Hideous Divinity to dziecko gitarzysty Enrico Schettino, który po opuszczeniu Hour Of Penance postanowił, już na własnych zasadach, kontynuować zabawę w deathmetalowe hałasy. Do pomocy dobrał sobie ówczesnego perkusistę Hour Of Penance oraz wokalmena znanego z… właściwie niczego konkretnego. W tym składzie zespół dorobił się zaledwie jednej demówki, bo zaraz po jej nagraniu zaczęły się typowe dla włoskich kapel przetasowania na wszystkich możliwych pozycjach. Po ustabilizowaniu sytuacji Włosi weszli do 16th Cellar w Rzymie i nagrali debiutancki Obeisance Rising, który zawiera…
No właśnie. Co takiego może grać kapela z taką biografią? Odpowiedź jest tylko jedna, w dodatku nasuwa się sama – bardzo szybki, brutalny i techniczny death metal w typie Hour Of Penance z oczywistymi nawiązaniami do Nile czy Hate Eternal. Tu nie ma miejsca na mistykę, domysły czy subtelności – jeno ekstremalna jazda od (prawie) początku do końca: ciężka, skomasowana i trochę jednowymiarowa. Poziom Obeisance Rising jest dokładnie taki, jakiego należy oczekiwać od może i niekoniecznie znanych, ale doświadczonych muzyków, którzy z niejednej piwnicy stęchliznę wdychali – wysoki, jednak w stronę rzemiosła aniżeli sztuki.
Debiut Hideous Divinity jest dość długi (49 minut) jak na brutalny death metal i przez to, że brakuje mu większej różnorodności i chwytliwości obecnej choćby na „Paradogma”, może być z lekka nużący. Gdyby materiał był bardziej kompaktowy, na pewno zyskałby na sile oddziaływania i skuteczniej utrzymywał uwagę słuchacza. Ja bez zastanowienia pozbyłbym się rozwlekłego intra oraz uszczuplił całość o dwa-trzy normalne kawałki. Które? To w zasadzie bez różnicy, bo żaden numer — oprócz „I Deny My Sickness”, który jest tu najlepszy i prawie łapie się do kategorii „hit” — nie wydaje mi się na tyle charakterystyczny, żeby nie mogło się bez niego obejść.
Obeisance Rising nagrano tam, gdzie większość płyt z włoskim death metalem, więc rezultat jest całkiem niezły (i dość typowy), ja jednak mam pewne zastrzeżenia do balansu produkcji, czy raczej jego braku. Jak na moje ucho, ogólny pomysł na brzmienie polegał na ustawieniu wszystkiego maksymalnie głośno, żeby stworzyć masywną ścianę dźwięku. I to się nawet udało, z tym, że przy okazji pogrzebano aranżacyjne niuanse i obniżono dynamikę całości – a to także wpływa na odczucie monotonii.
Pierwszy krążek Hideous Divinity to fachowa, solidna robota, która może się podobać. Zdradza spory potencjał twórców, choć koniec końców przez rozmaite niedostatki i nieprzemyślane decyzje ciśnienia nie podnosi. Ale zgrabnie napierdala w tle.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hideousdivinity
podobne płyty:
- ANTROPOFAGUS – Architecture Of Lust
- HATE ETERNAL – Fury & Flames
- HOUR OF PENANCE – The Vile Conception
- NILE – Ithyphallic
- SUICIDAL CAUSTICITY – The Spiritual Decline
Ach… Paul Speckmann… Amerykanin, który w nowym milenium przeniósł się do raju na ziemi, czyli do Czech (gdzie sam zamierzam się udać na starość). A wszystko to zaczęło się za sprawą jego zapomnianego projektu z legendarnym Krabathorem, o nazwie Martyr. Współpraca musiała być przyjemna, gdyż kontynuowana była również w macierzystych kapelach – Speckmann brał udział przy tworzeniu „Unfortunately Dead”, jak i „Dissuade Truth”, a panowie z Krabathora (pod dość barwnymi pseudonimami – Ronald Reagan i Harry Truman) pomogli z kolei przy nagrywaniu bohatera dzisiejszej recki, którego zresztą uważam za moją ulubioną płytę w całej dyskografii Master.
