Diabolizer to grupa, która już od pewnego czasu działa na scenie tureckiego death metalu, jednak dla wielu może okazać czymś kompletnie nowym, bo Khalkedonian Death jest dopiero ich pełnoczasowym debiutem. Mimo iż zespół funkcjonuje nieprzerwalnie od dekady, jego dorobek jest dość skromny i ogranicza się do demówki/singla, epki i opisywanej płyty. Ten stan rzeczy można łatwo wytłumaczyć zaangażowaniem poszczególnych muzyków w kilka innych, o wiele aktywniejszych i lepiej znanych kapel, że wymienię tylko Decaying Purity, Burial Invocation, Engulfed i Hyperdontia.
To właśnie skład Diabolizer sprawia, że początkowo nie do końca wiadomo, czego można się po chłopakach spodziewać, bo na logikę w grę wchodzi albo typowo amerykański brutal death, albo klimatyczna grobowa mielonka z nutką Incantation. Tymczasem zespół proponuje szybki i agresywny death metal w duchu Malevolent Creation, Sinister czy Vomitory – dynamiczny, zróżnicowany i bezpośredni. Turecka ekipa nawet na sekundę nie próbuje odchodzić od klasycznych wzorców, co z jednej strony sprawia, że Khalkedonian Death chłonie się jak materiał znany od lat, a z drugiej, że niczym specjalnym nie zaskakuje i jest przewidywalny. Na tą „drugą stronę” jestem skłonny przymknąć oko, bo i takie granie jest czasem bardzo potrzebne, zwłaszcza kiedy trzyma wysoki poziom i potrafi dostarczyć sporo radochy.
Umiejętności muzyków, co oczywiste, są bez zarzutu, co jednak nie oznacza, że chłopaki mają ciągoty do komplikowania utworów tudzież popisywania się. Wprawdzie Diabolizer mają do zaoferowania stosunkowo długie kawałki (średnia długość wynosi prawie 6 minut), ale są one zbudowane z prostych elementów i z dużą dbałością o dynamikę, natomiast bez technicznego szaleństwa i pozagatunkowych dziwactw – jak klasyka, to klasyka. Do tradycji (choć nowszej – początek lat dwutysięcznych) odwołuje się również brzmienie Khalkedonian Death: mocne, czytelne i przybrudzone tyle, ile trzeba – do takiego grania wprost idealne.
Jedyny poważny minus, jaki przychodzi mi do głowy w związku z Khalkedonian Death, to długość tego materiału – aż 46 minut. W tym stylu optymalne wydaje się 35 minut, Turków natomiast trochę poniosła wena i natrzaskali o wiele więcej. W przypadku Diabolizer nie chodzi nawet o wywalenie któregoś kawałka, co raczej o przycięcie wszystkich, zwyczajne ograniczenie liczby powtórzeń niektórych partii – wtedy płyta zyskałaby na pierdolnięciu, a po wszystkim wywoływałaby niedosyt zamiast pewnej ulgi. Cóż, może następnym razem przygotują bardziej zwarty materiał.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/diabolizer
Zespół, którego łatwo można by posądzić o koniunkturalizm, a który tak naprawdę po prostu chciał grać swój ukochany Thrash na różne sposoby, w zależności od humoru. Tak więc, z płyty na płyty ekipa ta flirtowała z różnymi odmianami. Czy to Black/Death, czy to Death 'n' Roll, jak nieco w tym przypadku. Choć można się spotkać z opiniami, że na tym albumie nie brakuje wpływów Power Metalu. Możliwe, nie znam się.
Jak to się bardzo ładnie mawia: „Od pierwszych sekund wiadomo, że będzie zajebiście”.
Suppression nie jest nową nazwą na mapie południowoamerykańskiego death metalu, ale ze względu na skromne dokonania (dwa demosy i epka) i niewielki ich zasięg dla większości słuchaczy zapewne będzie czymś świeżym i nieznanym. Pierwszą, skromną dekadę działalności zespół zamyka z przytupem, bo pełnoprawnym debiutem w barwach Unspeakable Axe; niezwykle udanym materiałem, który z miejsca stawia ich w czołówce nowej fali klasycznego death metalu – pośród Skeletal Remains, Rude czy Morfin.
Assorted Heap był jedną z wielu kapel zaczynających od szczerego i niewymagającego Thrash Metalowego hałasu, aby na swojej drugiej płycie pójść z ówczesnym duchem czasu i zaserwować już konkretny, klimatyczny Death/Thrash.
Przez lata kojarzyłem ten grecki zespół tylko z nazwy i fajnej okładki, bo muzyka na ich debiucie była tak bezpłciowa i mizerna, że nawet jedna jej sekunda nie osiadła mi w pamięci. Mimo wszystko byłem na tyle wyrozumiały — a raczej chciałem ich definitywnie skreślić — że dałem Birth Of Depravity drugą szansę. I, o dziwo!, nie żałuję – między
Swego czasu byłem niemalże psychofanem tej formacji z Łodzi i śledziłem wszelkie ich poczynania, a nawet miałem okazję coś poznać osobiście. Każdy element ich dyskografii znałem od podszewki i dosłownie wszystko mi u nich odpowiadało, może za wyjątkiem samej nazwy, która brzmiała dla mnie zbyt niepoważnie i może przez to też wiele osób ich olewało, myśląc, że to jakiś gówniany, żartobliwy Grindcore. Jak to zazwyczaj w Polsce bywa, najlepsze zespoły mają zazwyczaj mało wysublimowane nazwy (Acid Drinkers, Dead Infection, Vader, to o was mówię).
Dziesiąta, jubileuszowa płyta tzw. Norweskiego True Death Metalu. Z oryginalnych założycieli formacji pozostał już tylko Daniel Olaisen, którego idea pokazania, że Norwegia nie tylko Black Metalem stoi, jest ciągle żywa i aktualna.
W kulturze zachodu, przynajmniej tego bardziej cywilizowanego, znęcanie się nad starszymi, wyśmiewanie ich nie jest najlepiej widziane, ale zrozumcie – czasem trzeba to zrobić. Weźmy taki Kreator, który przynajmniej od dekady zjeżdża gołą dupą po równi pochyłej i jakoś nie chce wyhamować. Bohaterowie tej recenzji, w porównaniu z Destruction i Sodom, z płyty na płytę dziadzieją i miękną na potęgę, choć w przeciwieństwie do tamtych kapel nie zaliczyli ostatnio żadnych poważnych zawirowań. Zaliczyli za to występ w telewizji śniadaniowej…
Długie przerwy między kolejnymi płytami to już standard, jeśli chodzi o Abysmal Torment, więc nie byłem zaskoczony, że na przygotowanie The Misanthrope Maltańczycy potrzebowali aż czterech lat. Obawiałem się jedynie, czy i tym razem nie zechcą nadrobić straconego (?) czasu i zaserwują odbiorcom znacznie więcej, niż ci są w stanie fizycznie przyjąć. Na całe szczęście muzycy najwyraźniej zdali sobie sprawę z tego, że 60 minut „trójki” to było przegięcie i dlatego nagrali materiał prawie o połowę krótszy niż poprzedni, dzięki czemu chętniej będzie się do niego wracać.


