Procreation Of God pewnie nie byłaby tak wysoka, jednak młodzieńcy musieli mieć w zanadrzu coś, czym przekonali do siebie Karola.

Co to było, jakoś szczególnie nie wnikam, bo wystarcz mi to, co słyszę na Procreation Of God. A słyszę brzmiący typowo po polsku death metal, jakiego jeszcze 15 lat temu było u nas na pęczki. Czasy się jednak zmieniły i podobnie grających zespołów została garstka, więc w tym nieurodzaju chłopaki mogą upatrywać swojej szansy, o ile będą się prawidłowo rozwijać i starczy im wytrwałości. No i oczywiście dorobią się choćby strzępów własnej tożsamości, bo na obecnym etapie Godslut nie proponuje niczego odkrywczego, a wpływy Banisher (!), Decapitated, Vader czy Calm Hatchery dają o sobie znać w co drugim riffie; resztę dopełniono różnej maści amerykanizmami.

Materiał został nieźle wyprodukowany, warsztatowo prezentuje całkiem spoko (z wyjątkiem Pavulona – zagrał na swoim zwyczajowym poziomie, czyli bardzo dobrze), bez większych uniesień, ale też uchybień. Na pewno tu i ówdzie brakuje jeszcze trochę polotu czy świeższego podejścia… po prostu doświadczenia – to powinno przyjść z czasem. Ponad przeciętność mocno wybijają się różnorodne i dopieszczone solówki, jednak poniżej przeciętności ciągną wokale, zwłaszcza ten irytująco wrzeszczany, który do tego stylu zwyczajnie nie pasuje. Ponadto wydaje mi się, że odbiorowi Procreation Of God nie służą 4-minutiwe dłużyzny (całość ma raptem pół godziny), bo kapela ma problem, żeby wypełnić je dostatecznie interesującymi rozwiązaniami.

Debiut – odfajkowany; obecność na scenie – zaznaczona; kredyt zaufania – zaciągnięty. Teraz zobaczymy, czy Godslut uczciwie zapracują na swoją markę, czy jednak znikną tak szybko, jak się pojawili.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/godslut

Udostępnij:

28 grudnia 2023

Xenomorph – Acardiacus [1996]

Xenomorph - Acardiacus recenzja reviewTaaaak… Nie ma to jak nieśmiesznie głupia okładka, aby zachęcić maniaków do słuchania. Nie powinno się oceniać książki po okładce, ale też, jeśli okładka sugeruje kryminał, a dostajemy sci-fi, to coś tutaj nie do końca pasuje.

Jest to holenderski zespół i jest to kompilacja ich demówek, ale nie da rady, materiał jest zbyt dobry aby go nie omówić i niestety, ale jest lepszy od ich studyjnych albumów. A ponieważ jest to zespół z Holandii, to on musi być dobry, nie ma innego wyjścia.

I tak też jest. Mamy tutaj do czynienia z naprawdę wyjątkową, ciekawą muzyką, ale to jest zdecydowanie zupełnie inny klimat. Pomyślcie sobie o Torchure, drugim Mercyless, Loudblast, Agressor i będziecie mieć obraz tej płyty.

Klimat, ładne melodie, zdecydowanie wolniejsze granie w pewnym melancholijnym, smutnym stylu. Nie brakuje oczywiście Death Metalowych standardów, ale słychać, że grupa chciała iść dalej i bardziej w tym, co im w duszy grało.

„Moodswings”, „Collector of Pain”, „Irrelevent Life”, “Abandoned (Body)” to są dla mnie dzieła, niemalże na równi z Acrostichon czy Beyond Belief, mimo iż nie jest to Doom/Death. Jak było wspomniane wcześniej, należy oczekiwać więcej elegancji francuskiej sceny w klasycznym podejściu do grania muzyki (w czym Metal jest wręcz mistrzem), niżli w smętach, czy jakiś wolniejszych zadumach.

I ostatecznie też, nie należy zapominać, że jest to Death Metal mimo wszystko. Nawet jeśli nie jest to równie techniczne, czy szybkie co legendy gatunku, to wciąż jest to rzecz nieprzystępna dla zwykłego człowieka i przekraczająca też jego rozumienie rzeczywistości.

Innymi słowy, warto i szczerze polecam.


ocena: 9/10
mutant
Udostępnij:

25 grudnia 2023

Skinned – Shadow Syndicate [2018]

Skinned - Shadow Syndicate recenzja reviewPrzez długie lata próbowałem zostać fanem Skinned, bo mają logo w sam raz na koszulki, ale kompletnie mi to nie wychodziło. Pomimo dużej wyrozumiałości w stosunku do zespołu i najszczerszych chęci nie potrafiłem sam siebie przekonać, że muzyka Amerykanów mi się podoba. Raz kulało brzmienie, to znowu wykonanie — czyli nic, na co by nie można przymknąć oka — jednak zawsze podstawowym problemem była taka se składność ich poczynań. Nie wiem, czy to wina notorycznych zmian składu, czy może przerostu ambicji nad zdolnościami kompozytorskimi, ale faktem jest, że trudno było nazwać Skinned zespołem spójnym i konsekwentnym.

No i cóż, Shadow Syndicate w tej ostatniej kwestii nie przynosi wielkich zmian – spójność dalej nie jest najmocniejszą stroną zespołu z Kolorado. Na szczęście jakość większość części składowych muzyki, wykonanie i produkcja wyraźnie poszły w górę – na tyle, że: a) spokojnie mogę uznać ten krążek za najbardziej udany w dorobku Skinned oraz b) nie mam problemu, żeby od czasu do czasu zdjąć go z półki i wrzucić do strugary z zaznaczoną opcją „ripit”.

