17 kwietnia 2012

Yattering – Murder’s Concept [2000]

Yattering - Murder’s Concept recenzja okładka review coverDo Yattering podchodziłem jak do zawszonego jeża z grzybicą. Raz, że debiut kompletnie mi umknął w zalewie znacznie ciekawszych pozycji, a dwa, że Murder’s Concept był promowany w tak nachalny i niewyszukany sposób (znaczy, że bossowie intelektualnie dali z siebie wszystko), że nie mogło to zwiastować niczego dobrego. Gdy już jednak (z oporami) pozwoliłem sobie na bliższy kontakt z albumem, okazał się on dla mnie niemałym zaskoczeniem, bo — co tu dużo ukrywać — takiego formalnego zamieszania w muzyce dawno w Polsce nikt nie robił. Panujące na płycie zagęszczenie partii wszystkich instrumentów (technicznie nieosiągalne dla innych bandów) robi naprawdę pozytywne wrażenie, bo — wbrew pozornemu chaosowi, który panuje od pierwszych chwil — kompozycje są zwarte i dobrze przemyślane. Miłośnicy mieszania ekstremy i muzycznego popieprzeństwa w typie Morbid Angel, Gorguts, Cryptopsy, Immolation czy Brutal Truth z pewnością znajdą tu sporo dla siebie. W poszczególne kawałki wstrzyknięto dużo interesująco pozawijanych riffów, zalatujących psycholską progresją solówek oraz dość pojebanych w swej dzikości wokaliz (brawa dla Śvierszcza). Największe słowa uznania należą się jednak Ząbkowi za tyle inteligentne co intensywne masakrowanie zestawu – perkusyjnych miotaczy w Polsce było wielu, ale tak zakręconych rytmów w takich tempach nie nawalał chyba nikt przed nim. Masakra na całego, ale niestety nie bez minusów. Wysiłki zespołu nie raz i nie dwa niweczy przesadnie niskie brzmienie i kiepska produkcja. Słabe studio to jedno, swoje dołożyli też realizatorzy, którzy zupełnie nie poradzili sobie z tak zaawansowaną muzyką – to, co wystarczało na Vadera i kapelki demówkowe, przy zespole potrafiącym grać okazało się niewystarczające. Dzięki ich profesjonalizmowi pyta, która powinna miażdżyć, dudni, trzeszczy i buczy. Czy to przeszkadza w odbiorze Murder’s Concept? Odpowiedzcie sobie sami… Druga rzecz, która mi nie robi, to zbyt duża ilość dodatków (szczególnie w końcówce), które z normalnym graniem nie mają nic wspólnego. Krążek teoretycznie trwa 42 minuty, jednak to zasługa rozmaitych przerywników i wyciszeń (jakiś ambient czy cuś), bo obdarty z nich miałby pewnie niewiele ponad pół godziny. Domyślam się, że chodziło o danie słuchaczowi czasu na odetchnięcie między kolejnymi wałkami. Zupełnie niepotrzebnie! Taki materiał powinien jebać od początku do końca, bez żadnej litości dla niezaprawionych w death’owych bojach.


ocena: 8/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

14 kwietnia 2012

Obituary – The End Complete [1992]

Obituary - The End Complete recenzja reviewThe End Complete to trzecia już klasyczna pozycja w przegniłej dyskografii Obituary. Ale czy najlepsza? Zasadniczo jest to kwestia dość problematyczna, bowiem choć niczego nowego tu raczej nie uświadczymy, był to album świetnie przyjęty przez krytykę, odniósł też olbrzymi sukces komercyjny (grubo ponad 250 000 egzemplarzy sprzedanych na całym świecie jak na death metal to jednak coś!). Nie jest to płyta zła, nie jest też średnia – to porządny brutalny metalowy krążek, ale gdy wcześniej nagrywa się tak ważne dla gatunku i świeże killery jak „Slowly We Rot” i „Cause Of Death”, to już zawsze ma się pod górkę. I to właśnie ta wielkość poprzedniczek, jak dla mnie, przyćmiewa The End Complete. Brakuje mi tu tego nieokiełznanego szaleństwa znanego z debiutu (który nota bene był zdecydowanie szybszy) oraz doskonałej gry Murphy’ego (gdyż Allen West postanowił powrócić do kapeli). Brzmienie również odbiega, od tego, jakim zachwycałem się na „dwójce” – nie jest już tak cholernie ciężkie (choć chłopaki akurat byli nim zachwyceni), inny jest też brud gitar i sound garów (szczególnie werbel). Mimo wszystko The End Complete plusów i tak ma sporo: jak zwykle wyśmienite wymioty Johna, dzikie solówki (którym bliżej do debiutu), kapitalna gra Donalda (znakomita praca centralek!), przez większość czasu walcowanie w średnich tempach i oczywiście kilka przejebanych zwolnień. – Muzyka bardzo typowa dla Nekrologu, która wejdzie tylko określonej liczbie słuchaczy nie zaznajomionych z poprzednimi dokonaniami zespołu, bo fanom przełknięcie tej dawki muzycznych nieczystości na pewno nie sprawi problemu. OK, płyta bardzo dobra, ale chyba aż zbyt równa — praktycznie nie można wybrać jakiegoś szczególnie wybijającego się wałka — i przez to trochę jednowymiarowa, co nie zmienia faktu, że to 36 minut solidnej death metalowej zgnilizny.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

11 kwietnia 2012

Neuraxis – A Passage Into Forlorn [2001]

Neuraxis - A Passage Into Forlorn recenzja reviewA Passage Into Forlorn od debiutu dzielą aż cztery lata – w tym czasie nieco przemeblowano skład i zrobiono pewnie milion innych rzeczy, ale raczej nie miało to większego wpływu na muzykę. Ma się rozumieć, że Kanadyjczycy poprawili się technicznie, sprawniej zbudowali kawałki i zadbali o sensowniejsze, bardziej profesjonalne brzmienie — czyli mamy progres w najchętniej widzianym przez większość kierunku — ale rewolucji żadnej nie dokonali. Pomimo tego, właśnie na tym krążku wyraźniej zarysował się styl zespołu, tak pięknie rozwijany w kolejnych latach. Na swoim drugim albumie ekipa Neuraxis jeszcze mocniej zaznaczyła chęć mieszania death metalowych struktur (z czym się zdradzili także tytułem drugiego wałka – „Virtuosity”), rozwijając przy tym równolegle dwa przeciwne składniki muzyki – brutalność i melodyjność. Efekt jest niczego sobie, bo mimo pewnych skrajności i zaskakujących fragmentów (choćby w wybornym „Link”) podczas słuchania nie tracimy wątku, a poszczególne kawałki można łatwo od siebie odróżnić. Kombinatoryka przełożyła się także na intensywność materiału, bo ten jest i szybszy, i mocniejszy od poprzedniego. No i najważniejsze – płytka cieszy od początku do (baaardzo) szybkiego końca. Moi niemili, A Passage Into Forlorn trwa ledwie 24 minuty (w tym 40 sekund powtórzonego z debiutu „The Drop”)! Strasznie to mało, ale dzięki temu potrzeba ponownego odpalenia krążka jest bardziej nagląca. I słusznie, bo to udana płyta.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/neuraxismetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 kwietnia 2012

Whorehouse – Execution Of Humanity [2009]

Whorehouse - Execution Of Humanity recenzja reviewNiezmiernie mnie cieszy że ciągle, choć niestety rzadko, pojawiają się takie płytki! Tą radochę wzmaga dodatkowo fakt, że powstają one właśnie w Polsce – wreszcie mamy uzasadniony powód do narodowej dumy, a nie tylko „Jarosław! Jarosław!”. Whorehouse to drugi, po Horrorscope, znany mi krajowy zespół, który w ten sposób kultywuje tradycje naparzania klasycznego (może i nawet trochę konserwatywnego) thrash’u w jak najbardziej współczesnej oprawie. Thrash’u ciężkiego, motorycznego, chwytliwego i agresywnego, opartego na solidnych umiejętnościach technicznych i podanego w dobrym, nie wymuskanym brzmieniu. Bardzo rajcowna jest gatunkowa czystość i pewna szlachetność tego materiału – chłopaki ani nie udają retro wojowników, co to opanowali dwa riffy na krzyż, ani nie rzucają się w wir blastów i ewidentnie nowomodnych death’owych patentów, ani w końcu nie tytłają się w skandynawskiej proweniencji wesołych melodyjkach. Od Execution Of Humanity nawet przez chwilę nie zalatuje sztucznością czy przekombinowaniem. Płyta ma kopa, jakiego powinno się wymagać od takiego grania, a jednocześnie jest bardzo czytelna i łatwo wpada w ucho. Odpowiednio zbalansowano tu czysty czad i partie bardziej melodyjne, zadbano o dobre refreny i przenikliwe solówki (niestety nie rozpisano, kto za którą odpowiada – w każdym razie autor tej drugiej z „Friendly Fire” i również drugiej z „Ex Termin 8” ma u mnie browca), zdecydowany choć jeszcze niedoskonały wokal i wyszedł materiał z charakterem, do którego z przyjemnością się wraca. Nie jest to jeszcze ten poziom „wytrzepania”, co u wspomnianego Horrorscope, ale można to zrozumieć i wybaczyć – to dopiero debiut (mimo, iż poprzedzony długim okresem demówkowym), więc pewnie zdążą się należcie otrzaskać, a następny krążek będzie lśnił bardziej niż łysina Szpakowskiego.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/krkareathrash

podobne płyty:


Udostępnij:

5 kwietnia 2012

Cadaver – Hallucinating Anxiety [1990]

Cadaver - Hallucinating Anxiety recenzja okładka review coverNorwegia death metalem nigdy nie stała, a wartościowego przedstawiciela tego gatunku to już w ogóle trzeba było tam z pochodnią szukać. Nawet wyjątki od reguły to w tamtym kraju rzadkość na miarę pracoholika w naszym wspaniałomyślnym i łaskawym dla obywateli sejmie. Choć tyle, że trafił im się kiedyś Cadaver, który na swej pierwszej płycie wymiatał grindujący death w typie zdecydowanie earache’owskim – surowy, nieco chaotyczny, z mocnymi wpływami Carcass, Napalm Death czy, trochę mniej, Repulsion i właściwie w niczym nie ustępujący ówczesnej czołówce gatunku. Niespecjalnie oryginalna to muza (tzn. w skali światowej, nie norweskiej), ale za to różnorodna (o dziwo), przeważnie szybka, bardzo brutalna i oparta na dobrych rozwiązaniach rytmiczno-melodycznych. Hallucinating Anxiety słucha się o tyle dobrze, że mamy tu do czynienia z trzynastoma konkretnie skomponowanymi utworami (i dość pojebanym intrem na trąbce) trwającymi łącznie trochę ponad 40 minut, a nie z przypadkowym zlepkiem kilkudziesięciu dwusekundowych pierdnięć. Innymi słowy kawałki się od siebie różnią i dzięki temu bez trudu można wskazać kilka mocniej wyróżniających się. Ja polecam szczególnie zagrane na chirurgiczną modłę „Ignominious Eczema”, „Hallucinating Anxiety”, „Petrifyed Faces”, „Abnormal Deformity” i „Bodily Trauma” – zacne ochłapy pięknie nadgniłego mięcha. Jedynym problemem Hallucinating Anxiety jest co najwyżej średnie, zalatujące podziemną Szwecją brzmienie. Płytę nagrywano w dwóch podejściach – pod koniec 1989 i na początku 1990 i te różnice są słyszalne aż za bardzo. Nie chodzi bynajmniej o to, że raz im wyszło lepiej a raz gorzej. Nie, efekty obu sesji są takie sobie, ale w nieco inny sposób. Sprawę załatwiłby (a przynajmniej poprawił) dobry mastering, ale ten autorstwa Ketila Johansena do najlepszych niestety nie należy i płyta dosłownie brzmi nierówno. Nie ma rady – trzeba do tego przywyknąć, bo muzyka zawarta na krążku jest zbyt wartościowa, żeby ją sobie darować z byle przyczyny.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cadavertheband/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 kwietnia 2012

Baphomet – The Dead Shall Inherit [1992]

Baphomet - The Dead Shall Inherit recenzja reviewDruga liga death metalu w USA zawsze była cholernie mocna, a wielu spośród zapełniających ją zespołów — szczególnie w lepszych czasach — do awansu do ekstraklasy brakowało jedynie odrobiny szczęścia (oraz, często, szczypty oryginalności), bo poziomem muzyki nie odbiegały od tych najpopularniejszych. Takie życie. W nagrodę za wytrwałość niektórzy przynajmniej dorobili się kultowego statusu. Oczywiście zazwyczaj już po zejściu, ale zawsze to coś. Do grona takich kapel można zaliczyć Baphomet, który niby cieszy się jakimś poważaniem, ale mało kto go w rzeczywistości zna i namiętnie słucha. A, zapewniam, jest to, kurna, spore zaniedbanie/niedopatrzenie, bo autorzy The Dead Shall Inherit, głównie za sprawą tego albumu, swego czasu robili za jeden z wyznaczników muzycznej brutalności. Trzeba nadmienić, że chodzi o brutalność w jak najbardziej podziemnym wydaniu – prosty, chropowaty łomot pozbawiony zarówno upiększeń (czytać: melodii i solówek), jak i urozmaiceń, ale za to niezwykle równy, ostro kopiący i precyzyjnie odegrany. Do tego dorzućcie iście grobowy growl oraz utrzymane w death’owych kanonach teksty i okładkę. Mimo, iż krążek kręci się przede wszystkim w średnich i szybkich tempach, muzycy zupełnie nieźle opanowali sztukę posługiwania się zwolnieniami, którymi to ścierają słuchacza na pył, a właściwie na krwawą papkę. Nie muszę chyba dodawać, że jest to uczucie wyjątkowo przyjemne? A jednak to dodałem. Czemu? Nie mam pojęcia! Ufff… Baphomet w swojej obskurności nie był naturalnie zespołem wyjątkowo odkrywczym. Na The Dead Shall Inherit można wskazać na sporo wpływów i podobieństw do innych kapel; te najważniejsze to: Autopsy (przesycony syfem klimat i mocarne dołowanie), Suffocation (zbliżony, choć bardziej pierwotny sposób dopierdalania), Immolation (zatęchłe brzmienie, tendencje do zamulania), Napalm Death (brud i gwałtowne blastowanie a’la „Harmony Corruption”) czy Obituary (nieco toporne, ociężałe riffowanie). Na tych nazwach wyliczanka się nie kończy, ale powiedzmy to sobie jasno – w muzyce Baphomet nie chodziło o oryginalność czy finezję, a potężny, efektywny (bo efektowny już mniej, o ile w ogóle) i ponad wszelką wątpliwość czysty gatunkowo wypierdol. W związku z powyższym album polecam szczególnie gorąco death’owym purystom. Pozostali mogą nie załapać, o co ten szum.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100048712971925

podobne płyty:

Udostępnij:

29 marca 2012

Asphyx – Deathhammer [2012]

Asphyx - Deathhammer recenzja okładka review coverSwoim najnowszym albumem Asphyx ostatecznie potwierdzili, że mają jeszcze co nieco do powiedzenia w brutalnej muzyce, a ich powrót nie był tylko jednorazowym wybrykiem, czy skokiem na kasę. Co więcej, wydaje się, iż Holendrzy czują się dziś na tyle pewnie, że w utworze tytułowym pozwolili sobie na komentarz — pod którym zresztą podpisuję się obiema rencyma — na temat obecnej kondycji death metalu. Komu jak komu, ale im wolno, bo raz, że to prawdziwi weterani, a dwa, że nagrali płytę jeszcze lepszą niż „Death… The Brutal Way”. Lepszą, choć niepozbawioną wad i w sumie ciągle daleką od tego, jak wyobrażam sobie perfekcyjny — czyli taki, jak „The Rack” — krążek Asphyx. O przewadze nad poprzednikiem przesądza i na uwagę zasługuje w mojej opinii zwłaszcza przemyślana konstrukcja Deathhammer – te najdłuższe (ale bez przesady – maksymalnie ośmiominutowe) i najbardziej ociężałe utwory są porozdzielane krótkimi i szybkimi strzałami (jak „Reign Of The Brute”) oraz standardowymi średniotempowcami. Dzięki temu płyta ma naprawdę dobry przepływ i nie zalatuje od niej nudą, więc takiego „Der Landser” słucha się z równym zainteresowaniem, co chociażby „Vespa Crabro”. Może to i niezbyt ambitny patent na różnorodność, ale przy oldskulowym graniu sprawdza się doskonale. Szkoda jednak, że muzycy nie wykorzystali w pełni zalet takiego układu i nie zapodali paru naprawdę siermiężnych i wgniatających w ziemię walców w archaicznym stylu – Deathhammer to raczej wolny, klimatyczny death niż pierwotny death-doom. Ale to tylko etykiety. Ważne, że jest ciężko, brutalnie, prosto (momentami aż się prosi o nieco bardziej urozmaicony rytm) i wymiotnie – czysty, esencjonalny Asphyx, który łatwo przemawia do słuchacza. W zasadzie nie ma się do czego przyczepić, ja jednakowoż muszę odrobinę ponarzekać na pozbawiony większej mocy sound perkusji (szczególnie werbla), który nie pasuje mi do surowych, ale ostrych wioseł. W tak mielącym zespole kręgosłup rytmiczny powinien brzmieć potężnie i być należycie wyeksponowany, a Holendrom z jakichś względów to umknęło, nie napomniał ich nawet Dan Swanö, który maczał tu paluchy. Pomimo tego niedopatrzenia, Deathhammer dostarcza wiernym fanom solidną dawkę wysokiej jakości hitów, żeby mogli spokojnie przetrzymać 2-3 lata do następnego krążka.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 marca 2012

Lividity – The Age Of Clitoral Decay [2000]

