Japonia to dziwny kraj i zupełnie obca mentalność. Weźmy takiego np. Defiled – grupa wychodzi z założenia, że reszta świata to ich bezpośrednia konkurencja (głównie Szwecja i USA), to żeby wejść do wyższej ligi, wypełniają wszelkie podpunkty i standardy, aby być „true”.
Na zdjęciach zespołu – koszulki Immolation i Incantation, żeby było wiadomo, że mają dobry gust. Materiał – zmiksowany w Morrisound (Tampa, Floryda), aczkolwiek nie został tam nagrany. No niemniej jednak kolejny plus dla fanatyków tego brzmienia. Okładka Wesa Benscotera dla dopięcia całości. A to wszystko po to, aby fan Death Metalu zwrócił na nich uwagę, nawet jeśli nie ma o nich bladego pojęcia.
A Defiled jest tak naprawdę zdecydowanie bardziej przeznaczony dla koneserów, niż muzycznych przechodniów, ale nie dlatego, że jest dobry (bo jest przeciętny), ale dlatego że nawet jak na ten gatunek jest po prostu inny. Stylistycznie chciałoby się to nazwać Brutalny Deathgrind, ale nie jest to typowa sieczka, a zdecydowanie coś bardziej abstrakcyjnego ze względu na dźwięk gitary, przypominającej huragan.
Również i struktury utworów nie są typowe, gdyż dużo z nich brzmi jakby były posklejane z kilku osobnych pomysłów. I czasami to wychodzi, a czasami nuży. Mam kilku swoich faworytów jak „The Dormant Within”, „Fast Decline”, „Swollen Insanity”, które mi najbardziej zapadły w pamięć ze względu na większą dawkę groove i bujania w riffach. No i oczywiście, im częściej się tego słucha, tym lepiej wchodzi, co też jest plusem, że muzykę odkrywa się stopniowo i po czasie, gdy pierwszy szok po anihilacji dźwiękowej już opadnie.
Jak na swój debiut w dużej wytwórni, ośmieliłbym się powiedzieć, że Defiled z pewnością pokazało charakter i osobowość i nie jest to bynajmniej kiepski album. Ale trudno mi też udawać wielki zachwyt. Jest to z pewnością fajna pozycja do posiadania (a ja jako maniak oczywiście mam to na półce), ale też wydaje mi się, że przeciętny zjadacz ekstremy niekoniecznie będzie zainteresowany tym materiałem.
Niemniej jednak, szczerze zachęcałbym chociaż do spróbowania i zmierzenia się z zawartością krążka.
ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled
inne płyty tego wykonawcy:
Chciałbym zaznaczyć, że nie jestem specjalnie fanem Melo-Death. dlatego tym bardziej chciałbym zwrócić uwagę na jeden z bardziej nadających się do słuchania albumów z tej nieco cukierkowej odmiany Metalu. Możliwe też, że wyraźne wpływy Thrash Metalu zaważyły na mojej sympatii do muzyki zawartej na tym krążku.
Xysma to bez wątpienia największa legenda fińskiej sceny; największa, choć stosunkowo szybko zapomniana. Albo skutecznie wyparta z pamięci, bo i taka opcja również wchodzi w grę. Zaczynali w 1988 roku jako gore-grindowy potwór mocno zafascynowany Carcass, ale tego stylu nie trzymali się nazbyt kurczowo, bo już po jednej demówce i epce „Above The Mind Of Morbidity” naszło ich na zmiany. Na wydanym w 1990 roku materiale „Fata Morgana” Finowie nieco złagodzili brzmienie, a do muzyki wprowadzili garść nieoczywistych, a przy tym nieortodoksyjnych rozwiązań – coś, co mogło dać do myślenia odbiorcom, ale nie musiało.
Dania nie ma za bardzo czym się pochwalić. Z klasycznych zespołów najbardziej znane są Konkhra i Illdisposed, znane z nadużywania Groove/Thrash’u typu Machine Head, w swojej odmianie Death Metalu. Niemniej jednak, jakaś tam scena sobie istniała i była ona nawet liczna, mimo iż grupy te nie spotykały się z jakimś większym zainteresowaniem poza krajem macierzystym.
