Historia Crimson Relic jest specyficzna – po rozpadzie Divine Eve gitarzysta Xan Hammack stwierdził, że szkoda, aby praktycznie gotowy materiał na debiut pierwotnej kapeli przepadł, więc postanowił uwiecznić go, ale pod nową nazwą. Sam Crimson Relic chyba się rozpadł niewiele później po wydaniu swojej jedynej płyty i też nie wydaje mi się, aby było inne zamierzenie dla tego projektu, jako że całość została nagrana tylko przez dwie osoby – Hammacka i sesyjnego muzyka, Rhetta Davisa (Morgion, Gravehill).
Przez pierwsze moje odsłuchy myślałem sobie, że to tylko takie fajne Old Schoolowe granie podchodzące pod Celtic Frost. Zwłaszcza „Descent of the Blackshroud” brzmiało jak posępni Szwajcarzy, aż nawet myślałem, że to cover. Ale jak każdy wysokojakościowy Doom/Death, potrzeba było troszeczkę więcej czasu, aby w pełni docenić piękno istoty rzeczy.
Największą zaletą muzyczną, poza retro-stylem (nawet jak na tamte czasy), są melodie mające w sobie pewien pokład tzw. „bólu” i „refleksji”, jakże typowych dla tego podgatunku. Już otwierający kawałek „Thane of Torchless Night” jest doskonałą wizytówką tego, co nas czeka, wraz z jedną z lepszych solówek jakie słyszałem, choć zdecydowanie bardziej inspirowanych Rockiem, a i pojawia się również Punkowy riff.
Poza wymieninym wcześniej trackiem, podszedł mi równie mocno „The Lust Primeval” oraz „Velvet of the Godless”, oba godnie reprezentujące klimat muzyki. Hammack nie stara się specjalnie urozmaicać materiału i co jakiś czas przypomina słuchaczowi główny patent riffowy, co sprawia, że monotonia potrafi zapukać do drzwi. Ale jak już wspominałem na początku, przy intymniejszym poznaniu, płyta stała się jednym z moich bardziej ulubionych okazów w kolekcji. Zresztą, dawno temu jak usłyszałem ją po raz pierwszy, zachęciła mnie do głębszego sprawdzenia klimatów Doom/Death (jak np. Beyond Belief).
Album przeszedł oczywiście bez echa, gdyż w 1996 r. grupa, której było bliżej do Autopsy, niż do Cryptopsy (celowo zarymowałem), nie miała szans już na starcie. Nawet dzisiaj zresztą mam wrażenie, że nie każdy będzie chciał wgryźć się na dłużej niż kilka odsłuchów. Ja oczywiście uważam, że warto i to bardzo.
ocena: 8/10
mutant
Mortal Decay, mimo bardzo dużego stażu, ma skromną dyskografię, a łatka brutalno-technicznej odmiany Death Metalu prawdopodobnie u wielu osób wywoła stereotypowe reakcje, dopóty człowiek się nie zanurzy w rozkoszne dźwięki rzezi.
Fani brutalnego death metalu na całym świecie bardzo ciepło przyjęli powrót i debiutancki album Afterbirth, choć niekoniecznie było to granie w stylu, do jakiego wszyscy przywykli. Niezależnie jednak od tego, czy
Polska jak mało który inny kraj dołożyła wiele cegiełek pod fundament Death Metalu na świecie. Ale za to jak każdy inny kraj, ma swoich przedstawicieli, jak i ukryte diamenty na scenie, które albo zostają zapomniane, albo dorabiają się statusu kultowego. Może więc zdziwić kogoś fakt, że spotkałem się z bohaterami dzisiejszej recenzji na zagranicznych forach i rekomendacjach, zważywszy na taki drobny szczegół, jak teksty w ojczystym języku.
God Dethroned to dla mnie taki holenderski odpowiednik Hypocrisy. Oboje są zespołami spóźnialskimi, bo zaczynali dopiero przy trzeciej fali Death Metalu i zarówno ich kariery, jak i zmiany stylistyczne przebiegały podobnie, aczkolwiek Peter Tagtren zdecydowanie poradził sobie lepiej, jak i tworzył również ciekawsze rzeczy, nie tylko w ramach swojej macierzystej kapeli. To nie znaczy, że God Dethroned nie jest warty uwagi. Co to, to nie, wręcz przeciwnie.
TNiewiele osób miało okazję przekonać się o talencie Ophidian I i należycie doceniło ich debiut z 2012 roku, ale na szczęście był wśród nich ktoś decyzyjny z Season Of Mist, dzięki czemu ten najlepszy islandzki zespół deathmetalowy wreszcie dostał szansę trafienia do szerokiego grona odbiorców. Oczywiście to nie jest jednoznaczne z tym, że kapela jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zdobędzie rozgłos i uznanie, na jakie zasługuje, ale jestem przekonany, że wśród wymagających fanów technicznego death metalu Desolate będzie miała duże branie, nawet jeśli niektórym przepali trochę zwojów nerwowych.
Wyjątkowo złamię swoją zasadę i zrecenzuję coś, czego fizycznie nie posiadam i w żadnym wypadku nie zamierzam posiadać. Mianowicie, fejkowy album wydany pod szyldem Defecation, przez równie szemraną hiszpańską wytwórnię Metal Bastard records (czasem zwani Blue Line productions). Potraktujcie to więc trochę jako przestrogę. Zacznijmy więc od początku.
Kto by pomyślał, że ekipa która w latach ’90 pozostawiła po sobie niewydany album i kompilację, nagle wróci i zacznie ciskać płytę za płytą, jak grom z jasnego nieba. Nie mogło to umknąć mojej uwadze, ale pierwszym materiałem, jaki byłem sobie w stanie sprawić, jest świeży, czwarty już album, Stellar Stream Obscured, wydany przez Hammerheart Records (oby zrobili re-edycję reszty ich dyskografii, wytwórnia ta ostatnimi czasy bardzo mi imponuje).
Okres poprzedzający proces przygotowania Dread Reaver to dla Abbatha głównie pasmo problemów, porażek i kompromitacji, czego najbardziej żenującym przykładem był ekspresowy „koncert” w Argentynie w ramach promocji „Outstrider” i późniejsze przepychanki w składzie na tle nie-wiadomo-jakim-ale-można-się-domyślać. Koniec końców Olve wylądował na odwyku, odstawił wódę i prochy i ponoć wyprostował swoje życie, jednak nie było pewności, czy pozbawiony procentowego wspomagania będzie w stanie stworzyć choćby przyzwoity materiał.
VIC records wznawia różnej maści obskurne grupy jak Asphyxiator, pewnie ze względu na fakt posiadania przez te zespoły pełni praw autorskich do swojej twórczości. Nie jest to narzekanie z mojej strony, gdyż cenię sobie tego typu inicjatywy, gdyż pokrywają się z moją misją życiową nagromadzenia dużej ilości Death Metalu z lat ‘90. Zwłaszcza, że recenzowana płyta niekoniecznie była prosta do znalezienia w internecie przed re-edycją (nie mówiąc już o jakości).


