Fani brutalnego death metalu na całym świecie bardzo ciepło przyjęli powrót i debiutancki album Afterbirth, choć niekoniecznie było to granie w stylu, do jakiego wszyscy przywykli. Niezależnie jednak od tego, czy „The Time Traveler’s Dilemma” weszła komuś po pierwszym czy po dziesiątym przesłuchaniu, był gotów na więcej, dużo więcej. Ku powszechnej radości Four Dimensional Flesh zaczyna się dokładnie tak, jak tego oczekiwano: mocno, gęsto i bezlitośnie. Tak podana jazda robi wrażenie i sprawia dużo radochy, ale nie trwa wiecznie – już w połowie drugiego kawałka zaczynają się dziać rzeczy dziwne, zaskakujące i nietypowe, których chyba nikt nie mógł przewidzieć.
Four Dimensional Flesh w żadnym razie nie jest kalką debiutu, nawiązuje do niego w niewielkim stopniu, w dodatku głównie ze względu na wokale (tu nic się nie zmieniło – dominują okrutne bulgoty) i ogólne założenia. Amerykanie poszli do przodu bez oglądania się na boki i zrobili w muzyce mnóstwo rzeczy, których nie przystoi robić kapeli z tego nutu. Afterbirth zdradzili brutalny death metal w wielu punktach Four Dimensional Flesh, postawili go na głowie i z rozmysłem pchnęli w stronę… progresji. Co ciekawe, mimo tych zbrodni na czystości gatunkowej, album to brutalny death metal pełną gębą – nieortodoksyjny, nieoczywisty, wypełniony sprzecznościami, momentami dziwaczny i odjechany, ale jednak. Zespół nie miał skrupułów przed łączeniem zupełnie nieprzystających do siebie elementów i gwałtownym przechodzeniem od zaawansowanej technicznie miazgi w typie Defeated Sanity do klimatycznych pasaży charakterystycznych dla późnego (!) Cynic. Z niepojętych dla mnie względów ta gmatwanina skrajnych pomysłów w wykonaniu Afterbirth ma sens, choć dla części słuchaczy, nastawionych na bezpośredni wykurw, tych majndfaków może być już zbyt wiele, a całość – zbyt wymagająca.
Materiał, podobnie jak poprzedni, składa się z jedenastu utworów (w tym czterech instrumentalnych), ale jest od niego prawie o dziesięć minut krótszy, chociaż w czasie odsłuchu wcale nie sprawia takiego wrażenia. Wydaje mi się, że to przede wszystkim zasługa jego różnorodności i imponującej wręcz intensywności – poszczególne kawałki może i są krótsze, ale upchnięto w nich znacznie więcej pomysłów, zmian tempa czy chociażby przeszkadzajek (klawisze). Ponadto na Four Dimensional Flesh nie ma dwóch przesadnie podobnych do siebie utworów (ja polecam szczególnie gorgutsowy „Black Hole Kaleidoscope”, „Rooms To Nowhere”, „Beheading The Buddha” czy „Never Ending Teeth”), a album, jako całość, wymyka się sztywnym kategoriom i jest stosunkowo oryginalny.
Brzmienie krążka trzyma poziom muzyki i — podobnie jak ona — nie jest typowe dla tego stylu. Na pewno Four Dimensional Flesh głośnością ani ogólnym ciężarem nie dorównuje „The Time Traveler’s Dilemma”, jest natomiast o wiele bardziej organiczne. Z jednej strony sound jest gęsty, głęboki i jakby przymulony, a z drugiej bardzo przestrzenny i oddychający – wystarczy posłuchać, jak czytelny jest bas albo jak pięknie wybrzmiewają te najdłuższe bulgoty. Colin Marston, który świetnie odnajduje się w popieprzonym graniu, także i tym razem spisał się doskonale.
Nie dość, że za sprawą Four Dimensional Flesh Afterbirth potwierdzili swój status wyjątkowo sprawnych brutalistów, to jeszcze zaproponowali sporo rozwiązań niespotykanych w gatunku; zasugerowali innym, w jakim można pójść kierunku, żeby ta muzyka była wciąż zaskakująca i atrakcyjna. Mnie ta kreacja w stu procentach przekonuje i nie mogę się doczekać, co też wysmażą na kolejnej płycie.
ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AfterbirthNYDeathMetal
inne płyty tego wykonawcy:
Polska jak mało który inny kraj dołożyła wiele cegiełek pod fundament Death Metalu na świecie. Ale za to jak każdy inny kraj, ma swoich przedstawicieli, jak i ukryte diamenty na scenie, które albo zostają zapomniane, albo dorabiają się statusu kultowego. Może więc zdziwić kogoś fakt, że spotkałem się z bohaterami dzisiejszej recenzji na zagranicznych forach i rekomendacjach, zważywszy na taki drobny szczegół, jak teksty w ojczystym języku.
God Dethroned to dla mnie taki holenderski odpowiednik Hypocrisy. Oboje są zespołami spóźnialskimi, bo zaczynali dopiero przy trzeciej fali Death Metalu i zarówno ich kariery, jak i zmiany stylistyczne przebiegały podobnie, aczkolwiek Peter Tagtren zdecydowanie poradził sobie lepiej, jak i tworzył również ciekawsze rzeczy, nie tylko w ramach swojej macierzystej kapeli. To nie znaczy, że God Dethroned nie jest warty uwagi. Co to, to nie, wręcz przeciwnie.
TNiewiele osób miało okazję przekonać się o talencie Ophidian I i należycie doceniło ich debiut z 2012 roku, ale na szczęście był wśród nich ktoś decyzyjny z Season Of Mist, dzięki czemu ten najlepszy islandzki zespół deathmetalowy wreszcie dostał szansę trafienia do szerokiego grona odbiorców. Oczywiście to nie jest jednoznaczne z tym, że kapela jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zdobędzie rozgłos i uznanie, na jakie zasługuje, ale jestem przekonany, że wśród wymagających fanów technicznego death metalu Desolate będzie miała duże branie, nawet jeśli niektórym przepali trochę zwojów nerwowych.
Wyjątkowo złamię swoją zasadę i zrecenzuję coś, czego fizycznie nie posiadam i w żadnym wypadku nie zamierzam posiadać. Mianowicie, fejkowy album wydany pod szyldem Defecation, przez równie szemraną hiszpańską wytwórnię Metal Bastard records (czasem zwani Blue Line productions). Potraktujcie to więc trochę jako przestrogę. Zacznijmy więc od początku.
Kto by pomyślał, że ekipa która w latach ’90 pozostawiła po sobie niewydany album i kompilację, nagle wróci i zacznie ciskać płytę za płytą, jak grom z jasnego nieba. Nie mogło to umknąć mojej uwadze, ale pierwszym materiałem, jaki byłem sobie w stanie sprawić, jest świeży, czwarty już album, Stellar Stream Obscured, wydany przez Hammerheart Records (oby zrobili re-edycję reszty ich dyskografii, wytwórnia ta ostatnimi czasy bardzo mi imponuje).
Okres poprzedzający proces przygotowania Dread Reaver to dla Abbatha głównie pasmo problemów, porażek i kompromitacji, czego najbardziej żenującym przykładem był ekspresowy „koncert” w Argentynie w ramach promocji „Outstrider” i późniejsze przepychanki w składzie na tle nie-wiadomo-jakim-ale-można-się-domyślać. Koniec końców Olve wylądował na odwyku, odstawił wódę i prochy i ponoć wyprostował swoje życie, jednak nie było pewności, czy pozbawiony procentowego wspomagania będzie w stanie stworzyć choćby przyzwoity materiał.
VIC records wznawia różnej maści obskurne grupy jak Asphyxiator, pewnie ze względu na fakt posiadania przez te zespoły pełni praw autorskich do swojej twórczości. Nie jest to narzekanie z mojej strony, gdyż cenię sobie tego typu inicjatywy, gdyż pokrywają się z moją misją życiową nagromadzenia dużej ilości Death Metalu z lat ‘90. Zwłaszcza, że recenzowana płyta niekoniecznie była prosta do znalezienia w internecie przed re-edycją (nie mówiąc już o jakości).
„If You’re False, Don’t Entry”
Do momentu wydania „Lucifer Incestus” Belphegor był dla mnie zespołem, który niebezpiecznie balansował na granicy żenady i aż do przesady przedkładał wizerunek i szokującą (w założeniach) otoczkę ponad wykonywaną muzykę, bo ta była niedookreślona i w najlepszym wypadku przeciętna – ekstremalna, owszem, ale w nieporadnym wydaniu. Czwarta płyta Austriaków okazała się przełomem i krokiem we właściwym kierunku, natomiast Goatreich – Fleshcul jest już konkretnym rozwinięciem tamtej formuły – dużo bardziej zróżnicowanym, dopracowanym, lepiej zagranym i przede wszystkim dojrzale skomponowanym.


