Końcówka lat 90. XX wieku to na Wyspach Brytyjskich okres wymierania ekstremalnych odmian muzyki. Klasycy pokroju Napalm Death, Bolt Thrower czy Benediction wyraźnie obniżali loty albo działali na mniejszą niż przed laty skalę, zaś młodych po prostu nie było. Jakimś światełkiem w tunelu miała być działalność Akercocke, Infestation i opisywanego właśnie Gorerotted. Miała, bo tylko ci pierwsi przebili się na dłużej do świadomości słuchaczy. Pozostali niestety albo szybko zwinęli żagle, albo popadli w zapomnienie – sama wartościowa muzyka nie wystarczyła.
Mutilated In Minutes to płyta, która mogła tchnąć nieco świeżości w angielską scenę, a przynajmniej trochę rozruszać, choć tak naprawdę sama niczego nowego nie przynosiła; chodziło o podejście do grania. Gorerotted zasuwali łatwy w odbiorze grindujący death metal pod „dwójkę” Carcass doprawiony klasyczną mielonką spod znaku pierwszych płyt Cannibal Corpse oraz punkowym feelingiem, chociaż sami o sobie mówili, że to „street metal”. Niezależnie jednak od etykietek, chodzi o muzykę podaną może i dość profesjonalnie (co się tyczy zarówno wykonania, jak i brzmienia), ale na luzie, bez napinki czy chęci zmieniania świata. To wprost niepojęte, że nawet nie chce im się walczyć o chwałę Szatana i zagładę chrześcijaństwa.
Materiał Gorerotted powinien stanowić niezły kąsek dla fanów Exhumed, Haemorrhage czy Impaled, mimo iż w sensie ogólnym jest od nich mniej ekstremalny i jednorodny. Mutilated In Minutes to zasady szybkie i proste granie, co jednak nie oznacza, że czasem zespół nie pozwala sobie na jakiś zakręcony czy bardziej techniczny riff, co najlepiej słychać w „Gagged, Shagged, Bodybagged”. Anglicy wbrew pozorom nie klepią przez 9 kawałków na jedno kopyto – starają się unikać monotonii, wprowadzają gdzieniegdzie zwolnienia albo odrobinę melodii – niby niewiele, ale to się sprawdza. W ten sposób 26-minutowa płyta przelatuje raz-dwa.
Największym, w dodatku trochę naciąganym problemem debiutu Gorerotted jest oczywiście otoczka – komiksowa zabawna/żenująca oprawa graficzna oraz głupawe tytuły i teksty utworów. Tyle wystarczyło, żeby odstraszyć potencjalnych słuchaczy, choć to, co widać na Mutilated In Minutes wcale znacząco nie odbiega od grafik wykorzystywanych przez inne kapele. Nieważne, że za tym kryje się cacana muzyka. Jeśli jednak to was razi, sięgnijcie po reedycję – koncept w zasadzie jest ten sam, ale podany w kolorze stracił na szczegółowości.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gorerottedofficial
Możecie się ze mnie śmiać, ale kiedy pierwszy raz zobaczyłem klip do „Raise the Chalice”, to autentycznie myślałem, że jest to jakaś przerażająca okultystyczna msza, naśmiewająca się z symboliki chrześcijańskiej. To i też tym bardziej wybałuszyłem gały, kiedy się dowiedziałem, że to było jak najbardziej na serio i że wydźwięk miał być docelowo pro-Jezusowy. No cóż… może przejdźmy dalej…
Brazylijskie trio od ponad trzech dekad sieje deathmetalową pożogę, więc z pewnością należą im się słowa uznania za determinację, wierność obranej stylistyce oraz coraz wyższy poziom muzyczny. Wiadomo, Krisiun nie każdemu i nie w każdej swojej odsłonie musi pasować, ale uczciwie trzeba im oddać, że nigdy nie zeszli poniżej pewnego — dodam, że dla wielu nieosiągalnego — poziomu i nie nagrali ewidentnego gniota. Mimo to po chłodno przyjętych eksperymentach z rozbudowanymi formami, Brazylejros stopniowo wracają do optymalnej formuły.
Dzisiaj przyszedł czas na francuską legendę, która ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, jest o dziwo nawet znana ludziom słuchających Death Metalu, przynajmniej tym co pasjonują się nim na poważnie. Co ważne, istnieje ona pod dwiema postaciami – jako S.U.P. oraz okazjonalnie jako Supuration. W zamierzeniu, ten pierwszy miał być tylko i wyłącznie dla „awangardowej” strony grupy (o tym później), ale w praktyce to tak naprawdę nie ma większej różnicy między obiema nazwami, jako że S.U.P. bynajmniej nie zrezygnował z growlingu i ostrości, a i Supuration bynajmniej nie gra sztampowego Death Metalu i też nie brakuje u niego dziwactw. Sprawę też gmatwa fakt, że Cube cz. 3 wyszedł zarówno w wersji „growling”, jak i „czystej”, co wg mnie już w ogóle niweczy sens używania różnych nazw.
Tak sobie patrzę na skład Occulsed i zastanawiam się, komu ten zespół jest tak naprawdę potrzebny do szczęścia – i mam tu na myśli ludzi za niego odpowiedzialnych. No serio, jeśli zebrać do kupy wszystkie składy, w które ci trzej Amerykanie są/byli zaangażowani, to wychodzi grubo ponad sto (!) nazw, przy czym absolutnym rekordzistą jest perkusista Jared Moran aktywnie „umoczony”, w momencie pisania, w ponad 40 bardzo lub jeszcze bardziej podziemnych aktów. Z kolei głównodowodzącym i największą gwiazdą (a nawet sellingpointem) kapeli jest Justin Stubbs, grający na co dzień w Father Befouled i Encoffination, które można potraktować jako wskazówkę tego, jak wygląda styl Occulsed.
Zespół, na którym się wychowałem i którego można śmiało wymieniać jako prekursora Death Metalu, obok innych grup jak (wczesny) Kreator, Morbid Angel, Master, Death, Sepultura, Possessed, itp., itd.
The Bowels Of Repugnance to jeden z wielu przykładów na to, że ludzie w Metal Blade byli kompletnie zieloni w temacie death metalu, a większość (jak nie wszystkie) wartościowych kapel, z jakimi mieli do czynienia w tym gatunku, podpisali przypadkiem. No bo zastanówmy się, co takiego ciekawego było na debiucie Broken Hope, co mogło przekonać do zespołu choćby najmniej wybrednego łowcę talentów? Hmmm… eee… mają długie włosy, robią średnio skoordynowany hałas, wokalisty nie można zrozumieć, a teksty są obleśne, no… eee… będzie z tego sukces na miarę Cannibal Corpse!
A teraz czas na coś z zupełnie innej beczki. Kocham ten zespół jak mało który, ponieważ jako jedni z nielicznych potrafią sprawić, że się łezka w oku potrafi zakręcić. Jakby ktoś miał czelność nie znać, to pokrótce powiem, że Celestial Season nagrał dwie uznane (i nietypowe) płyty utrzymane w stylu Doom/Death w latach ‘90, po czym przeszli na Stoner/Rock i się rozpadli kilka lat później.
Season of Mist przynajmniej od dekady mają niezłego nosa do kapel grających techniczny/progresywny death metal i regularnie dają szansę zaistnienia nowym/nieznanym przedstawicielom tego stylu, dzięki czemu zgromadzili w swoim katalogu kilka naprawdę mocnych nazw, z którymi należy się liczyć. Niedawno do tego grona dołączyli Kanadyjczycy z Deviant Process, który zaliczyli już bardzo udany — i kompletnie zignorowany — debiut w barwach PRC Music. Nie wiem, na ile jest to przypadek, a na ile pomysł na siebie, ale podobnie jak w przypadku „Paroxysm” za niezbyt zachęcającą okładką płyty kryje się imponująca rozmachem muzyka.
Konkhra jest jednym z tych zespołów, które są lubiane przez publikę, ale niekoniecznie przez elitarnych recenzentów Metalu. Wynika to z faktu, że grupa reprezentuje tzw. uliczne granie, czyli w dużych ilościach oparte na Groove. Ja jestem gdzieś pośrodku – nie jestem snobem, aby nie docenić czegoś prostszego, ale też dana muzyka musi być wystarczająco ciekawa, abym nie przysnął z nudów.


