Pamiętacie, kiedy pierwszy raz usłyszeliście „Hell Awaits”? Albo zobaczyliście okładkę starego Cannibal Corpse? Dla mnie takim punktem bez odwrotu była twórczość Marduka. Każdy miał ten moment, kiedy muzyka ekstremalna była jak zakazany owoc. Pewne tabu dźwiękowe, którego przekroczenie wzbudzało lęk i strach przed konsekwencjami.
Teksański Devourment jest znany wszem i wobec za sprawą swojego debiutu „Molesting the Decapitated”, albumu bezmyślnie małpowanego przez całą scenę Brutal/Slam, co nieraz u wielu wzbudzało wręcz uśmiech politowania. Ich następne płyty były już co najwyżej przeciętne i zdawać by się mogło, że kariera grupy będzie polegać już tylko na odcinaniu kuponów.
Na pewno jednak nikt się nie spodziewał, że zespół po raz drugi zredefiniuje Brutalny Death. I do tego jeszcze równo 20 lat od pierwszej płyty. Mam jednak nieodparte wrażenie, że entuzjaści głowogrzmotów niespecjalnie będą mieli ochotę tym razem naśladować swoich mistrzów, bo pod każdym względem mamy do czynienia z dziełem ambitnym i starannie wykonanym, jakby grupa chciała wytłumaczyć ludziom, że nie o to im chodziło, aby każda płyta spod znaku Slam miała gówniane, blaszane gary, ciągłe breakdowny, monotonny wokal bez przerwy i jak najbardziej obleśną grafikę, jaka przyjdzie do głowy.
Bas – największy atut i bohater tejże recenzji, nie dość, że słyszalny, to jeszcze dosłownie prujący flaki i spuszczający bęcki (tak serio to uważajcie na swoje ściany). Selektywnie dobrana perkusja, gdzie słychać poszczególne talerze czysto i wyraziście. Niski i soczysty growling. Nie chcę porównywać gitar do djentu, bo to się będzie wam źle kojarzyło, ale tak, jest 8 strun.
Utwory – bezlitosne i okrutne, ale mające też głębsze dno, co sprawia, że odkrywanie muzyki jest nie lada przygodą. Morderczą i lekko przydługą, choć bynajmniej nie nużącą. Produkcja o idealnym balansie, z zachowanym brudem, ale wciąż bardzo klarowna. Nawet okładka sprzeciwia się standardom, nawiązując do antycznej kultury.
Jak widać, Amerykanie wreszcie wszystkim udowodnili na co ich stać, a na co wcześniej nie mieli ani możliwości technicznych, jak i budżetu. Brutalne granie wciąż może budzić grozę po tylu latach, gdzie wszystko zostało już powiedziane oraz dawać dreszczyk emocji, brzmieć świeżo i nowocześnie.
I powiem na koniec szczerze, że ekipa trochę się zapędziła w kozi róg, bo nie wiem czy będą w stanie dorównać temu, co tu dokonali i na dobrą sprawę, każda kolejna płyta Devourment wydaje się być zbędna. I tylko czas pokaże, czy miałem rację.
A teraz wszyscy co się nie boją wysokich decybeli, marsz na jutuba i słuchać.
ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DevourmentOfficial
Pięcioletnia przerwa wydawnicza — nie liczę w tym miejscu zapchajdziury „Abiogenesis – A Coming Into Existence” — to dla Origin coś nowego, a zarazem niezaprzeczalnie rozsądnego. Jakby nie patrzeć, ostatnie albumy Amerykanów jakoś szczególnie nie różnią się od siebie, więc przy zachowaniu dotychczasowego, trzyletniego cyklu, istniało ryzyko doprowadzenia słuchaczy do wyrzygu, gdyby po raz kolejny dostali to samo. A tak proszę – wystarczyło dziadów wziąć na przeczekanie i wzbudzić w nich głód muzyki Origin, dzięki czemu Chaosmos, który w żaaaaaden sposób nie rewolucjonizuje stylu zespołu, powinien każdemu z fanów wejść bez popitki.
Choć zespół nauczył się na błędach brzmieniowych popełnionych na swoim debiucie, to niestety i tym razem trafił na ścianę w postaci producenta ignoranta nierozumiejącego kompletnie wizji zespołu i dlatego też, mimo widocznej poprawy dźwięku, wciąż to nie jest jeszcze ten szczyt możliwości, na jaki było stać Internal Bleeding.
Zdobyłem swoją kopię całkiem niedawno, bo w tym roku (2022) i zastanawia mnie, czy to biedactwo nie leżało w magazynach aż od 2004 r. Chyba nikt tego nie chciał poza mną, bo wydanie jest w oryginalnym digipaku. Cóż, głupcy, nie wiedzą co tracą.
I oto stała się rzecz, której wielu ortodoksów nie przyjmie do wiadomości – Deathspell Omega po prawie dwudziestu latach czarowania swoimi nieraz rewolucyjnymi pomysłami radykalnie odmienili styl i stali się… mniej radykalni muzycznie. Na The Long Defeat zespół śmiało i bez oglądania się za siebie (i na innych) rozwija to, co na „The Furnaces Of Palingenesia” zostało zaledwie zasugerowane, niemal całkowicie zrywając przy tym z ekstremalnością poprzednich dokonań. Ktoś powie, że to szokujące, ktoś inny, że oburzające, natomiast ja wiem jedno – pomimo pewnych drobnych zgrzytów materiał wchodzi jak złoto, i to od pierwszego przesłuchania.
Na drugą płytę ta Death/Thrashowa formacja postanowiła zrobić coś bardziej komercyjnego i przystępnego. Z takiego opisu wydawać by się mogło, że to, co powstanie, będzie kompletnie bezwartościowe. Nic bardziej mylnego. Przedstawiam wam poniżej jedną z najlepszych płyt na świecie, którą prawdopodobnie nigdy nie słyszeliście.
Od czasu powrotu na scenę, Decapitated zmienił styl i gra sobie na luzie coś z pogranicza Groove/Death Metalu, czasami przechodząc w Deathcore. Nie inaczej jest i tym razem. Co do zasady, nie staram się mieć jakiś oczekiwań wobec zespołów i preferuję otwarte podejście do czegoś nowego, przyjmując rzeczy takimi, jakie są. Dlatego też nie goniłem z widłami i pochodniami za Morbid Angel, kiedy wydali
Jeśli mnie pamięć nie myli, to Cenotaph nigdy nie nagrał dwóch płyt w takim samym składzie i Precognition To Eradicate nie jest tu żadnym wyjątkiem. Jedynym ludzkim łącznikiem z poprzednią jest osoba wokalisty Batu Çetina, który odpowiada za nazwę, teksty i ogólny kierunek artystyczny. Nie da się ukryć, że ten brak stabilności wpływa hamująco na karierę kapeli – wiąże się z długimi przerwami wydawniczymi oraz niepewnością u fanów, bo raz po raz muszą zadawać sobie pytanie, czy zespół rozleciał się na dobre, czy może jednak to tylko chwilowe zamieszanie i wkrótce powróci z odpowiednią mocą i na odpowiednim poziomie. Cóż… Jak dla mnie, to moc się nawet zgadza, ale co do poziomu…
Pamiętam (niestety) istnienie onegdaj popularnego niemieckiego zespołu dla nastolatek o nazwie Tokio Hotel. Chwytem marketingowym był fakt, że ów zespół składał się z podwieków mających po 12, 13 lat. Duży sukces (choć krótkotrwały) Tokio Hotel zainspirował szefów Nuclear Blast do wypuszczenia na rynek Death Metalowej odpowiedzi na to całe zjawisko.
Dawno, dawno temu poznałem tą ekipę przy rekomendacjach z rateyourmusic.com, przez co ich nazwa dobrze się mi kojarzyła i gdy ku mojemu zaskoczeniu pojawiły się re-edycje ich starych płyt, co się również zbiegło z reaktywacją grupy, to mogłem sobie przypomnieć o nich na nowo i tym razem porządnie, słuchając ich twórczości od deski do deski.


