MMortal Decay debiutowali dosłownie na chwilę przed wielkim boomem na death metal, w konsekwencji czego ich wysiłki szybko zostały przykryte przez masę innych, zwykle młodszych i — co tu dużo ukrywać — często znacznie ciekawszych kapel. Swoją obecność w podziemiu jakoś tam zaznaczyli, ale poprzeczka dla debiutantów była zawieszona już zbyt wysoko, stąd też nie udało im się przebić do oficjalnego obiegu. Musiało upłynąć aż pięć lat, żeby dostali kolejną szansę; i tym razem ją wykorzystali.
Forensic to solidny kawał brutalnego i dość technicznego death metalu, który w równym stopniu czerpie z dokonań najbardziej klasycznych klasyków, co z przedstawicieli trochę nowszej fali; słychać tu chociażby Suffocation (a jakże!), Dying Fetus, Cryptopsy, Gorelust, Broken Hope czy Sickness, jednak żadna z tych nazw nie dominuje, bo członkowie Mortal Decay dopilnowali, żeby ich muzyka miała indywidualny rys. Zespół zrobił wyraźny krok naprzód względem „Sickening Erotic Fanaticism”, dzięki czemu druga płyta jest zdecydowanie lepsza – bardziej spójna, świeża i przemyślana, a przy okazji także przyjemniejsza w odbiorze, co jednak nie oznacza, że każdemu wejdzie od pierwszego przesłuchania. Albo w ogóle.
Mimo iż Mortal Decay nie proponują tu absolutnie niczego odkrywczego, zawartość Forensic nie jest aż tak oczywista i oklepana, jak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Naturalnie w muzyce zespołu występują wszystkie elementy charakterystyczne dla tego stylu, jednak często są one połączone w nie do końca typowych, a już na pewno nie w łatwych do przewidzenia konfiguracjach – to raz. Dwa jest takie, że utwory Amerykanów długością i stopniem złożoności znacznie wykraczają ponad średnią gatunkową, czego najlepszym przykładem jest zajebiście rozbudowany „Beyond Forensic Knowledge” (8 minut kombinowania). Na monotonię nie można zatem narzekać, choć uczciwie przyznaję, że nie wszystkie pomysły zespołu do mnie przemawiają, zwłaszcza te na „robienie klimatu”.
Postęp, jakiego zespół dokonał w stosunku do „Sickening Erotic Fanaticism”, nie ogranicza się tylko do muzyki. Do składu powrócił oryginalny wokalista John Paoline, a wraz z nim cała paleta krzyków, wrzasków, rzygnięć, growli oraz naprawdę niskich bulgotów, które jednoznacznie zdradzają fascynację Demilich. Ponadto Amerykanie mocniej przyłożyli się do brzmienia i nagrali całość na miarę swoich czasów, więc jeśli coś z tej gmatwaniny dźwięków nam umknie, to przez własną nieuwagę, a nie kiepską produkcję. Nijak do tego wszystkiego nie pasuje kiepska okładka.
Jeśli macie słabość do zagranego na wysokim poziomie death metalu, który ma w sobie coś specyficznego i potrafi czasem czymś zaskoczyć, to Forensic nie będzie wcale głupim wyborem. Druga płyta Mortal Decay potrafi dostarczyć ciekawych doznań, choć upychanie jej na czołowych pozycjach w rankingach typu „hidden gem” wydaje mi się lekką przesadą.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mortaldecayusa
inne płyty tego wykonawcy:
Visionary to bardzo stara ekipa z Holandii, która swego czasu przemianowała się w oryginalny sposób, dodając trzy szóstki do swej nazwy. Widocznie nie chcieli zrezygnować ze swej wizjonerskiej nazwy, ale chyba nie bardzo przychodziły im do głowy jakiejś mądre pomysły, to i chyba też poszli sobie na skróty. I po 10 latach od debiutu ich dema udało im się wreszcie wysmażyć pełną płytę, wydaną przez moje ukochane Vic Records. I tyle tytułem wstępu.
W 2002 roku szwedzka scena death powoli zaczęła wychodzić z melodyjnego marazmu; do żywych powrócili niektórzy z klasyków (Grave, Unleashed), obrodziło też nowymi kapelami, spośród których niemała część odeszła od typowo sztokholmskiego brzmienia na rzecz wzorców północnoamerykańskich. Wśród tych młodych gniewnych zafiksowanych na punkcie brutalności i techniki byli również wywodzący się z Malmo Visceral Bleeding. Zespół, pomimo niewielkiego stażu i zaledwie jednej demówki, szybko trafił w szeregi Retribute Records i to właśnie dla Anglików nagrał debiutancki Remnants Of Deprivation.
Z cyklu „stare, ale niekoniecznie jare” odkurzam dla was jednego z pionierów Death Metalu, choć nie tak znany i nie do końca Death Metalowy. Fajnie jest od czasu do czasu popatrzeć jak ten gatunek ewoluował, jak zaczynał i w co mógł potencjalnie się zmienić, gdyby los potoczył się inaczej.
Legion Potępionych jest to zespół od lat działający na scenie niderlandzkiej. Choć powstał w ’92, do 2005 roku działał pod nazwą Occult. Nie mam pojęcia skąd ta zmiana, tym bardziej, że wydali już wtedy 5 albumów. Możliwe, iż sama nazwa zbyt oryginalna nie była. Niemniej jednak w 2005 powstaje Legion of The Damned i prężnie wydaje swoje płyty. Do 2023 posiadają 8 pełniaków (dość dobrze ocenianych) i niemało pomniejszych wydawnictw. Dziś skupimy się na najnowszym dziele Holendrów The Poison Chalice.
Po dramie jaką w 2015 roku urządzili Abbath z Demonazem wydawać by się mogło, że w obozie Immortal już nic bardziej wsiurnego się nie wydarzy. A to był dopiero początek zabawy. Koniec (?) wygląda następująco: Demonaz przekształcił Immortal w solowy projekt, w którym odcina kupony od chwalebnej przeszłości, a pomagają mu w tym mniej lub bardziej przypadkowi ludzie. W rezultacie War Against All jest czymś, czego się obawiałem już w związku z „Northern Chaos Gods” – płytą przez większość czasu żerującą na sentymentach.
Aad Kloosterwaard jest płodny z tymi swoimi projektami. Poza swego czasu znanym Infinited Hate będącym odpowiedzią na ówczesną scenę Brutalną. I niby nic dziwnego, że potem powstał projekt będący połączeniem członków Sinister/Infinited Hate (!) ze słoweńskim Scaffold, o nazwie Supreme Pain.
Zupełnie przypadkowo i w sumie wbrew sobie jestem zaznajomiony z praktycznie całym dorobkiem Xenosis, więc na wstępie mogę się odnieść do tego, co zespół (ewentualnie wynajęci przez niego spece od marketingu) ma do powiedzenia na swój temat. Lepiej się czegoś złapcie… Według oficjalnego przekazu kapela w innowacyjny sposób łączy wszelkie muzyczne skrajności, jej druga płyta „Sowing The Seeds Of Destruction” wywołała na scenie technicznego death metalu niemałe poruszenie, zaś trzecia stała się obiektem powszechnego uwielbienia. Tego… Ja od paru lat kojarzę Xenosis jako zespół wybitnie przekombinowany, który po prosu męczy nieskładnością swoich poczynań. Swoją drogą, skoro od dawna byli tacy zajebiści, to czemu ciągle nie potrafią załapać się na przyzwoity kontrakt?
Czy to muzycy Morfin zapoczątkowali w Ameryce odrodzenie klasycznego death metalu z Florydy i jego falę w kolejnych latach? Nawet jeśli nie — choć wydają mi się najbardziej prawdopodobni — to na pewno byli jednymi z pierwszych, którzy na większą skalę pokazali młodszym słuchaczom, jak zajebiste rzeczy działy się na scenie na przełomie lat 80. i 90. XX wieku. A czemu ich wzięło akurat na takie granie? No cóż… w metrykach chłopaków można się doszukać jakiegoś związku ze słynną trasą Death/Pestilence/Carcass, jaką ci bogowie grali w 1990 roku… Nie, żebym coś sugerował… Ale sugeruję… Death metal mogą mieć w genach.
Debiut Inherit Disease spotkał się z ciepłym, miejscami nawet entuzjastycznym przyjęciem, czego ja, przyznam szczerze, w ogóle nie rozumiem – może się na nim nie poznałem, może poświęciłem mu zbyt mało czasu, a może po prostu niczym specjalnym się nie wyróżniał i stąd też szybko popadł w zapomnienie. W przyrodzie jednak nic nie ginie i pochwały, które były na wyrost w stosunku do „Procreating An Apocalypse”, mogę bez wahania wykorzystać przy opisie młodszego o cztery lata Visceral Transcendence”.


