TNiewiele osób miało okazję przekonać się o talencie Ophidian I i należycie doceniło ich debiut z 2012 roku, ale na szczęście był wśród nich ktoś decyzyjny z Season Of Mist, dzięki czemu ten najlepszy islandzki zespół deathmetalowy wreszcie dostał szansę trafienia do szerokiego grona odbiorców. Oczywiście to nie jest jednoznaczne z tym, że kapela jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zdobędzie rozgłos i uznanie, na jakie zasługuje, ale jestem przekonany, że wśród wymagających fanów technicznego death metalu Desolate będzie miała duże branie, nawet jeśli niektórym przepali trochę zwojów nerwowych.
„Solvet Saeclum” i Desolate dzieli aż dziewięć lat; w tym czasie doszło do kilku poważnych zmian w składzie, a może i do przewartościowania stylu i inspiracji, bo krążki znacząco się od siebie różnią, choć nie brakuje im także punktów wspólnych, które — gdybyśmy nie wiedzieli, że chodzi o ten sam zespół — można by uznać za czysty przypadek. Podstawowa i najwyraźniejsza różnica to poziom intensywności, bo nowy album Ophidian I jest o wiele bardziej ekstremalny od debiutu – szybszy, brutalniejszy i niesamowicie techniczny. Przy okazji też brzmi nowocześniej (i trochę za sucho) — kłania się produkcja charakterystyczna dla kapel z Kalifornii, np. Fallujah — co nie każdemu będzie odpowiadało, bo to oznacza maksymalną selektywność głównych instrumentów kosztem mięska w gitarach i obecności basu. Rozumiem, że chłopakom zależało, żeby nic nie stracić z mnogości gitarowych ornamentów nawet w najbardziej skomplikowanych momentach, ale chyba mocniej przemawiał do mnie soczysty i ciepły dźwięk „Solvet Saeclum”. I to właściwie mój jedyny zarzut w stosunku do Desolate, bo sama muzyka urywa dupę.
To, że materiał jest zajebiście złożony i urozmaicony, wcale mnie nie dziwi, wszak Islandczycy mieli masę czasu na maksymalne dopracowanie najmniejszych detali i zdecydowanie z tego skorzystali. Zaskakujące jest za to, że Desolate słucha się nie tylko z opadem kopary, ale i z prawdziwą przyjemnością, bo mimo wszystko więcej tu feelingu niż mechanicznego przebierania palcami. Nie brakuje tu trzepanki doprowadzonej do granic absurdu (wystarczy posłuchać szalenie rozbudowanych solówek – mistrzostwo!), która stawia muzyków w pierwszej lidze technicznych wymiataczy, jednak to wszystko jest zgrabnie zrównoważone/uzupełnione mnóstwem melodii i chwytliwych riffów. Na pewno jest w tym jakaś zasługa inspiracji Ophidian I – zespół chętniej czerpie z dorobku Gorod (choć ich wpływy są teraz mniej oczywiste i lepiej zakamuflowane), Obscura, Spawn Of Possession czy Theory In Practice aniżeli Deeds of Flesh, Decrepit Birth i Origin.
Desolate to prawdziwa uczta dla miłośników grania efektownego i efektywnego zarazem – z jednej strony jest to muzyka niezwykle wymagająca, a z drugiej dość szybko wpadająca w ucho. Ophidian I nie opieprzają się nawet na chwilę i sypią pomysłami jak z rękawa, dzięki czemu ostatnie utwory są równie atrakcyjne i zajmujące co pierwsze. Takie podejście sprawia, że żadna sekunda spędzona z tym materiałem nie będzie stracona.
ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OphidianI
podobne płyty:
- GOROD – Aethra
- OBSCURA – A Valediction
- SPAWN OF POSSESSION – Incurso
Wyjątkowo złamię swoją zasadę i zrecenzuję coś, czego fizycznie nie posiadam i w żadnym wypadku nie zamierzam posiadać. Mianowicie, fejkowy album wydany pod szyldem Defecation, przez równie szemraną hiszpańską wytwórnię Metal Bastard records (czasem zwani Blue Line productions). Potraktujcie to więc trochę jako przestrogę. Zacznijmy więc od początku.
