W historii muzyki — i to zawężając ją tylko do metalu — jest wiele przykładów kapel, które pojawiły się we właściwym miejscu i o właściwym czasie, dzięki czemu miały istotny wkład w rozwój stylu/gatunku i zostały przez to zapamiętane. Z perspektyw czasu muszę stwierdzić, że Angelcorpse do nich niestety nie należy. O ile jeszcze z miejscem powstania (Kansas) panowie jako tako się wstrzelili, to z czasem w ogóle. Trafili bowiem na moment, gdy death metal na świecie dogorywał i nawet najwięksi jego przedstawiciele sprzedawali 5-10% tego, co jeszcze pięć lat wcześniej, a nowi co najwyżej gnili w głębokim podziemiu. W takich warunkach Amerykanie nie mogli w pełni rozwinąć skrzydeł, choć w moich oczach i tak udało im się zabłysnąć.
Zespół powstał jako trio w 1996 i już po paru miesiącach intensywnych prób (potwierdzonych demówką) był gotów do nagrania płyty, którą w trzecim kwartale tego samego roku wydało Osmose Productions. Takie tempo prac jednoznacznie świadczy o dużych ambicjach zespołu, jego pracowitości i determinacji w dążeniu do celu. Wprawdzie równie dobrze ktoś mógłby zarzucić im pośpiech, ale zawartość Hammer Of Gods doskonale temu przeczy. Debiut Angelcorpse to szybki, dziki, nieokiełznany i bezkompromisowy death metal, który łączy w sobie najlepsze cechy Morbid Angel (to jest zdecydowanie ich największa inspiracja), Slayer, Sarcófago, Possessed czy Sadistik Exekution. Amerykanie umiejętnie poskładali te wpływy w spójną całość, dołożyli własny wysoki poziom muzyczny i dzięki temu udało im się wypracować swój może i niezbyt oryginalny, ale rozpoznawalny styl.
Kompozycje na Hammer Of Gods w dużym stopniu sprowadzają się do niczym nieskrępowanego ataku na narząd słuchu – dzikiego, nieco chaotycznego i możliwie bezlitosnego. Blast goni blast, Helmkamp wrzeszczy jak pojebany, a solówki ciężko zliczyć – ogólnie jeden wielki młyn, w dodatku surowo brzmiący. Mimo to muzyka w żadnym wypadku nie wydaje się jednorodna albo nieprzemyślana, bo zawiera również odpowiednią dawkę chwytliwości – czy to w riffach czy refrenach. Kawałki takie jak „When Abyss Winds Return”, „Consecration”, „Lord Of The Funeral Pyre” i „The Scapegoat” to prawdziwe przeboje w ramach agresywnego death metalu. W każdym fragmencie Hammer Of Gods słychać, że członkowie Angelcorpse dali z siebie wszystko, że włożyli w te nagrania całą pasję, umiejętności, a i pewnie ostatnie zaskórniaki.
Debiut Angelcorpse to dowód na to, że ciężką pracą, zaangażowaniem i samozaparciem można sporo osiągnąć nawet w wyjątkowo niesprzyjających okolicznościach. W drugiej połowie lat 90. XX wieku mało która kapela, nawet z większym stażem, potrafiła zaproponować materiał na podobnie wysokim poziomie. A Angelcorpse dopiero się rozkręcali!
ocena: 8/10
demo
inne płyty tego wykonawcy:
Naklejka na płycie zawiera wypowiedź pana z Cannibal Corpse, który bardzo sobie chwali recenzowany album. Nie jestem zaskoczony, gdyż przecież Aeon żywcem naśladuje Kanibali, choć nie tylko. Ale błędem byłoby nazywanie ich marną kalką, zwłaszcza że na przestrzeni lat udało im się skrystalizować własny, zadziorny charakter.
Napisanie o Echoes Of Death, że grają oldskulowy death metal — choć to najprawdziwsza prawda — byłoby oznaką ignorancji; to takie powierzchowne, nieprecyzyjne, niefachowe… Tak nie można. To inaczej – ci czterej młodzi Brazylijczycy grają jak Asphyx, choć nazwa jednoznacznie sugeruje nieco inne źródło ich inspiracji. Oni chcą być jak Asphyx, oni są Asphyx, chyba nawet bardziej niż Asphyx i Soulburn razem wzięci, bo mają o wiele mniej wpływów nie-Asphyx. Tym samym …In The Cemetery może stanowić doskonały zamiennik Asphyx dla wszystkich, którym po
Przyznaję bez bicia – nie doceniałem zespołu, a nawet wydawali mi się wręcz mało ciekawi. Ponadto ich tzw. „gimmick”, aby każda płyta zawierała w tytule słowo „rot” uważałem za słaby. Jak to zazwyczaj bywa w moim życiu – myliłem się śmiertelnie.
Parallels Of Infinite Torture, trzeci i jak dotąd ostatni etap Disgorge w ustanawianiu standardów dla brutalnego death metalu, jak na stosunkowo stary materiał brzmi zaskakująco świeżo i aktualnie. Z jednej strony wynika to z tego, że Amerykanie zawiesili tu poprzeczkę dla wszelkiej konkurencji (czy tam następców) naprawdę wysoko i tylko nielicznym z nich udało się wejść na podobny poziom, a z drugiej w trzy kwadranse właściwie wyczerpali temat, bo od premiery tego krążka niewiele kapel było w stanie dodać do tej formuły cokolwiek nowego.
Różnej maści selling out-y są kretynizmem, gdyż w większości przypadków prób przejścia na „mainstream” (jak np. Paradise Lost), muza wciąż jest zbyt ciężka i za mocna dla normalnego odbiorcy. Pewnych murów się nie przeskoczy i można sobie zrezygnować z growlingu, zacząć pisać o kochaniu ludzi, zamiast ich zabijaniu i zjadaniu, ale nic to nie da, jeśli nie jest się produktem od początku do końca stworzonym przez korporacje, a zabawa w muzykę alternatywną, staje się szybko alternatywą do zarabiania kasy. Ostatecznie zawodzi się starych fanów, a niekoniecznie zyskuje nowych.
Na dzień dzisiejszy (2022) jest to ostatnia płyta francuskiego Agressora, który jest wciąż aktywny, ale nie nagrywa niczego nowego, co też szanuję, bo lepiej nie robić na siłę, niż tworzyć popelinę co dwa lata, jak niektóre pierwszoligowe zespoły (*kaff kaff* Cannibal Corpse *kaff kaff*). A trzeba przyznać, że jest to bardziej projekt, robiony z pasji, niż zespół.
W black metalu do rzadkości należy sytuacja, gdy rozwój muzyczny ma przełożenie na wzrost popularności wśród niedzielnych słuchaczy przy jednoczesnym zachowaniu szacunku dotychczasowych fanów, a właśnie z takim zjawiskiem mieliśmy do czynienia w przypadku Mgły. Między „With Hearts Toward None” a
W 2016 roku książka
Dużo ostatnio sobie czytałem odnośnie polskiej sceny i tego, jakiegoż to my pecha nie mieliśmy, że się nie udało naszym dobrym kapelom zrobić kariery na zachodzie. Prawda jest oczywiście taka, że z grania Death Metalu tylko nieliczni zrobili jakikolwiek sposób na życie, a nawet wśród markowych zespołów, mało który ciągle był/jest na topie.


