Do momentu wydania „Lucifer Incestus” Belphegor był dla mnie zespołem, który niebezpiecznie balansował na granicy żenady i aż do przesady przedkładał wizerunek i szokującą (w założeniach) otoczkę ponad wykonywaną muzykę, bo ta była niedookreślona i w najlepszym wypadku przeciętna – ekstremalna, owszem, ale w nieporadnym wydaniu. Czwarta płyta Austriaków okazała się przełomem i krokiem we właściwym kierunku, natomiast Goatreich – Fleshcul jest już konkretnym rozwinięciem tamtej formuły – dużo bardziej zróżnicowanym, dopracowanym, lepiej zagranym i przede wszystkim dojrzale skomponowanym.
Skok jakościowy, do jakiego doszło u Belphegor w ciągu dwóch lat dzielących te płyty, ma duży związek z rozwinięciem umiejętności przez poszczególnych muzyków oraz korektą w ramach stylu, a dokładnie z położeniem większego nacisku na elementy death metalu, w tym na baaardzo wyraźne inspiracje Morbid Angel i Deicide. Zespół odpuścił jawne „mardukowanie” i dość jednowymiarowe napierdalanie na rzecz ciekawiej zaaranżowanych i bogatszych struktur, zabaw z dynamiką i większym ciężarem. Austriacy stworzyli materiał pozbawiony przypadkowych pomysłów i jałowych zapychaczy. Oczywiście na krążku nie brakuje charakterystycznych dla zespołu petard, które sprowadzają się do dzikiego blastowania (choćby „Fornicationium et Immundus Diabolus”), ale i one są wyładowane wyrazistymi riffami i zagrane z lepszym feelingiem, przez co w ogóle nie nudzą.
Największą niespodzianką i jednocześnie nowością dla Belphegor jest kapitalny „Sepulture Of Hypocrisy”, który jest… niemal klasycznym death/doomowym walcem z porządnymi melodiami, gęstym klimatem i wpadającym w ucho tekstem – coś takiego od razu się wybija i zwraca uwagę. Niespiesznymi tempami i mocniej zaakcentowanym ciężarem odznacza się również bardzo morbidowy „Kings Shall Be Kings”. W ogóle wolne partie zostały (udanie) wprowadzone w niespotykanej wcześniej ilości i stanowią istotną część Goatreich – Fleshcul, który — wbrew pozorom — nie stał się przez nie mniej ekstremalny. Rozpisując się o najlepszych utworach, nie mogę pominąć mojego faworyta – diabelsko chwytliwego „Swarm Of Rats”, którego intensywność i specyficzna melodyjność powinny każdemu potargać jelita. To murowany hit koncertowy (gdyby tylko chętniej go grali), a także kolejny przykład na wybitnie czepliwy i odpowiednio bluźnierczy refren. Swoją drogą, mimo upływu lat przynajmniej jedna trzecia kawałków z Goatreich – Fleshcul wciąż należy do moich ulubionych w katalogu Belphegor, a to tylko świadczy o ich jakości.
Duże wrażenie robi w pełni profesjonalna produkcja Goatreich – Fleshcul, bo również pod tym względem album przewyższa „Lucifer Incestus”. Z jednej strony jest bardzo czytelna, można wyłapać niemal każdy dźwięk, a z drugiej jest daleka od sterylnej i brudu w niej co nie miara. Zespół ponownie nagrywał z Alexem Krullem, więc doświadczenia zebrane podczas poprzedniej sesji na pewno tu zaprocentowały.
Jeśli miałbym wskazać płytę Belphegor, od której najlepiej zacząć, żeby łatwo i przyjemnie wkręcić się w styl i przekaz Austriaków, wybrałbym Goatreich – Fleshcul. Chociaż nie jest to największe osiągnięcie zespołu, przystępność oraz świetnie dobrane proporcje wszystkich charakterystycznych dla nich elementów sprawiają, że to materiał stworzony do katowania na okrągło.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/belphegor
inne płyty tego wykonawcy:
Niektóre recenzje nie są w ogóle planowane, ale gdy się czasami słucha czegoś zaskakująco dobrego, zwłaszcza kompletnie niespodziewanie, człowiek aż ma ochotę się podzielić swoim znaleziskiem.
Najwyższy czas nadrobić brak tej legendy na tym blogu. Nowojorski Internal Bleeding jest powszechnie uważany za pra-ojca Slam Death Metalu, a swoje korzenie i inspiracje muzyczne znajdował nie tylko u swych krajanów z Suffocation, ale również w scenie NYHC, oraz… East Coast Hip-Hop. Słychać to w postawie, agresji, rytmice, jak i podejściu do tworzeniu utworów.
