Mystic Circle mają opinię wiejskich głupków w środowisku, ale w przeciwieństwie do innych „wieśniaków” (tak, czasami tak patrzę na ciebie Belphegorze), nie umieją grać za dobrze. A mimo to, z uporem maniaka grają. Wydawać by się mogło, że po 2006 r. (ostatni album), dadzą sobie wreszcie spokój i nie będą klecić kolejnych gniotów, a tu proszę, przypomnieli o sobie… i… hmmm… Zaraz…
Ostatnie kilka lat jest w ogóle co najmniej ciekawe. Pomijając wirusy i wojny, ludzie chyba się przebudzili z letargu i zaczynają mieć inspirację nie tylko do tworzenia, ale i redefiniowania siebie na nowo. Przy czym to, co teraz proponują Mystic Circle to już nie jest badziewny Symfoniczny Black Metal jaki kiedyś robili, a Melodyjny Blackened Death Metal. I dlatego też zdecydowałem się pacnąć poniższą reckę.
Wychodzi na to, że z chwilą, kiedy dana grupa zaczyna modyfikować swój styl pod granie Death Metalu, to z miejsca ich jakość podnosi się dwukrotnie. I z niemałym bólem przyznaję, że się łapię na tym, że zacząłem uważniej się przyglądać zespołom łączącym style Black i Death, bo z roku na rok wychodzi to coraz ciekawiej. Dość wspomnieć równie udany Agathodaimon „Seven”, gdzie jest bliźniaczo podobna sprawa. Ale o ile odpuściłem sobie pisanie o Agatce, tak tutaj się w końcu przełamałem, bo jak nigdy nie przepadałem za takimi melanżami, tak tu mnie wciągnęło…
Już otwierający numer, o jakże typowo kretyńskim dla Black Metalu tytule „Belial Is My Name” (ale przynajmniej nie nazywa się Slim Shady) jest niepokojąco zachęcający do przesłuchania reszty. „Seven Headed Dragon” również mnie mocno odurzył, a „Hell Demons Rising” i stosunkowo długi, bo 7-minutowy „Letters from the Devil”, to wręcz zachwyciły, mimo iż ten drugi ma quasi-śpiewane partie pod koniec. Nawet kiczowato odwołujący się do norweskich hord „The Arrival of Baphomet” ma zalety. A „Curse of the Wolf Demon” ma logicznie rozwijający się główny motyw idący w poszczególne części. Aha, są jeszcze syntezatory, które nie wiem czemu, przywodzą mi na myśl Rammstein… choć jakoś niespecjalnie zwracałem na nie uwagę, gdyż grzecznie siedzą sobie w tle.
Tak więc dostajemy dźwięki, które niemiłosiernie infekują ucho, a jednocześnie przez swój mrok i obskurność nie są rzygliwe. Wokal też mi pasuje, bo potrafi zarówno bezlitośnie zaskrzeczeć, jak i zaryczeć rasowym growlem. Masywna, ale wciąż okultystyczna i lekko niedopieszczona produkcja dodaje ostatecznego smaczku do zabawy. Aczkolwiek perkusja brzmi nieco plastikowo, co należy zaliczyć jako duży minus.
Wychodzi na to, że zespół dojrzał i wracając na scenę, dał symboliczny manifest swej siły. Wymowny cover Possessed „Death Metal” na sam koniec troszkę psuje całość, bo raz, że źle zrobiony, a dwa, że zaburza flow, mówiąc po „warszafsku”. Ogólnie więc, przy tej całej aberracji, jaką prezentuje sobą Black Metal, jestem w stanie zaakceptować i polubić taką formułę grania. Mimo to, z czystej, pieprzonej złośliwości obniżę jeszcze troszkę ocenę. Tak na wszelki wypadek, żeby nie było, że dostałem fiksum dyrdum i że zdradziłem Death Metal…
ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MysticCircleOfficial/
Pierwsze wzmianki o pomyśle na trylogię Lewiatanów zwyczajnie zignorowałem – uznałem, że to plotki, że przywidzenia, że coś mi się w głowie popierdoliło, bo tego by już było zbyt wiele, nawet dla zdeklarowanych fanów zespołu. No i tyle z tych moich urojeń, że właśnie piszę o części drugiej, której zawartość tak się ma do zapowiedzi, że to zasługuje na typowy polski stand-up z gęstym chujowaniem. Leviathan II w zamyśle miał być materiałem mrocznym, ciężkim i melancholijnym, a jest… landrynką z paskudną okładką.
