Suppression nie jest nową nazwą na mapie południowoamerykańskiego death metalu, ale ze względu na skromne dokonania (dwa demosy i epka) i niewielki ich zasięg dla większości słuchaczy zapewne będzie czymś świeżym i nieznanym. Pierwszą, skromną dekadę działalności zespół zamyka z przytupem, bo pełnoprawnym debiutem w barwach Unspeakable Axe; niezwykle udanym materiałem, który z miejsca stawia ich w czołówce nowej fali klasycznego death metalu – pośród Skeletal Remains, Rude czy Morfin.
The Sorrow Of Soul Through Flesh to muzyka, która równie dobrze mogłaby powstać w latach 1991-1993 – kiedy większość kultowych kapel miała już odpowiednio rozwinięte umiejętności techniczne, żeby doprowadzić swój styl do perfekcji, a nawet trochę z nim poeksperymentować. Suppression pięknie wstrzelili się w ten okres, jednak wbrew pozorom nie mielą najbardziej oczywistych wpływów na najbardziej oczywisty sposób. Chilijska ekipa bardzo dużo zawdzięcza zespołom, które, mimo iż klasowe, pod względem popularności były co najwyżej w drugiej lidze, i dopiero te inspiracje uzupełnia naleciałościami topowych grup. Dzięki takiej postawie The Sorrow Of Soul Through Flesh nie jest typową kalką muzyki z przeszłości i ma w sobie nieco oryginalności, której kompletnie brakuje choćby Gruesome.
Death metal w wykonaniu Suppression swą intensywnością i technicznym zaawansowaniem przywodzi mi na myśl „dwójkę” Gorguts oraz debiuty Disincarnate i Monstrosity. Ponadto muzyka ma w sobie coś z feelingu Death, dzikości Sadus czy brutalnego bujnięcia Cannibal Corpse, a w spokojniejszych i bardziej przestrzennych fragmentach nawet finezji Cynic i Pestilence z okresu „Spheres”. Zaprawdę mieszanka to wybuchowa, i chociaż na papierze może wyglądać nie do końca spójnie, to w praniu sprawdza się znakomicie – kipi latynoską energią i jest ozdobiona zacnym vandrunenowskim rzygnięciem. Pozytywne wrażenie dopełnia brzmienie The Sorrow Of Soul Through Flesh – z jednej strony surowe (ale bez toporności), a z drugiej należycie selektywne.
Większa część materiału przelatuje w żwawych, acz nieekstremalnych tempach, co nie oznacza, że muzyka jest jednowymiarowa albo nudna. W razie potrzeby Suppression potrafią nieco zwolnić, przyjemnie zamieszać, ubarwić całość solówką czy ciekawie pomykającym basem. Ten ostatni element najmocniej odróżnia ten zespół od podobnych im stylistycznie. Chilijczycy zastosowali ciepło brzmiący bezprogowy bas, który swobodnie faluje między pozostałymi instrumentami i nie daje o sobie zapomnieć, bo jest naprawdę dobrze wyeksponowany.
Nie mam zbyt wielu uwag w stosunku do The Sorrow Of Soul Through Fles, w dodatku są one raczej małego kalibru. Pierwsza dotyczy utworów instrumentalnych. Ten krótszy („Arrowheads”) mógłby zupełnie wylecieć bez szkody dla nikogo – ot akustyczna miniatura jakich wiele. Natomiast dłuższy („Unwinding Harmonies”) chyba powstał na zasadzie „wybierzemy kawałek na chybił trafił i wytnijmy z niego wokal” – basista szaleje, riffy są spoko, ale czegoś tu brakuje, no i próba zbudowania nastroju niezbyt się zespołowi udała. Druga, równie błaha kwestia to rozpoznawalność utworów – wszystkie są niezaprzeczalnie solidne i trzymają wysoki poziom, ale nie ma wśród nich numeru, o któremu można by prorokować, że zostanie hitem – tylko, że to samo mogę napisać o 99,9% młodych kapel.
Jeśli zatem cenicie starannie wyprodukowany (Colin Marston…) i bezbłędnie zagrany death metal starej (amerykańskiej) szkoły, to debiut Suppression jest dla was. Mnie chłopaki bardzo pozytywnie zaskoczyli swoim podejściem do takiego grania i na pewno będę miał na nich oko.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Suppression.Death.MetalY
podobne płyty:
- CANNIBAL CORPSE – The Bleeding
- DEATH – Human
- DISINCARNATE – Dreams Of The Carrion Kind
- GORGUTS – The Erosion Of Sanity
- RUDE – Remnants…
- SKELETAL REMAINS – Devouring Mortality
Assorted Heap był jedną z wielu kapel zaczynających od szczerego i niewymagającego Thrash Metalowego hałasu, aby na swojej drugiej płycie pójść z ówczesnym duchem czasu i zaserwować już konkretny, klimatyczny Death/Thrash.