Malevolent Demise Incarnation to kolejna zacna płyta w dorobku Rapture, ponownie jeszcze lepsza od poprzedniej. Z materiału na materiał Grecy poprawiają, co w ich mocy i rozwijają się w naturalny sposób, choć niektórzy powiedzieliby, że nie rozwijają się wcale – bo jedynie odgrzewają znane od wieeelu lat patenty. Prawda leży gdzieś pośrodku? Chyba tak, bo to, że w muzyce Rapture nie ma nic rewolucyjnego, wiadomo już od dawna. Wszystkie — albo prawie wszystkie — pomysły zawarte na tym krążku zostały przewałkowane przez Demolition Hammer, Devastation, Hellwitch, Sadus czy Dark Angel, a tu są jedynie podane we współczesnej oprawie. Prawdą również jest, że za każdym razem zespół podnosi sobie poprzeczkę, staje się coraz bardziej ekstremalny, a nagrywane utwory – mocniej rozbudowane.
Japonia to dziwny kraj i zupełnie obca mentalność. Weźmy takiego np. Defiled – grupa wychodzi z założenia, że reszta świata to ich bezpośrednia konkurencja (głównie Szwecja i USA), to żeby wejść do wyższej ligi, wypełniają wszelkie podpunkty i standardy, aby być „true”.
Chciałbym zaznaczyć, że nie jestem specjalnie fanem Melo-Death. dlatego tym bardziej chciałbym zwrócić uwagę na jeden z bardziej nadających się do słuchania albumów z tej nieco cukierkowej odmiany Metalu. Możliwe też, że wyraźne wpływy Thrash Metalu zaważyły na mojej sympatii do muzyki zawartej na tym krążku.
Xysma to bez wątpienia największa legenda fińskiej sceny; największa, choć stosunkowo szybko zapomniana. Albo skutecznie wyparta z pamięci, bo i taka opcja również wchodzi w grę. Zaczynali w 1988 roku jako gore-grindowy potwór mocno zafascynowany Carcass, ale tego stylu nie trzymali się nazbyt kurczowo, bo już po jednej demówce i epce „Above The Mind Of Morbidity” naszło ich na zmiany. Na wydanym w 1990 roku materiale „Fata Morgana” Finowie nieco złagodzili brzmienie, a do muzyki wprowadzili garść nieoczywistych, a przy tym nieortodoksyjnych rozwiązań – coś, co mogło dać do myślenia odbiorcom, ale nie musiało.
Dania nie ma za bardzo czym się pochwalić. Z klasycznych zespołów najbardziej znane są Konkhra i Illdisposed, znane z nadużywania Groove/Thrash’u typu Machine Head, w swojej odmianie Death Metalu. Niemniej jednak, jakaś tam scena sobie istniała i była ona nawet liczna, mimo iż grupy te nie spotykały się z jakimś większym zainteresowaniem poza krajem macierzystym.
Nie wiem, czy tylko mnie zaskoczyła nieco oprawa graficzna najnowszego dzieła tej australijskiej formacji? Co jak co, ale nie kojarzyłem nazwy Abramelin z typowo brutalno-deathmetalową tematyką znęcania się nad kobietami. Owszem, w przeszłości grupa miała ocenzurowane teksty na debiucie, ale poza tym nie było w nich nic kontrowersyjnego. Z drugiej strony muszę oddać honor, że książeczka prezentuje nad wyraz profesjonalne i „ładne” wykonanie, nawet jeśli zanadto stereotypowe. Ale przejdźmy do konkretów.
Swoim pierwszym albumem Eximperitus udowodnili wszem i wobec, że są ociupinkę pierdolnięci — czym zresztą zaskarbili sobie uznanie fanów — choć niestety większość odbiorców mocniej skupiła się na otoczce towarzyszącej temu projektowi aniżeli na samej muzyce. Poniekąd się temu nie dziwię – zarówno pomysł na nazwę, jak i tytuły utworów nie miały precedensu, więc skutecznie zwracały uwagę i przy okazji ostro ryły baniak. Muzyka na „Prajecyrujučy sinhuliarnaje wypramieńwańnie Daktryny Absaliutnaha j Usiopahłynaĺnaha Zła skroź šaścihrannuju pryzmu Sîn-Ahhi-Eriba na hipierpawierchniu zadyjakaĺnaha kaučęha zasnawaĺnikau kosmatęchničnaha ordęna palieakantakta, najstaražytnyja ipastasi dawosiewych cywilizacyj prywodziać u ruch ręzanansny transfarmatar časowapadobnaj biaskoncaści budučyni u ćwiardyniach absierwatoryi Nwn-Hu-Kek-Amo” nie była już aż tak oryginalna i rewolucyjna, ale mimo wszystko przynosiła z sobą dostatecznie dużą dawkę brutalności i popieprzonych zagrywek, żeby zostać zapamiętaną.