Nie wiem, czy tylko mnie zaskoczyła nieco oprawa graficzna najnowszego dzieła tej australijskiej formacji? Co jak co, ale nie kojarzyłem nazwy Abramelin z typowo brutalno-deathmetalową tematyką znęcania się nad kobietami. Owszem, w przeszłości grupa miała ocenzurowane teksty na debiucie, ale poza tym nie było w nich nic kontrowersyjnego. Z drugiej strony muszę oddać honor, że książeczka prezentuje nad wyraz profesjonalne i „ładne” wykonanie, nawet jeśli zanadto stereotypowe. Ale przejdźmy do konkretów.
Swoim pierwszym albumem Eximperitus udowodnili wszem i wobec, że są ociupinkę pierdolnięci — czym zresztą zaskarbili sobie uznanie fanów — choć niestety większość odbiorców mocniej skupiła się na otoczce towarzyszącej temu projektowi aniżeli na samej muzyce. Poniekąd się temu nie dziwię – zarówno pomysł na nazwę, jak i tytuły utworów nie miały precedensu, więc skutecznie zwracały uwagę i przy okazji ostro ryły baniak. Muzyka na „Prajecyrujučy sinhuliarnaje wypramieńwańnie Daktryny Absaliutnaha j Usiopahłynaĺnaha Zła skroź šaścihrannuju pryzmu Sîn-Ahhi-Eriba na hipierpawierchniu zadyjakaĺnaha kaučęha zasnawaĺnikau kosmatęchničnaha ordęna palieakantakta, najstaražytnyja ipastasi dawosiewych cywilizacyj prywodziać u ruch ręzanansny transfarmatar časowapadobnaj biaskoncaści budučyni u ćwiardyniach absierwatoryi Nwn-Hu-Kek-Amo” nie była już aż tak oryginalna i rewolucyjna, ale mimo wszystko przynosiła z sobą dostatecznie dużą dawkę brutalności i popieprzonych zagrywek, żeby zostać zapamiętaną.
To niesamowite jak niektóre zespoły potrafią mieć własną osobowość, nawet jeśli żywcem naśladują legendy. Styl Aeon to wypadkowa elementów Deicide, Morbid Angel, Cannibal Corpse, plus coś ekstra szwedzkiego. Sama grupa zresztą nie wypadła sroce spod ogona. Korzenie grupy sięgają tak naprawdę roku 1994, kiedy to powstała kapela Unorthodox, która rok później przemianowała się na Defaced Creation, nagrała jeden album, po czym się rozpadła.
Jeden z tzw. „wielkiej czwórki” Cogumelo Records, znanej z odkrycia Sepultury. A dlaczego „czwórka”? Ponieważ Chakal wraz z Holocausto, Mutilator oraz Sarcófago byli na legendarnym splicie „Warfare Noise”, który, jeśli nie znacie, powinniście szybko poznać. Ale przejdźmy do debiutu grupy.
Po wieeelu latach prób, podstępów i przedziwnych kombinacji Kam Lee dopiął swego – zaśpiewał na płycie z logo Massacre. Chwila to wiekopomna, ale trudno stwierdzić, czy komukolwiek, poza samym Kamem, naprawdę potrzebna. Poprzednią płytę, nagraną lata temu i w całkowicie innym składzie, wciągnąłem bez problemu i ani razu nie przyłapałem się na domysłach „jakby to brzmiało z Lee za mikrofonem”. Teraz natomiast mogę słuchać Resurgence i zastanawiać się, jakby to brzmiało z muzyką Massacre…
Zwykło się określać ten zespół jako projekt poboczny Malevolent Creation. Gwoli ścisłości, w 1998 r. Kyle Symons nie był jeszcze wokalistą M.C., a Rob Barrett (który grał na 