Od „Create Malevolence” Amerykanie unowocześnili swoje granie (czytać: dociągnęli do poziomu „bycia na czasie”) i wprowadzili do niego kilka nie zawsze oczywistych elementów, dzięki czemu poszczególne utwory zyskały na wyrazistości, choć kosztem ogólnej oryginalności i już standardowo – spójności. Na Shadow Syndicate bez trudu wychwycicie mniej lub bardziej (ale głównie mniej) subtelne nawiązania (albo i zrzynki) do Cryptopsy, Kataklysm, Gojira, Decapitated czy Meshuggah, wpływy blacku, groove, melodeath czy nawet neoklasyczne zagrywki… Ktoś to nazwie dużą różnorodnością, ja bym jednakowoż obstawiał brak zdecydowania, bo zespół ma ciągoty do mieszania ze sobą komponentów, które zupełnie się nie zazębiają. Szczytem pokraczności jest umieszczony w połowie albumu instrumentalny „Black Rain” (przy okazji jest on najdłuższy na płycie), który brzmi jak bękart Toto i Meshuggah – prawdziwa abominacja, której nie ratuje nawet bardzo udany ostatni riff.

Shadow Syndicate to jednak nie tylko dziwactwa i nietrafione pomysły, a przede wszystkim solidna dawka dość brutalnego (choć nie aż tak, jak to się zespołowi wydaje) death metalu w odmianie północnoamerykańskiej – fachowo zagranego i tak też wyprodukowanego. Jeśli Skinned trzymają się kanonu (czytać: średniej gatunkowej) i zanadto nie kombinują, to rezultat jest zwykle całkiem fajny – nic to wielce odkrywczego [miejsce na podśmiechujki], ale tak podana muzyka może sprawiać radochę, szczególnie że bardzo selektywne brzmienie pozwala na wychwycenie wszelkich niuansów zawartych w aranżacjach. Ja najbardziej zachęcam do sprawdzenia „Wings Of Virulence”, w który zgrabnie wpleciono świetną partię pianina – niby prosty zabieg, a dodaje sporo klimatu i dramaturgii. Takie eksperymenty to ja rozumiem. I gorąco popieram!

Zatem jeśli nie zraża was, że zdawać by się mogło doświadczona kapela bez żenady ściąga patenty od innych (w tym młodszych) i miesza je nieraz w przedziwnych konfiguracjach, to możecie dać Shadow Syndicate szansę. Jakby nie było, Skinned nic lepszego dotąd nie nagrali.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/skinnedofficial



Udostępnij:

22 grudnia 2023

Nosferatos – Ventum Inferum de Tenebrae… [1998]

Nosferatos - Ventum Inferum de Tenebrae… recenzja reviewNigdy w życiu bym nie pomyślał, że będę posiadaczem takiego niszowego egzemplarza, a jednak… Gdzie jednocześnie nieraz ciężko jest uzupełnić kolekcję o Unleashed, Grave, czy Atheist… Ale, żeby nie zbaczać z tematu. Jest to rosyjska kapela, która zafascynowana Death Metalem, postanowiła zasiać ziarno naszej ukochanej mordowni w Zielonogradzie (Czy to gdzieś obok Gumisiowej Doliny? – przyp. demo), obręb moskiewski. Nosferatos co prawda, daleko jest do wybitnych krajan z Tales of Darknord, ale jak na tamtejsze realia dają radę.

I mimo pewnej naiwności, robią to nadzwyczaj dobrze. Jest co prawda intro, outro, które nie przeszkadza jakoś specjalnie i jest też cover wspomnianego wcześniej Unleashed – „The Immortal”. Grupa robi to na tyle po swojemu, że nie rozpoznałem od razu, mimo iż jest to jeden z tych bardziej charakterystycznych tracków szwedzkiej legendy.

Nie ma tutaj keyboardowych ekscesów jak na następnej płycie (sorry za spoiler), dlatego też materiału słucha się zdecydowanie lepiej. Grupa też nie stara się na jakieś wydumane struktury tracków, jest prosto w ryj, ale jest też kulturalnie, z podaniem ręki.

Mnie osobiście cieszy prominentny bas i mam wrażenie, że przy zachodniej produkcji pewnie by był schowany. A czy jakieś tracki się wybiły ponad przeciętność? Nawet dużo. „Dead in the Cellar” i „Outcast by Hell” spinają barwną klamrą płytę, a „Evil Spirits Refuge” oraz “Dances of the Dead” dorzucają konkretnie do pieca.

Oczywiście, aby docenić takie granie, wypadałoby przesłuchać więcej niż raz, ale z tym nie powinno być problemu, bo muza wchodzi bez popity w postaci wódki. Moim zdaniem, zdecydowanie warto poświęcać uwagę tego typu muzyce i nie chodzi tu o robienie jakiegoś ołtarza obskurnym płytom z lat ’90, a bardziej docenieniu pewnego klimatu i ciepłego podejścia do tworzenia. Wszak album ma iście ciepły, wręcz rodzinny klimat.
Jako bonus jeszcze tutaj mam widea z koncertu, aż 4 numery. Film nie robi jakiegoś specjalnego wrażenia, ale między wierszami czuć głód ostrego grania. I chyba o to tutaj chodziło.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij: