Zaprawdę powiadam wam: spieszcie się słuchać 72 Seasons zanim szum medialny wokół tej płyty się skończy i wszyscy o niej zapomną w cholerę! Nie to, żebym jakoś gorąco zachęcał do zapoznania się z jedenastym longiem Metallicy, bo to by było nadużycie z mojej strony. Chodzi o to, że jeśli w okresie „miesiąca miodowego” nie skorzystacie z okazji, później możecie nie znaleźć w sobie dość samozaparcia, żeby w ogóle podejść do tego materiału, a mowa przecież o długim, grubo ciosanym klocku. Klocku, który razem z paroma innymi klockami łapie się do dolnej połowy metallicowej tabeli.
Pod względem stylu muzyka nie odbiega znacząco od tej z „Hardwired… To Self-Destruct” — co oznacza niespecjalnie spójny mariaż naiwnych thrash’owych riffów sprzed 40 lat ze stonerami i zamulaniem aż za dobrze znanymi z „Load”/„ReLoad” — jednak jest bardziej schematyczna, odtwórcza i na pewno nie ma takiej wyrazistości. Choć większość kawałków ma swój odpowiednik (pierwowzór?) na poprzedniej płycie, to z 72 Seasons trudno wytypować jakiś ewidentny hit i pewniak koncertowy, bo żaden w całości nie jest na tyle udany, żeby się go chciało słuchać do upadłego. Najlepiej wypadają co żwawsze fragmenty „Room Of Mirrors” (chyba najlepszy w zestawie), utworu tytułowego, „Lux Æterna” (na tle innych to wręcz petarda) czy wyjątkowo melodyjne refreny „Shadows Follow”, „If Darkness Had A Son” i „Chasing Light”, ale – to tylko fragmenty. Zresztą, czy którykolwiek z nich mógłby wskoczyć do setlisty kosztem czegoś z „Ride The Lightning” czy „…And Justice For All”? Patrząc logicznie i zdroworozsądkowo – nie; patrząc praktycznie i niestety też zdroworozsądkowo – tak, za te, które Ulrich najmocniej kaleczy.
Chociaż 72 Seasons to najbardziej zespołowe dzieło Metallicy od lat — bo Trujillo (słychać go, słychać!) i Hammett dorzucili tu swoje kompozytorskie trzy centy — to w ogóle nie ma to przełożenia na różnorodność czy świeżość materiału. Album jest niemal identyczny objętościowo co „Hardwired… To Self-Destruct” (12 kawałków w 77 minut), jednak pod względem ilości pomysłów wypada wyraźnie skromniej, co oznacza więcej powtórzeń i powtórzeń powtórzeń i powtórzeń powtórzeń powtórzeń… Może i moje podejście do tematu jest naiwne, ale wydaje mi się, że jak się ma patentów (w dodatku nie rewelacyjnych) na 3 minuty, to nie powinno się z nich robić 6-7 ani tym bardziej 11-minutowych tasiemców. Tej monotonnej mielonki w żaden sposób nie urozmaicają solówki Hammetta, bo tym razem zagrał zupełnie bez polotu – takie „random Hammett noises”, które niczym się od siebie nie różnią i wszędzie pasują/nie pasują tak samo. Ot zapchajdziury, żeby nikt nie jojczył, że nie ma solówek. Rezultat jest taki, że część utworów — „Sleepwalk My Life Away”, „You Must Burn!” (jeśli to miało być nawiązanie do „Sad But True”, to wyszło raczej „sad” niż „true”), „Crown Of Barbed Wire” — nie ma nawet przebłysków, a w kupie trzyma je wyłącznie nienaganny wokal Hetfielda, któremu kolejne odwyki niestraszne.
Czy ktoś to przyjmuje do wiadomości, czy nie, Metallica wyżej 72 Seasons nie podskoczy, będzie już tylko gorzej i zaklinanie rzeczywistości w niczym tu nie pomoże. W tym momencie stać ich tylko na przeciętne, wtórne płyty i nie można mieć im tego za złe, taka po prostu jest kolej rzeczy. Jednocześnie jestem pewien, że dopóki Ulrich będzie w stanie trafić w werbel bez posiłkowania się namierzaniem z satelity, będą powstawały kolejne „powroty do thrash’owych korzeni”.
ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: metallica.com
inne płyty tego wykonawcy:
Pancerny chrust. Miałem w sumie nie pisać o nich recki, bo jest zbyt wiele takich zespołów. Wiecie, typu szybkie, solidne, ale dupy nie urywa. Ale tak coś mnie tchnęło, żeby odświeżyć tą płytkę na zasadzie dotarcia do istoty bardzo ważnego zagadnienia, mianowicie – „po ..uj to sobie kupiłem?” Miałem gdzieś z tyłu głowy, że ten zespół jest niepozorny i niedoceniany, ale też nie da się ukryć, że takie granie to jest proszę Pana na pęczki. Inna sprawa, że beznadziejna grafika bynajmniej im nie przysporzy fanów, bo wygląda to mało atrakcyjnie, wręcz wcale. Ot, czołg na szarym tle. Koń by się uśmiał ja ci mówię.
Po tragicznym wypadku, w wyniku którego zginęli m.in. Andreas i Torsten Reissdorf, z Torchure odszedł również gitarzysta Tomas Hatt, który nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości i nie wyobrażał sobie dalszej współpracy. W tej sytuacji istnienie zespołu zawisło na włosku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pozostali muzycy definitywnie zakończyli działalność, nikt by im też tego nie wypominał. Mimo to, po kilku miesiącach Martin Matzak i Stefan Pickbrenner zdecydowali się uhonorować braci i doprowadzić ich dzieło do końca.
Headhunter D.C. należy do mojej prywatnej topki, deklasując wiele pierwszoligowych zespołów, których nie będę nawet wymieniać dla uniknięcia kontrowersji. Powodem tego jest nie tylko wierność ideologii Death Metalowej, ogromna pieczołowitość odnośnie każdego aspektu bycia zespołem, zazwyczaj olewanego przez innych (począwszy od koncertów, imidżu, a na lirykach skończywszy), ale przede wszystkim dlatego, że w ich konkretnym przypadku, ich fanatyzm i konsekwencja przekłada się na wyjątkowo udaną dyskografię, co jest samo w sobie wręcz ewenementem, niezależnie od wszystkiego. No ale nadanie sobie ksywy „Baloff” przez lidera grupy, Sergio Borgesa, do czegoś w końcu zobowiązuje.
Dzięki demówce i debiutowi Sunrise wyrobili sobie na scenie całkiem niezłą markę; problem w tym, że głównie poza granicami kraju i w kręgach innych niż metalowe. W Polsce zawsze mieli pod górkę, bo ich muzyka śmiało wychodziła poza sztywne schematy i nie poddawała się jednoznacznej kategoryzacji. Dla gatunkowych purystów, nieważne z której strony barykady, było w niej za dużo elementów „obcych” i nie do strawienia – zespół był równym stopniu „zbyt metalowy” dla hardcore’owców co „zbyt hardcore’owy” dla metalowców. A że muzyka była zajebista, to już mało kogo obchodziło…
Gdybym miał zgadywać w którym roku ten album wyszedł, to wskazałbym klasyczną, pierwszą falę Death Metalu i postawiłbym ten majstersztyk obok takich oczywistych klasyków jak
Za sprawą
Kolejny, wydawać by się mogło, odgrzewany kotlet, bo znów mamy do czynienia z weteranami, co to w latach ’90 coś stworzyli, po czym zniknęli, aby spróbować drugiej szansy w zrobieniu wielkiej kariery na graniu Death Metalu, a w przypadku Catharsis, przyprawionego graniem technicznym typu Atheist, Sceptic czy też późny Death.
W ramach metalu, czy nawet ogólnie muzyki ekstremalnej, Japończycy nigdy jakoś specjalnie nie palili się do tworzenia charakterystycznych tylko dla siebie lokalnych odmian (pomijam w tym miejscu wszystkie noise’owe wynalazki) i w ogromnej większości klepali patenty zasłyszane gdzieś w Ameryce lub Europie. Raz wychodziło im to lepiej, raz gorzej, ale prawie zawsze – bez śladu własnej tożsamości, choć, co ciekawe, zawsze przekonywali o przemożnym wpływie japońskiej kultury na klejone przez siebie dźwięki.
Chciałbym z dumą zaprezentować jeden z tych klasyków, który często pojawia się na różnej maści listach z rekomendacją Starej Szkoły Death Metalu. Ale słuchając tego albumu, ciężko uwierzyć, że ci przedwojenni bajarze, stworzyli go jeszcze w latach ’90, jako że ma on dużo więcej wspólnego ze współczesnym graniem. Mianowicie, grupa jest na wyraźnym rozstaju dróg jeśli chodzi o Brutalność z bulgoczącym wokalem, a Progresywno-Technicznymi wstawkami melodyjnymi. Ja bym jednak rzekł, że formacja może nie tyle wyprzedziła swoją epokę, co bardziej wyszła naprzeciw jej oczekiwaniom.