Kto by pomyślał, że ekipa która w latach ’90 pozostawiła po sobie niewydany album i kompilację, nagle wróci i zacznie ciskać płytę za płytą, jak grom z jasnego nieba. Nie mogło to umknąć mojej uwadze, ale pierwszym materiałem, jaki byłem sobie w stanie sprawić, jest świeży, czwarty już album, Stellar Stream Obscured, wydany przez Hammerheart Records (oby zrobili re-edycję reszty ich dyskografii, wytwórnia ta ostatnimi czasy bardzo mi imponuje).
Okres poprzedzający proces przygotowania Dread Reaver to dla Abbatha głównie pasmo problemów, porażek i kompromitacji, czego najbardziej żenującym przykładem był ekspresowy „koncert” w Argentynie w ramach promocji „Outstrider” i późniejsze przepychanki w składzie na tle nie-wiadomo-jakim-ale-można-się-domyślać. Koniec końców Olve wylądował na odwyku, odstawił wódę i prochy i ponoć wyprostował swoje życie, jednak nie było pewności, czy pozbawiony procentowego wspomagania będzie w stanie stworzyć choćby przyzwoity materiał.
VIC records wznawia różnej maści obskurne grupy jak Asphyxiator, pewnie ze względu na fakt posiadania przez te zespoły pełni praw autorskich do swojej twórczości. Nie jest to narzekanie z mojej strony, gdyż cenię sobie tego typu inicjatywy, gdyż pokrywają się z moją misją życiową nagromadzenia dużej ilości Death Metalu z lat ‘90. Zwłaszcza, że recenzowana płyta niekoniecznie była prosta do znalezienia w internecie przed re-edycją (nie mówiąc już o jakości).
„If You’re False, Don’t Entry”
Do momentu wydania „Lucifer Incestus” Belphegor był dla mnie zespołem, który niebezpiecznie balansował na granicy żenady i aż do przesady przedkładał wizerunek i szokującą (w założeniach) otoczkę ponad wykonywaną muzykę, bo ta była niedookreślona i w najlepszym wypadku przeciętna – ekstremalna, owszem, ale w nieporadnym wydaniu. Czwarta płyta Austriaków okazała się przełomem i krokiem we właściwym kierunku, natomiast Goatreich – Fleshcul jest już konkretnym rozwinięciem tamtej formuły – dużo bardziej zróżnicowanym, dopracowanym, lepiej zagranym i przede wszystkim dojrzale skomponowanym.
Niektóre recenzje nie są w ogóle planowane, ale gdy się czasami słucha czegoś zaskakująco dobrego, zwłaszcza kompletnie niespodziewanie, człowiek aż ma ochotę się podzielić swoim znaleziskiem.
Najwyższy czas nadrobić brak tej legendy na tym blogu. Nowojorski Internal Bleeding jest powszechnie uważany za pra-ojca Slam Death Metalu, a swoje korzenie i inspiracje muzyczne znajdował nie tylko u swych krajanów z Suffocation, ale również w scenie NYHC, oraz… East Coast Hip-Hop. Słychać to w postawie, agresji, rytmice, jak i podejściu do tworzeniu utworów.
Malevolent Demise Incarnation to kolejna zacna płyta w dorobku Rapture, ponownie jeszcze lepsza od poprzedniej. Z materiału na materiał Grecy poprawiają, co w ich mocy i rozwijają się w naturalny sposób, choć niektórzy powiedzieliby, że nie rozwijają się wcale – bo jedynie odgrzewają znane od wieeelu lat patenty. Prawda leży gdzieś pośrodku? Chyba tak, bo to, że w muzyce Rapture nie ma nic rewolucyjnego, wiadomo już od dawna. Wszystkie — albo prawie wszystkie — pomysły zawarte na tym krążku zostały przewałkowane przez Demolition Hammer, Devastation, Hellwitch, Sadus czy Dark Angel, a tu są jedynie podane we współczesnej oprawie. Prawdą również jest, że za każdym razem zespół podnosi sobie poprzeczkę, staje się coraz bardziej ekstremalny, a nagrywane utwory – mocniej rozbudowane.


