Ingurgitating Oblivion to bezsprzecznie jeden z najbardziej ambitnych zespołów u naszych zachodnich zabor… tego, sąsiadów. Niemcy od lat całkiem udanie poszerzają formułę technicznego death metalu, nie idąc przy tym na łatwiznę ani żadne kompromisy. A, no i nie zważają, czy ktokolwiek spoza zespołu ogarnia te ich pokręcone wizje. Nie powiem, takie aroganckie podejście, ignorujące możliwości i oczekiwania odbiorców, zawsze mi imponuje — tak jak zaimponował mi „Vision Wallows In Symphonies Of Light” — ale i ja czasami osiągam punkt wyrzygu, kiedy spektrum artyzmu jest zbyt szerokie.
Ontology Of Nought to kolejny krok Ingurgitating Oblivion na drodze do wykreowania jeśli nie oryginalnego, to przynajmniej rozpoznawalnego stylu. Idąc po swoje, zespół wyraźnie zredukował tutaj bezpośrednie wpływy Gorguts czy Ulcerate, za to wprowadził więcej zabaw z lajtowymi, choć wcale nie mniej skomplikowanymi dźwiękami, czyniąc materiał baaardzo rozbudowanym i nieprzewidywalnym. Niemcy potrafią z pasją napierać intensywny death metal o zagmatwanych strukturach, by po sekundzie przejść do czarowania damskimi wokalami i klimatami z pogranicza jazzu i fusion. Zwykle te elementy przenikają się tylko w niewielkim stopniu, częściej mamy do czynienia z gwałtownymi przeskokami to w jedną, to w drugą stronę – a to wszystko w ramach jednego utworu. Owszem, grupa z równą swobodą porusza się w obu tych skrajnościach, ale całość byłaby jednak bardziej komunikatywna, gdyby te pomysły rozłożono na osobne (i krótsze) kawałki. Gdyby… bo ewidentnie nie o przystępność tu chodzi…
Jeśli dobrze łapię ideę, Ontology Of Nought pomyślano tak, żeby był albumem niezwykle złożonym i bardzo wymagającym, z którym trzeba się pomęczyć, który powoli odsłania swoje atuty i właściwie nigdy do końca nie daje się rozgryźć. Muzycy Ingurgitating Oblivion zadbali o to, żeby „się działo”, żeby było gęsto, różnorodnie i nieszablonowo — co naturalnie doceniam — bo przez około 55 minut tego materiału dostajemy sporo dowodów ich nieskrępowanej wyobraźni i ogromnych umiejętności. Niemcy potrafią zamieszać tak, że momentami nie wiadomo, co się dzieje, ale robią to z prawdziwą klasą, bo niezależnie od aktualnie uprawianego gatunku, wychodzi im to świetnie.
Tylko tego… jest jeden problem. Ja tu piszę o około 55 minutach, a wyświetlacz pokazuje ich aż 73… Czym zatem są te brakujące minuty? Ano, kurwa jego w dupę zapierdolona mać, niczym: jakiś ambient, przypadkowe dźwięki, gadka-szmatka albo po prostu nic. Dłuuugie fragmenty nica, które sztucznie rozciągają i tak już bardzo długie utwory (weźmy pierwszy z brzegu „Uncreation's Whirring Loom You Ply With Crippled Fingers”, który potrzebuje trzy i pół minuty, żeby w ogóle wystartować) i kompletnie zaburzają spójność płyty. Na „Vision Wallows In Symphonies Of Light” również występowały pewne okołoambientowe przeszkadzajki, ale było ich bez porównania mniej, a przez to tak nie doskwierały. Na Ontology Of Nought tego badziewia jest tyle, że każdorazowo doprowadza mnie do szału i nie pozwala w pełni cieszyć się zawartością „netto” płyty.
Czwarte dzieło Ingurgitating Oblivion brzmi znakomicie, jest cudnie zagrane (Lille Gruber odpierdala takie kosmosy, że kopara nie chce się podnieść z podłogi) i zawiera masę naprawdę kapitalnej muzyki. Niestety, nawet te wszystkie zalety zebrane do kupy nie są w stanie odwrócić mojej uwagi od koszmarnej wtopy z ambientowymi zapchajdziurami. Mogła być z tego płyta roku, tymczasem z bólem serca jestem zmuszony dać jej ledwie 7.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/IngurgitatingOblivionOfficial
Do nagrań czwartego krążka muzycy Vomit The Soul przystępowali w poważnie odmienionym (a zarazem wzmocnionym) składzie, stąd też po następcy
Zadziwiająco długo kazali nam czekać na swój trzeci album kanadyjscy nihiliści z Adversarial. Z każdym kolejnym rokiem apetyt na nową muzykę oraz oczekiwania z nią związane rosły, a po dziewięciu latach zrobiły się wręcz niebezpiecznie wysokie. Od początku było wiadomo, że pobić „Death, Endless Nothing And The Black Knife Of Nihilism” będzie im zajebiście trudno, że naprawdę muszą spiąć dupska i dać z siebie wszystko. No i cóż, albo zwieracze już im nie domagają i gdzieniegdzie pojawiają się luzy, albo w tej chwili stać ich tylko na tyle. Tak, Solitude With The Eternal… nie ma startu do poprzednika, choć na pewno nie jest też słabym krążkiem.
Znamy zespoły antychrześcijańskie, znamy zespoły pro-chrześcijańskie. Niektórzy, jak Orphaned Land zrobili karierę na byciu zgodnym z teorią spiskową o jednej religii, łączącej abrahamowe wierzenia w jedno wielkie gówno. A co ma do powiedzenia hinduizm?
Talent? Szczęście? Negro-syjonistyczny spisek? Co by to nie było, coś musiało być na rzeczy, bo droga Blood Incantation — którzy przecież nie zrewolucjonizowali ani nie wymyślili death metalu na nowo — do czołówki gatunku była wyjątkowo krótka i jak się zdaje bezproblemowa. Z dnia na dzień Amerykanie stali się zespołem, „o którym się mówi”, każde kolejne ich wydawnictwo przyjmowano przy wtórze ochów i achów, zaś na fali ich popularności pojawiła się cała masa kapel chcących grać podobnie. Tak, to jest, kurwa, sukces, w dodatku w pełni zasłużony.
Ach ten Deus Mortem. Pamiętam jak byłem na jednym z pierwszych koncertów i jak „Emanations of the Black Light” wgniótł mnie w ziemię. „Kosmocide” również miło mną pozamiatał, zatem dowiadując się o nowym dziele wrocławian, musiałem to mieć. Dziś skupię się na najnowszym albumie Thanatos wydanym przez… nikogo. Necrosodom i ekipa sami sobie sterem, żeglarzem i okrętem.
Czy ja przypadkiem kiedyś nie wspominałem, że Season Of Mist zbiera wokół siebie śmietankę technicznego i progresywnego death metalu? Jak wam mało dowodów, to teraz mają w swych szeregach jeszcze Exocrine, którzy od dekady pracują na miano niezłych pojebów, choć jak na ironię akurat na Legend trochę odpuścili, za to uczynili muzykę nieco bardziej czytelną dla przeciętnego słuchacza. I tu mała uwaga – pisząc o przeciętnym słuchaczu, mam na myśli ludzi pochłaniających na co dzień Pestifer, Deeds Of Flesh czy z innej strony Fallujah. Osobników niebędących w temacie zawartość tej płyty pewnikiem przyprawi o zawroty głowy.
Na podstawie czwartej płyty Pyrrhon ni cholery nie można było prorokować, co też zespół zrobi w przyszłości, w jakim kierunku podąży i czy w ogóle będzie mu się chciało bawić w robienie hałasu. Nie przeszkodziło mi to jednak w urojeniu sobie jakiegoś w miarę skonkretyzowanego obrazu następcy
Cutting The Throat Of God to już siódma pozycja w dorobku Ulcerate, w dodatku dość niezwykła, gdyż jest czymś, czego w historii zespołu jeszcze nie było: bezpośrednią kontynuacją i rozwinięciem poprzedniego krążka – tak stylistycznie, jak i brzmieniowo. Przyznaję, trochę to zaskakujące, bo dotychczas na każdym kolejnym albumie Nowozelandczycy pokazywali się z nieco innej strony i na co innego kładli nacisk, jednak biorąc pod uwagę poziom tego materiału, nie mam zamiaru zrzędzić, że po dwudziestu latach grania znaleźli (?) najbardziej odpowiednią dla siebie formułę.
Pomimo wielu przeciwności losu, osobistych i biznesowych, My Dying Bride brną przed siebie i z jako taką regularnością wydają kolejne płyty, choć równie dobrze mogli się rozpaść przynajmniej dekadę temu. W ten sposób tylko oszczędziliby sobie nerwów, wewnętrznych konfliktów i zawirowań w składzie. A fanom licznych rozczarowań, bo umówmy się – to, z czym mamy do czynienia od 


