Death metalowe kapele z Chicago i okolic nigdy nie miały wielkiego szczęścia do popularności i Morgue nie jest tu żadnym wyjątkiem. W ciągu pięciu lat jako takiej aktywności Amerykanie wydali tylko dwie (obiecujące) demówki oraz debiutanckiego longa, po czym praktycznie zapadli się pod ziemię. Nie bez winy jest oczywiście wytwórnia — Grind Core — która zasłynęła w świecie z utrudniania życia wielu zespołom. Morgue nie mieli nawet tyle farta (albo zwykłej determinacji) co Broken Hope czy Cianide, żeby przebić się do innej stajni, więc ich skromny dorobek zamyka "Eroded Thoughts" z 1993 roku. Krążek sam w sobie też jest dość skromny, bo to tylko siedem utworów zamkniętych w niespełna 32 minutach. Jak na brutalne granie, taki czas wydaje się być optymalny, jednak po wysłuchaniu "Eroded Thoughts" pozostaje duży niedosyt. Ten nie do końca doceniony — lub też po prostu niedostatecznie poznany — krążek zaskakująco gładko łączy w sobie ambitne zagrania spod znaku Gorguts czy Demilich z ociężałym prymitywnym syfem tak charakterystycznym dla Autopsy. W rezultacie Morgue stworzyli muzykę dość unikalną, nieprzesadnie schematyczną i daleką od prostoty, ale — co w teorii powinno zapewnić im branie — wciąż mocno osadzoną w brutalnym graniu. Wszelkich kombinacji (zwłaszcza gitarowych) jest dostatecznie dużo, żeby materiał był interesujący, ale nie na tyle, by ktoś mógł się poczuć nimi przytłoczony. Tym bardziej, że przejścia między tymi bardziej technicznymi fragmentami a obleśnymi zwolnieniami są naprawdę płynnie zaaranżowane (jak w świetnym 'Severe Psychopathology'), więc nie ma tu drastycznych/nienaturalnych przeskoków ze skrajności w skrajność. Nie oznacza to jednak, że te składniki występują na "Eroded Thoughts" w proporcji jeden do jednego. Jak na moje ucho Morgue chętniej i częściej sięgają po riffy z inspirowaną Autopsy chorobliwą wibracją, choć dla niepoznaki serwują je w urozmaiconych tempach. To się sprawdza, a cały krążek jest dzięki temu przyjemnie dynamiczny, a momentami — jak w 'Plagued Birth' — nawet odrobinę melodyjny. Na plus debiutu Morgue można także zaliczyć naturalnie ciężkie brzmienie z przebijającym się od czasu do czasu basem. Zbierając to wszystko do kupy, otrzymujemy znakomity kawałek klasycznego amerykańskiego death metalu. Cholernie jestem ciekaw, w jakim kierunku powędrowałaby ich muzyka na kolejnych wydawnictwach, ale reaktywacji im nie życzę.
ocena: 8,5/10
demo
podobne płyty:
- DEMILICH – Nespithe
- GORGUTS – The Erosion Of Sanity
W przyrodzie występują tysiące zespołów, którym dojście do jako takiego poziomu wykonawczego (co czasem sprowadza się do utrzymania gitar) zajmuje długie lata, zaś po jego osiągnięciu nie są w stanie zrobić choćby kroku naprzód. Ich przykłady można mnożyć w nieskończoność, ale nie zasługują na aż tyle uwagi. Są też i takie, niestety w mniejszości, które promienieją zajebistością już od chwili narodzin. Do tej drugiej grupy należy zaliczyć Martyr pod wodzą braci Mongrain.
Wkład Vomit The Soul w brutalny death metal skończył się na wydanym cztery lata po debiucie Apostles Of Inexpression. Celowo nie piszę, że wkład w rozwój death metalu, bo chociaż krążek stanowi dość wyraźny krok naprzód w stosunku do
Revenant to dla mnie kapela, która w swoim czasie wraz z Hellwitch i Ripping Corpse tworzyła coś na kształt awangardy death i thrash metalu w Ameryce. Wszystkie te zespoły łączyło nieszablonowe podejście do grania, duża oryginalność, zamiłowanie do skomplikowanych struktur i dość podobny charakter brzmienia (czemu się dziwić, skoro Prophecies Of A Dying World i
Cenotaph jaki znamy od „Reincarnation In Gorextasy” to siła, z którą już trzeba się liczyć. Turecka horda sukcesywnie podnosiła poziom wyziewności generowanych przez siebie dźwięków, żeby wraz z „Putrescent Infectious Rabidity” właściwie zrównać się ze światową (podziemną) czołówką. Po tym albumie nastąpiła jednak długaśna przerwa, w czasie której dość poważnie posypał się skład – ostał się jedynie wokalista-ojciec założyciel, który — jak mniemam — wielkiego wkładu muzykę nie miał. Miał natomiast przekonanie, że warto jeszcze ciągnąć ten wózek: zebrał nowych kolegów i wraz z nimi nagrał taki materiał, że łeb urywa.
Debiut tej hiszpańskiej załogi spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem ze strony krytyków i słuchaczy — czemu nie ma się co dziwić, bo to fajna płyta — toteż naiwnie sądziłem, że muzycy zepną poślady i szybko uderzą z krążkiem numer dwa, żeby maksymalnie wykorzystać wzmożone zainteresowanie zespołem. Nic bardziej mylnego, bo z takich czy innych powodów kwartet nagrał Where All Hope Fades dopiero pod koniec 2016, a Dark Descent wypuściła go na początku tego roku.
In Silent zaczynali w połowie lat 90., a pomimo tego, że poważniej rozkręcili się dopiero dekadę później i oficjalnie debiutowali w 2013, w muzyce zespołu słychać przede wszystkim klimaty charakterystyczne dla polskich death’owców właśnie sprzed dwudziestu lat. Trochę mnie tym zaskoczyli, bo spodziewałem się — zwłaszcza po takim tytule jak „Southern Blast” — zmasowanego grzańska w stylu, powiedzmy, Convent czy Azarath, a tymczasem zawartość Martwego Dopływu Wisły kojarzy mi się choćby z Calvarią i innymi, mocno zainteresowanymi Deicide i Vader wesołkami. Konotacje z tymi zamierzchłymi czasami pogłębia ponadto brzmienie materiału, które kiedyś było w Polsce czymś typowym, zaś w obecnych realiach trudno je określić inaczej niż jako „demówkowe”. Do pewnego stopnia ma to swój urok, jednak wolę dźwięk trochę bardziej na czasie, bo ten made by Janusz Bryt momentami nieco kaleczy uszy. Gdyby w realizację studyjną tchnąć więcej mięsa (i pieniędzy, zwłaszcza pieniędzy… i może innego realizatora), zespół na pewno by na tym zyskał, a sama muzyka nabrałaby wyrazistości i większego kopa. Póki co nawet te lepsze, najbardziej jadowite riffy po prostu przelatują; nie robią należytego wrażenia i zlewają się z tymi mniej udanymi. Przy (następnej) okazji warto również popracować nad aranżacjami, żeby pozbawione mielizn kawałki kosiły od początku do końca. Jak mi się wydaje, In Silent mają ku temu wystarczające umiejętności i doświadczenie, więc do trzeciego krążka powinni ładnie ogarnąć temat. Ciekawą sprawą jest, że zespół wciąż trzyma się polskojęzycznych, podszytych humorem („Satandomierz”, „Niech będzie podpalony”) tekstów. Wprawdzie nie znajdziemy ich na płycie, ale są wyśpiewywane na tyle wyraźnie, że z załapaniem treści tej (nieszczególnie subtelnej) poezji nikt nie będzie miał problemu, co na koncertach powinno zachęcić publikę do udzielania się przynajmniej w refrenach. A propos tekstów – ufam, iż za motto In Silent posłuży ostatnie zdanie „Necrofucker Zwei”: „to dopiero początek, bo stać mnie na więcej”. Trzymam za słowo!
Do dupy z czymś takim! Ledwie się człowiek wkręci, a tu sruuu i koniec płyty. Gdyby chodziło o jakichś hipsterskich blekofców w kapturkach ponaciąganych na puste łby, to nawet bym temu przyklasnął, ale akurat Anus Magulo pocinają całkiem sensowny i urozmaicony grind, więc niedosyt jest spory i trochę wkurwia. Tak się bowiem składa, że zespół z Warszawy dzielnie kultywuje tradycje wielkich polskich załóg — z naciskiem na Parricide czy Dead Infection — co w skrócie oznacza, że hałasu robią dużo (mimo iż preferują co najwyżej średnie tempa), instrumenty opanowali na dobrym poziomie, a muzyce towarzyszy popierdolone, ocierające się o wsiurność (choćby w „Januszku, napij się”) poczucie humoru. Zabawa jest zatem naprawdę niezła, realizacja płyty spełnia wszelkie standardy (Malta kręcił gałkami), tylko czemu, ach czeeemu trwa to wszystko tak krótko?! Moi mili, Assophilia (podejrzany ten tytuł, biorąc pod uwagę, że pod albumem podpisały się trzy samce i jedna kobieta…) to tylko 10 utworów, które dają ledwie 20 minut plus kilka chwil ciszy przed „ukrytym” kawałkiem z próby. Nie uwierzę, że zespół nie był w stanie wykrzesać z siebie więcej materiału! Tym bardziej, że to, co słychać na krążku, wcale nie sprawia wrażenia wymuszonego, a niektóre pomysły — vide saksofon i jazzowa wstawka w „Rzucili kurwy na PGR” — świadczą o dużej odwadze zespołu i nieszablonowym podejściu do tematu. Anus Magulo równie dobrze radzą sobie z takimi ambitnymi zagrywkami co z prostym acz miażdżącym bujaniem w typie „Kill Life”, więc przynajmniej w teorii mogą sobie pozwolić na wiele. I właśnie tego „wiele” oczekuję od następnej płyty, bo Assophilia przelatuje zdecydowanie zbyt szybko.
Skoro już raz się udało, to czemu by nie spróbować ponownie – pomyśleli muzycy Blood Incantation, zasadzając się na kolejny tytuł „debiutu roku”, tym razem pod szyldem Spectral Voice, w którym występuje aż trzech z nich. Moim skromnym zdaniem poradzili sobie nawet lepiej niż poprzednio, po części także dlatego, że konkurencję mieli mniejszą. Nie zmienia to faktu, że Eroded Corridors Of Unbeing jest albumem bardzo udanym i gładko wpisuje się w katalog Dark Descent Records.
Redemptor nigdy nie miał dość komercyjnego potencjału, by zapełniać stadiony, nawet te krakowskie; egzystował sobie raczej na uboczu – bez szumu, skromny i niespecjalnie doceniony. Po wydaniu Arthaneum sytuacja pewnie się nie zmieni, mimo iż to ich bezsprzecznie najlepszy album i zarazem bardzo mocna pozycja w top 3 za 2017 rok. Patrząc bowiem na ten materiał z perspektywy realisty-cynika, wydaje mi się, że Redemptor zejdzie do jeszcze głębszego podziemia, a jego status jedynie się pogorszy.