Lividity - The Age Of Clitoral Decay recenzja okładka review coverDebiut tej amerykańskiej załogi to death-grindowy policzek wymierzony poczuciu dobrego smaku, wrażliwości na piękno i tzw. uczuciom religijnym, a zarazem smakowity kąsek dla wszelkiej maści popaprańców i miłośników muzycznej patologii. Obok The Age Of Clitoral Decay nie można przejść obojętnie. Grindu na scenie jest pod dostatkiem, więc Lividity musieli się czymś wyróżnić, żeby nie utonąć w tym wtórnym szambie. No i się wyróżnili. Po pierwsze, ekipa imić Kiblera grać potrafi, po drugie, czyni to z głową, a po trzecie zadbała o, jakby na to nie spojrzeć, dość oryginalne teksty. Schizolski kwartet nawala przede wszystkim w średnich, wgniatających tempach (kojarzących się trochę z Baphomet), jednak nie boi się także porządnych zwolnień, jak i typowo grindowego blastowania na oślep. Unikają w ten sposób monotonii i okrutnych schematów, a że brzmi to wszystko zaskakująco selektywnie, to i wrażenia podczas słuchania są niczego sobie. Niezłe riffy, spora różnorodność, fajne wokale (szczególnie te niskie), brak dłużyzn (muzycznych), zgrabnie sklecone czytelne struktury – to się może spodobać, i to nie tylko tym, którzy poza brutal gore death-grindem świata nie widzą. Na okrasę (albo dopchanie) dostajemy cover chyba największego hitu Impetigo. Na moje szczęście zagrali go po swojemu, bez charakterystycznej dla oryginału żenującej toporności. Wadą krążka, przynajmniej dla mnie, są przesadnie rozciągnięte w czasie introsy, które bardziej irytują niż robią jakikolwiek klimat. W mojej ocenie taki materiał powinien lecieć gładko od pierdolnięcia do pierdolnięcia, a tak trzeba swoje odczekać, albo co chwilę wysilać paluchy przy przewijaniu. Teraz słówko o tekstach. Tu chłopaki z Lividity nieco zaszaleli, bo do typowego porno-gore bełkotu dorzucili pojawiające się ni z tego, ni z owego nie trzymające się trochę kupy wątki antychrześcijańskie w wersji hard. Do pewnego stopnia jest to nawet zabawne, choć poziom takich liryków jest kwestią wysoce dyskusyjną. Na szczęście Kibler i Bishop śpiewają na tyle niewyraźnie, że nikt ich za obrazę moralności nie powinien ciągać po sądach, aczkolwiek np. w Polsce pewnie by spróbowano. Zanim jednak ich zdelegalizują, a płyty spalą, możecie nabyć The Age Of Clitoral Decay normalnymi kanałami i beztrosko gorszyć nią dzieci sąsiadów.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lividityofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 marca 2012

Enter Chaos – Dreamworker [2002]

Enter Chaos - Dreamworker recenzja okładka review coverO ile mnie pamięć nie myli, to właśnie Enter Chaos zainicjował w Polsce wysyp „gwiazdorskich super projektów”. Bez gwiazd w składzie – taka lokalna wariacja. No bo spójrzmy na listę dziesięciu (sic!) muzyków biorących udział w tym zagadkowym przedsięwzięciu – jest tu ktoś z dużym nazwiskiem? Ano nie. Są panowie z Demise, ale ich mogę zaliczyć tylko do zajebistych, do znanych już nie. W każdym razie całe to (przypadkowe?) towarzystwo zmajstrowało płytę z dziewięcioma autorskimi kawałkami utrzymanymi w konwencji melodyjnego szwedzkiego death metalu oraz z niezrozumiale udziwnionym coverem jednego z największych hitów At The Gates. Płytę, która — jak nietrudno się domyśleć — do najspójniejszych (bo w sumie każdy gitarniak próbował ugryźć temat od innej strony) ani najoryginalniejszych na świecie nie należy. Dreamworker to granie nawet na niezłym poziomie, bo instrumentaliści dość sprawni, wokal Marty też bez zarzutu, ale przebłysków mamy tu raczej niewiele. Pewnym plusem jest to, że materiał jest szybszy i brutalniejszy niż twórczość typowego przedstawiciela tego gatunku ze Skandynawii. Gorzej natomiast płyta wypada od strony realizatorskiej, bo brzmienie uzyskane w Hertzu nijak się ma do muzyki. Może to wina pośpiechu, może braku sprecyzowanej wizji, ale faktem jest, że brakuje tu czytelności i przestrzeni, którymi powinna charakteryzować się taka muzyka. Album słuchalny, ale niezbyt często i bez przesady.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.ec.themetal.net
Udostępnij: