Jak to się bardzo ładnie mawia: „Od pierwszych sekund wiadomo, że będzie zajebiście”.
Coffins po raz pierwszy zachwycił cały świat i zwrócił na siebie uwagę dopiero przy wydaniu swojej trzeciej płyty, zwanej „Buried Death” z 2008 r., która nota bene zasłużenie przeszła do kanonu klasyki nowoczesnego Death Metalu, niejako też wyprzedzając epokę tzw. Cavern Death Metalu, który jest obecnie tak bardzo popularny, a który polega na naśladowaniu filozofii Incantation.
I zważywszy na to, że najnowsze dzieło nie wnosi specjalnie nic nowego ani do gatunku, ani tym bardziej nie ma innowacji w stylu zespołu, to wydawać by się mogło, że entuzjazm i odbiór powinien być proporcjonalnie umiarkowany, ale nic podobnego. Moc ciągle jest z Japończykami.
Choć grupa powstała w 1996 r., to ma stosunkowo skromną ilość płyt, bo Beyond the Circular Demise to zaledwie piąty album formacji (aczkolwiek ich dyskografia ma pierdyliard splitów, tak jakby to był rasowy Grindcore). Starannie utrzymani w tradycji Doom/Death, łączą starą szkołę Celtic Frost z europejsko brzmiącym Death Metalem, będącym wypadkową Szwecji i Holandii, o wyjątkowo rozpruwającym flaki przesterze, którego by się nie powstydził sam stary, poczciwy Entombed. I choć wątpię, aby miało to jakieś większe znaczenie dla ludzi w XXI wieku, to w przypadku omawianego albumu nie ma aż tak bardzo punkowych śladów w muzyce (co generalnie często zdarza się różnej maści zespołom w Japonii) i można powiedzieć, że jest to 100% Metal.
Potwierdza się też tutaj nieco stara zasada, że nieważne co grasz, tylko jak to grasz. Coffins nie sili się ani na wirtuozerię, ani na szybkość, ale na potęgę płynącą z gitar. Od początku do końca płyta miażdży i uzależnia swoją atmosferą. Prezentowany Doom Metal wzbogacony jest szczyptą Groove, co też pewnie wpływa na pozytywny odbiór.
Solówki nie są może jakieś wybitne, riffy też nie wybijają się ponad przeciętność, ale tak jak to kopie proszę państwa, to mało kto potrafi. I dlatego też nie ma sensu dłużej gadać, po prostu najlepiej jest sobie zaaplikować dousznie w trybie natychmiastowym kilka razy pod rząd, dla pełnego efektu i kurażu.
ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/intothecoffin
inne płyty tego wykonawcy:
Suppression nie jest nową nazwą na mapie południowoamerykańskiego death metalu, ale ze względu na skromne dokonania (dwa demosy i epka) i niewielki ich zasięg dla większości słuchaczy zapewne będzie czymś świeżym i nieznanym. Pierwszą, skromną dekadę działalności zespół zamyka z przytupem, bo pełnoprawnym debiutem w barwach Unspeakable Axe; niezwykle udanym materiałem, który z miejsca stawia ich w czołówce nowej fali klasycznego death metalu – pośród Skeletal Remains, Rude czy Morfin.
Assorted Heap był jedną z wielu kapel zaczynających od szczerego i niewymagającego Thrash Metalowego hałasu, aby na swojej drugiej płycie pójść z ówczesnym duchem czasu i zaserwować już konkretny, klimatyczny Death/Thrash.
Przez lata kojarzyłem ten grecki zespół tylko z nazwy i fajnej okładki, bo muzyka na ich debiucie była tak bezpłciowa i mizerna, że nawet jedna jej sekunda nie osiadła mi w pamięci. Mimo wszystko byłem na tyle wyrozumiały — a raczej chciałem ich definitywnie skreślić — że dałem Birth Of Depravity drugą szansę. I, o dziwo!, nie żałuję – między
Swego czasu byłem niemalże psychofanem tej formacji z Łodzi i śledziłem wszelkie ich poczynania, a nawet miałem okazję coś poznać osobiście. Każdy element ich dyskografii znałem od podszewki i dosłownie wszystko mi u nich odpowiadało, może za wyjątkiem samej nazwy, która brzmiała dla mnie zbyt niepoważnie i może przez to też wiele osób ich olewało, myśląc, że to jakiś gówniany, żartobliwy Grindcore. Jak to zazwyczaj w Polsce bywa, najlepsze zespoły mają zazwyczaj mało wysublimowane nazwy (Acid Drinkers, Dead Infection, Vader, to o was mówię).
Dziesiąta, jubileuszowa płyta tzw. Norweskiego True Death Metalu. Z oryginalnych założycieli formacji pozostał już tylko Daniel Olaisen, którego idea pokazania, że Norwegia nie tylko Black Metalem stoi, jest ciągle żywa i aktualna.
W kulturze zachodu, przynajmniej tego bardziej cywilizowanego, znęcanie się nad starszymi, wyśmiewanie ich nie jest najlepiej widziane, ale zrozumcie – czasem trzeba to zrobić. Weźmy taki Kreator, który przynajmniej od dekady zjeżdża gołą dupą po równi pochyłej i jakoś nie chce wyhamować. Bohaterowie tej recenzji, w porównaniu z Destruction i Sodom, z płyty na płytę dziadzieją i miękną na potęgę, choć w przeciwieństwie do tamtych kapel nie zaliczyli ostatnio żadnych poważnych zawirowań. Zaliczyli za to występ w telewizji śniadaniowej…
Długie przerwy między kolejnymi płytami to już standard, jeśli chodzi o Abysmal Torment, więc nie byłem zaskoczony, że na przygotowanie The Misanthrope Maltańczycy potrzebowali aż czterech lat. Obawiałem się jedynie, czy i tym razem nie zechcą nadrobić straconego (?) czasu i zaserwują odbiorcom znacznie więcej, niż ci są w stanie fizycznie przyjąć. Na całe szczęście muzycy najwyraźniej zdali sobie sprawę z tego, że 60 minut „trójki” to było przegięcie i dlatego nagrali materiał prawie o połowę krótszy niż poprzedni, dzięki czemu chętniej będzie się do niego wracać.
Choć ich pierwszy album cieszył się sporym szacunkiem na scenie, to z przyczyn życiowych ekipa nie była w stanie skapitalizować dobrej famy i pójść od razu za ciosem, jak początkowo planowali. Niemniej jednak i tak stosunkowo szybko wyszło ich następne dzieło, niemalże równo po 2 latach.
Pamiętacie, kiedy pierwszy raz usłyszeliście „Hell Awaits”? Albo zobaczyliście okładkę starego Cannibal Corpse? Dla mnie takim punktem bez odwrotu była twórczość Marduka. Każdy miał ten moment, kiedy muzyka ekstremalna była jak zakazany owoc. Pewne tabu dźwiękowe, którego przekroczenie wzbudzało lęk i strach przed konsekwencjami.