Darkthrone to legenda. To oczywiste jak śnieg w Norwegii. Dwaj Skandynawowie dawno już opuścili wszelkie ramy gatunkowe pozwalając sobie na niczym nieskrępowaną twórczość i wystawiają obrazowego „faka” każdemu, komu się to nie podoba. I chwała im za to. Takie poczynania tylko potęgują zainteresowanie każdym kolejnym albumem od czasów „The Underground Resistance”, gdyż osobiście okres romansu z punkiem podczas 3-ech poprzedzających podany wyżej album nie interesuje mnie mówiąc krótko. Doceniam jednak tę kontrowersyjną, ale patrząc przez pryzmat czasu, udaną próbę wyjścia poza ramy black metalu.
Niemieccy Death/Thrasherzy (czasem bardziej Thrash niż Death) od niemal zawsze są sami sobie sterem, okrętem, żeglarzem, a nawet kotwicą. Wydawali swoje mało ciekawe krążki na własny koszt, aczkolwiek umieli sobie załatwić topową dystrybucję (np. NUCLEAR BLAST). Sęk w tym, że byli bardzo mierni i słabi. Parafrazując Prof. Miodka, byli wręcz „nudni stylistycznie”!
Co jakiś czas dochodzę do punktu krytycznego, kiedy już rzygam graniem pod Incantation, a wtedy pojawia się nowa płyta Corpsessed i nagle cudownie mi przechodzi. W przypadku Succumb To Rot było to o tyle łatwiejsze, że Finowie wyraźnie ograniczyli wpływy zespołu na „I”, a ich miejsce wypełnili głównie patentami zaczerpniętymi z klasycznego okresu Morbid Angel. Dzięki takiej stylistycznej mini-wolcie Finowie zabrzmieli intensywniej, ich muzyka zyskała inny feeling i chyba stała się łatwiejsza w odbiorze.
Słuchając całej dyskografii Łodzian pod rząd jest zauważalna pewna prawidłowość, choć bardziej pasowałoby określenie „pogłębiająca się schizofrenia muzyczna”. I album ten, diametralnie inny od debiutu, jest nie tylko początkiem owej dźwiękowej choroby psychicznej, której następne etapy miały znaleźć swą logiczną ewolucję na kolejnych krążkach formacji, ale również jednym z lepszych przykładów ambitnego, acz przyswajalnego Death Metalu z ciągotkami Symfoniczno-Tech-Prog-Fusion – określenia, które jednocześnie nie są w stanie oddać w pełni treści tego dzieła.
Byłem przekonany, że tak spektakularne wydawnictwo jak „Infernus Sinfonica MMXIX” musi mieć jakieś głębsze znaczenie, a najbardziej do tej hipotezy pasowało mi podsumowanie i zamknięcie pewnego rozdziału w historii Septicflesh. Wiecie, moment przełomowy, po którym nastąpią wielkie zmiany i zespół zaproponuje coś nowego, świeżego i zaskakującego. Błąd, na Modern Primitive mamy do czynienia jedynie z rozwinięciem dotychczasowego stylu, w dodatku na tyle subtelnym, że mógłbym w tym miejscu wkleić połowę recki
Gwoli wprowadzenia, Nervecell jako swoją siedzibę podaje Zjednoczone Emiraty Arabskie, aczkolwiek członkowie tam sobie pochodzą z Jordanu, Libanu i jeszcze jakiegoś innego zadupia arabskiego (nie pamiętam i nie chce mi się sprawdzać).
Przy okazji debiutu Rotheads nie miałem pewności, czy aby na pewno chłopaki zagrali tak, jak chcieli czy może tak, jak im wyszło i na ile starczyło funduszy. Slither In Slime rozwiewa wszystkie domysły w tym temacie – Rumunów jednoznacznie ciągnie do pierwotnego i syfiastego death metalu w europejskim stylu. Zespół dołożył starań, aby praktycznie każdy element albumu kojarzył się z demówkami circa 1989, a do pełni szczęścia zabrakło im pewnie tylko xerowanych okładek i wydania jedynie na trzeszczącej kasecie.
Ostatnio złapałem smaka na Emanzipation records i to co tam sobie wychodzi od nich, więc po kolei sobie sprawdzam każdą rzecz. I proszę, proszę, co ja tu widzę… Odrobina edukacji: z debiutem Mastera były jajca, bo był nagrywany kilka razy, z różnych powodów. Pierwszy Speckmann Project był po prostu jedną z wersji owego debiutu, który nie był wydany, bo był zbyt czysty, mimo iż był nagrany tylko i wyłącznie przez to, że poprzednia wersja była za brudna. Tia…