Przez lata kojarzyłem ten grecki zespół tylko z nazwy i fajnej okładki, bo muzyka na ich debiucie była tak bezpłciowa i mizerna, że nawet jedna jej sekunda nie osiadła mi w pamięci. Mimo wszystko byłem na tyle wyrozumiały — a raczej chciałem ich definitywnie skreślić — że dałem Birth Of Depravity drugą szansę. I, o dziwo!, nie żałuję – między
Swego czasu byłem niemalże psychofanem tej formacji z Łodzi i śledziłem wszelkie ich poczynania, a nawet miałem okazję coś poznać osobiście. Każdy element ich dyskografii znałem od podszewki i dosłownie wszystko mi u nich odpowiadało, może za wyjątkiem samej nazwy, która brzmiała dla mnie zbyt niepoważnie i może przez to też wiele osób ich olewało, myśląc, że to jakiś gówniany, żartobliwy Grindcore. Jak to zazwyczaj w Polsce bywa, najlepsze zespoły mają zazwyczaj mało wysublimowane nazwy (Acid Drinkers, Dead Infection, Vader, to o was mówię).
Dziesiąta, jubileuszowa płyta tzw. Norweskiego True Death Metalu. Z oryginalnych założycieli formacji pozostał już tylko Daniel Olaisen, którego idea pokazania, że Norwegia nie tylko Black Metalem stoi, jest ciągle żywa i aktualna.
W kulturze zachodu, przynajmniej tego bardziej cywilizowanego, znęcanie się nad starszymi, wyśmiewanie ich nie jest najlepiej widziane, ale zrozumcie – czasem trzeba to zrobić. Weźmy taki Kreator, który przynajmniej od dekady zjeżdża gołą dupą po równi pochyłej i jakoś nie chce wyhamować. Bohaterowie tej recenzji, w porównaniu z Destruction i Sodom, z płyty na płytę dziadzieją i miękną na potęgę, choć w przeciwieństwie do tamtych kapel nie zaliczyli ostatnio żadnych poważnych zawirowań. Zaliczyli za to występ w telewizji śniadaniowej…
Długie przerwy między kolejnymi płytami to już standard, jeśli chodzi o Abysmal Torment, więc nie byłem zaskoczony, że na przygotowanie The Misanthrope Maltańczycy potrzebowali aż czterech lat. Obawiałem się jedynie, czy i tym razem nie zechcą nadrobić straconego (?) czasu i zaserwują odbiorcom znacznie więcej, niż ci są w stanie fizycznie przyjąć. Na całe szczęście muzycy najwyraźniej zdali sobie sprawę z tego, że 60 minut „trójki” to było przegięcie i dlatego nagrali materiał prawie o połowę krótszy niż poprzedni, dzięki czemu chętniej będzie się do niego wracać.
Choć ich pierwszy album cieszył się sporym szacunkiem na scenie, to z przyczyn życiowych ekipa nie była w stanie skapitalizować dobrej famy i pójść od razu za ciosem, jak początkowo planowali. Niemniej jednak i tak stosunkowo szybko wyszło ich następne dzieło, niemalże równo po 2 latach.
Pamiętacie, kiedy pierwszy raz usłyszeliście „Hell Awaits”? Albo zobaczyliście okładkę starego Cannibal Corpse? Dla mnie takim punktem bez odwrotu była twórczość Marduka. Każdy miał ten moment, kiedy muzyka ekstremalna była jak zakazany owoc. Pewne tabu dźwiękowe, którego przekroczenie wzbudzało lęk i strach przed konsekwencjami.
Pięcioletnia przerwa wydawnicza — nie liczę w tym miejscu zapchajdziury „Abiogenesis – A Coming Into Existence” — to dla Origin coś nowego, a zarazem niezaprzeczalnie rozsądnego. Jakby nie patrzeć, ostatnie albumy Amerykanów jakoś szczególnie nie różnią się od siebie, więc przy zachowaniu dotychczasowego, trzyletniego cyklu, istniało ryzyko doprowadzenia słuchaczy do wyrzygu, gdyby po raz kolejny dostali to samo. A tak proszę – wystarczyło dziadów wziąć na przeczekanie i wzbudzić w nich głód muzyki Origin, dzięki czemu Chaosmos, który w żaaaaaden sposób nie rewolucjonizuje stylu zespołu, powinien każdemu z fanów wejść bez popitki.


