Meatgrinder, arcymózg Antropofagus, albo jest zwyczajnie leniwy, albo doszedł do wniosku, że pięcioletnie przerwy między płytami to dla niego optimum; ma wtedy dość czasu, żeby bez pośpiechu przygotować wartościowy materiał. W tej strategii oczywiście jest pewne ryzyko, że co bardziej zmanierowani i niecierpliwi fani stracą cierpliwość do zespołu i o nim zapomną, ale przynajmniej dzięki temu mamy jaką-taką pewność, że kolejne krążki — choć bez wątpienia utrzymane w tej samej morderczej stylistyce — w wyraźny sposób będą się od siebie różniły.
Na Origin Antropofagus nie próbuje nikogo zaskakiwać, a jedynie potwierdzają swoją klasę i wysoką formę – to dokładnie taki materiał, jakiego można (i należy) oczekiwać od doświadczonej kapeli parającej się brutalnym death metalem. Bez niepotrzebnych niespodzianek i eksperymentów, acz z jednym dwuminutowym zapychaczem-nibyklimatorobem. Podstawą tej muzyki są zatrważające blasty, makabryczna praca centralek, zakręcone riffy i bulogty debiutującego w Antropofagus Paolo Chiti (kojarzycie go z Putridity i Devangelic). Co ciekawe, Origin bliżej do „Architecture Of Lust” niż do poprzednika – jest bardziej techniczny i zróżnicowany pod względem tempa, w riffach częściej pojawiają się wyraziste melodie, a produkcja odznacza się masywnością i dobrą głębią.
Poziom wszystkich utworów jest wysoki i dość wyrównany, co nie oznacza, że całość jest jednowymiarowa czy monotonna, bo już przy pierwszym przesłuchaniu w uszy szczególnie rzucają się dwa wyjątki od reguły. W „Of Prosperity And Punishment” dostajemy jazdę pod klasyczny death metal z okazjonalną rytmiką charakterystyczną dla wczesnego Deicide, a ta, stosowana w umiarze, zawsze się sprawdza. „Hymns Of Acrimony” jest z kolei bardzo morbidowym walcem kojarzącym się z „He Who Sleeps”, choć nieco bardziej od niego rozbudowanym – wyszedł spoko, ja jednak wolę, kiedy Antropofagus grzeją na pełnych obrotach. Te dwa kawałki, mimo iż nie odbiegają daleko od ogólnej formuły, fajnie sprawdzają się jako urozmaicenia i dodają płycie więcej odcieni.
Za nagrania Origin odpowiada Davide Billia, natomiast za mastering Hertz i właśnie takie połączenie świetnie się sprawdziło. Album brzmi mocno, intensywnie, gęsto i odpowiednio czysto, zaś po nadmiernej surowości „M.O.R.T.E. – Methods Of Resurrection Through Evisceration” nie ma już śladu. W takiej oprawie zespół mógł pokazać pełnię swoich możliwości, z czego zresztą skorzystał. Wydaje mi się, że po części wynika to także z tego, że wspomniany perkusista ograniczył swój udział w „dużych” zespołach do Beheaded i Vomit The Soul i mógł więcej czasu poświęcić na Antropofagus. Nie popisali się za to goście (wśród nich m.in. Dallas Toler-Wade), bo ich wkład w Origin jest praktycznie nieodczuwalny.
Czy warto było czekać tyle czasu na Origin? Odpowiedź wydaje się być oczywista – żaden wielbiciel brutalnego death metalu nie powinien odpuszczać tej płyty. Ja po cichu liczę na trasę zahaczającą o nasz kraj, bo nowe utwory Antropofagus sprawiają wrażenie bardzo koncertowych.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/antropofagus.official
inne płyty tego wykonawcy:
Największa pułapka przy recenzowaniu legend polega na tym, że można popaść albo w przesadni zachwyt (bo tak wypada), nadmierną subiektywność (fanboizm) lub kontrarianizm (wszyscy inni lubią, to ja będę na „nie”). Jeszcze gorzej jest jak ma się do czynienia z wybitną jednostką, która jest znana z perfekcjonizmu i ma wyrazistą wizję swojej sztuki. Pojawia się też niemała ochota, aby jak przy „Nowych szatach króla” z miejsca krzyknąć, że „król jest nagi!”, zanim da się sobie szansę porządnie obcować z dziełem i wyrobić sobie świadomą opinię.