Ech… po raz kolejny okazuje się, że Gorod, zespół o ustalonej marce, znany i szanowany przez rzesze fanów i muzyków za swoje nietuzinkowe podejście do technicznego death metalu, nie ma na tyle dużego potencjału komercyjnego, żeby zainteresować sobą choćby przeciętną wytwórnię z jako tako cywilizowanego kraju. Jest do tego stopnia źle, że The Orb Francuzi musieli wydać samodzielnie, co raczej nie zapewni im miejsca w czołówce listy billboardu. Czy biznesowa strona działalności ma wpływ na muzykę zespołu? Tego nie wiem. Co innego upływający czas.
Od razu, gdy płyta się rozpoczęła, niemalże pojawił mi się przed oczami obraz wydawnictw Death/Thrash równo z 1990 r. I patrząc na rok wydania debiutu tej czeskiej ekipy, można by się zdziwić, że ich pierwszy, pełnoprawny długograj, się spóźnił o tak wiele lat.
MMortal Decay debiutowali dosłownie na chwilę przed wielkim boomem na death metal, w konsekwencji czego ich wysiłki szybko zostały przykryte przez masę innych, zwykle młodszych i — co tu dużo ukrywać — często znacznie ciekawszych kapel. Swoją obecność w podziemiu jakoś tam zaznaczyli, ale poprzeczka dla debiutantów była zawieszona już zbyt wysoko, stąd też nie udało im się przebić do oficjalnego obiegu. Musiało upłynąć aż pięć lat, żeby dostali kolejną szansę; i tym razem ją wykorzystali.
Visionary to bardzo stara ekipa z Holandii, która swego czasu przemianowała się w oryginalny sposób, dodając trzy szóstki do swej nazwy. Widocznie nie chcieli zrezygnować ze swej wizjonerskiej nazwy, ale chyba nie bardzo przychodziły im do głowy jakiejś mądre pomysły, to i chyba też poszli sobie na skróty. I po 10 latach od debiutu ich dema udało im się wreszcie wysmażyć pełną płytę, wydaną przez moje ukochane Vic Records. I tyle tytułem wstępu.
W 2002 roku szwedzka scena death powoli zaczęła wychodzić z melodyjnego marazmu; do żywych powrócili niektórzy z klasyków (Grave, Unleashed), obrodziło też nowymi kapelami, spośród których niemała część odeszła od typowo sztokholmskiego brzmienia na rzecz wzorców północnoamerykańskich. Wśród tych młodych gniewnych zafiksowanych na punkcie brutalności i techniki byli również wywodzący się z Malmo Visceral Bleeding. Zespół, pomimo niewielkiego stażu i zaledwie jednej demówki, szybko trafił w szeregi Retribute Records i to właśnie dla Anglików nagrał debiutancki Remnants Of Deprivation.
Z cyklu „stare, ale niekoniecznie jare” odkurzam dla was jednego z pionierów Death Metalu, choć nie tak znany i nie do końca Death Metalowy. Fajnie jest od czasu do czasu popatrzeć jak ten gatunek ewoluował, jak zaczynał i w co mógł potencjalnie się zmienić, gdyby los potoczył się inaczej.
Legion Potępionych jest to zespół od lat działający na scenie niderlandzkiej. Choć powstał w ’92, do 2005 roku działał pod nazwą Occult. Nie mam pojęcia skąd ta zmiana, tym bardziej, że wydali już wtedy 5 albumów. Możliwe, iż sama nazwa zbyt oryginalna nie była. Niemniej jednak w 2005 powstaje Legion of The Damned i prężnie wydaje swoje płyty. Do 2023 posiadają 8 pełniaków (dość dobrze ocenianych) i niemało pomniejszych wydawnictw. Dziś skupimy się na najnowszym dziele Holendrów The Poison Chalice.
Po dramie jaką w 2015 roku urządzili Abbath z Demonazem wydawać by się mogło, że w obozie Immortal już nic bardziej wsiurnego się nie wydarzy. A to był dopiero początek zabawy. Koniec (?) wygląda następująco: Demonaz przekształcił Immortal w solowy projekt, w którym odcina kupony od chwalebnej przeszłości, a pomagają mu w tym mniej lub bardziej przypadkowi ludzie. W rezultacie War Against All jest czymś, czego się obawiałem już w związku z „Northern Chaos Gods” – płytą przez większość czasu żerującą na sentymentach.