Gęste blasty, pokręcone aranżacje, zróżnicowane wokale i krystalicznie czysta produkcja… A nie, miało być o Obituary. O je-de-na-stej płycie Obituary – co już samo w sobie powinno wystarczyć za recenzję każdemu, kto miał styczność z Amerykanami więcej niż raz, a już zwłaszcza od momentu, kiedy wrócili do aktywnego grania. Oczywiście trafili się i tacy, którzy w długiej, przeciągniętej COVIDem przerwie upatrywali okazji do małej rewolucji, odświeżenia stylu, jednak… Rzeczywistość jest taka, że Dying Of Everything ze względu na znajome tematy i nie tak znowu równy poziom niczego w dorobku zespołu ani tym bardziej w moim życiu nie zmienił.
Pewnie się zastanawiacie, co mi znowu odbiło, żeby zabierać się za pisanie o jakimś obskurnym, trzecioligowym, zapomnianym albumie z lat ’90? Wszak wieśniacka, wręcz kaszaniasta, kreskówkowa okładka (czyli pełen standard jeśli mówimy o Danii), która notabene kojarzy mi się z ich krajanami, Infernal Torment, niekoniecznie może zachęcić kogoś do obczajania zawartości. Chyba, że ktoś, tak jak ja, wziął sobie za misję życiową przesłuchać wszystko, co powstało jeszcze w minionym wieku.
Gutted z amerykańskiego Toledo to nowe wcielenie grupy Demi-God, którą w 1990 roku powołali do życia trzej bracia o nazwisku Ditch. W 1992 roku chłopaków naszło na zmianę szyldu, więc przeprowadzili ją gładko i po taniości – do tego stopnia, że demo Demi-God rozprowadzali pod tytułem… „Gutted”. W 1993 roku zespół dorobił się drugiej demówki, już z całkowicie nowymi utworami, która szybko zapewniła im kontrakt z Red Light Records. Na potrzeby nagrań debiutu bracia ściągnęli do składu starego znajomka, Billy’ego Millsa – to dzięki niemu materiał został wzbogacony o kilka solówek i zyskał na ogólnej gęstości.
Atrocity to jeden z tych zespołów, który swego czasu był bardzo znany, a obecnie to już nikt o nich kompletnie nie chce pamiętać, ani tym bardziej sprawdzać. Dlatego też pewnie mało osób wie, że wrócili do grania Death Metalu.
Wszystkich klasyków austriackiego death metalu można z powodzeniem policzyć na palcach jednej ręki, a i tak zostanie nam jeszcze jeden, żeby sobie chociażby w nosie podłubać. Z tego nielicznego grona Disharmonic Orchestra wystartowali bodaj jako pierwsi, również jako pierwsi nauczyli się grać – to istotne, bo dzięki temu ich rozwój przebiegał nader szybko, a kolejne pomysły wprawiały w osłupienie coraz bardziej skołowanych fanów. Okres demówkowy zespół zakończył splitem z Pungent Stench — przełomowe wydawnictwo dla ekstremalnej muzyki w Austrii, dzięki któremu obie nazwy zyskały dużą rozpoznawalność w Europie — oraz krótką epką „Successive Substitution”.
Zespół się reaktywował po dość długiej przerwie z inicjatywy gitarzysty o imieniu Yusuke Sumita. Tym razem do współpracy zaproszono Billa Metoyera (tego pana od Slayera). Do zrobienia grafiki ponownie zaprzęgnięty został Wes Benscoter. I tak jak poprzednio, materiał wydał francuski Season of Mist.
Patrząc na dotychczasową aktywność Desolate Shrine, trudno uwierzyć, że po „Deliverance From The Godless Void” zespół zrobił sobie aż pięcioletnią przerwę. W tym przydługim międzyczasie wszechstronny LL rozkręcił Convocation, a i wokaliści na brak zajęć nie narzekali, więc mogły się pojawić wątpliwości, czy przypadkiem Finowie nie znudzili się wypracowaną przez lata formułą i nie chcą od niej odpocząć albo co gorsza – dać sobie z nią siana. Fires Of The Dying World przynosi jednoznaczne odpowiedzi na te pytania, albowiem na pewno nie jest dokładnie tym, do czego nas (mnie!) przyzwyczaili.
Kolejny z wielu (zbyt wielu) projektów Reiferta, który na dobrą sprawę mógł równie dobrze nie powstawać. Już dużo chętniej chciałbym napisać coś o jego innym projekcie – Painted Doll, który zrobił z jakimś-tam komikiem, ale się nie da, bo to nie jest Metal tylko abstrakcyjny Indie Rock. Druga połowa Static Abyss to nieznany mi w ogóle Greg Wilkinson, który notabene dołączył do Autopsy, przez co cały projekt wydaje się być jeszcze bardziej absurdalnie zbędny.


