Tak sobie patrzę na skład Occulsed i zastanawiam się, komu ten zespół jest tak naprawdę potrzebny do szczęścia – i mam tu na myśli ludzi za niego odpowiedzialnych. No serio, jeśli zebrać do kupy wszystkie składy, w które ci trzej Amerykanie są/byli zaangażowani, to wychodzi grubo ponad sto (!) nazw, przy czym absolutnym rekordzistą jest perkusista Jared Moran aktywnie „umoczony”, w momencie pisania, w ponad 40 bardzo lub jeszcze bardziej podziemnych aktów. Z kolei głównodowodzącym i największą gwiazdą (a nawet sellingpointem) kapeli jest Justin Stubbs, grający na co dzień w Father Befouled i Encoffination, które można potraktować jako wskazówkę tego, jak wygląda styl Occulsed.
Amerykanie mają do zaoferowania niewiele ponad pół godziny syfiastego, pierwotnego i brutalnego death metalu z wyraźnym dodatkiem doom, którego korzenie tkwią na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Crepitation Of Phlegethon to muzyka chaotyczna, brudna, gęsta oraz, przynajmniej w założeniach, nieprzystępna i odpychająca. Zero upiększeń, subtelności czy puszczania oka do mniej wyrobionych słuchaczy. Occulsed całkiem sprawnie łączą w utworach wpływy Immolation, Incantation, Infester, Rottrevore, Baphomet czy Morpheus Descends, które wzbogacają własnymi doświadczeniami, ponurym klimatem i bulgotliwym, kompletnie niezrozumiałym wokalem. Nie jest to aż tak proste granie, jakby to mogło wynikać z ogólnej obleśności stylu, bo z każdym kolejnym przesłuchaniem łatwiej przychodzi wyłapywanie rozmaitych niuansów, ale faktem jest, że mamy tu do czynienia z pewną nadwyżką umiejętności.
Crepitation Of Phlegethon brzmi surowo i mętnie, wręcz demówkowo – a chodzi mi o demówki sprzed 30 lat. I to jest akurat zaletą, bo niechlujny i zamulony sound pasuje do takiej muzyki wprost idealnie, podkreśla jej brutalność i undergroundowy charakter. Że to zwykły hałas? Może i tak, ale intencjonalny.
Jedyny problem, jaki widzę w Crepitation Of Phlegethon dotyczy kawałków instrumentalnych. Pal licho intro, bo jest krótkie, ale już pozostałe dwa budzą niesmak i służą nabijaniu licznika. Jest to o tyle przykre, że początek „The Glory Of Woe” to konkretny posępny doom, a po minucie przechodzi w niestrawne brandzlowanie na akustyku. Nudne to i niepotrzebne.
Debiut Occulsed mogę polecić wszystkim, którzy jeszcze nie rzygają kolejnymi podobnymi kapelami kultywującymi idee pierwotnego death metalu. Zespół zrobił co się dało, żeby materiał brzmiał i wyglądał jak sprokurowany 30 lat temu. Wprawdzie pod względem chwytliwości trochę mu brakuje do klasyków, ale i tak wchodzi nawet lepiej, niż to sobie twórcy wymyślili.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/occulsed
Zespół, na którym się wychowałem i którego można śmiało wymieniać jako prekursora Death Metalu, obok innych grup jak (wczesny) Kreator, Morbid Angel, Master, Death, Sepultura, Possessed, itp., itd.
The Bowels Of Repugnance to jeden z wielu przykładów na to, że ludzie w Metal Blade byli kompletnie zieloni w temacie death metalu, a większość (jak nie wszystkie) wartościowych kapel, z jakimi mieli do czynienia w tym gatunku, podpisali przypadkiem. No bo zastanówmy się, co takiego ciekawego było na debiucie Broken Hope, co mogło przekonać do zespołu choćby najmniej wybrednego łowcę talentów? Hmmm… eee… mają długie włosy, robią średnio skoordynowany hałas, wokalisty nie można zrozumieć, a teksty są obleśne, no… eee… będzie z tego sukces na miarę Cannibal Corpse!
A teraz czas na coś z zupełnie innej beczki. Kocham ten zespół jak mało który, ponieważ jako jedni z nielicznych potrafią sprawić, że się łezka w oku potrafi zakręcić. Jakby ktoś miał czelność nie znać, to pokrótce powiem, że Celestial Season nagrał dwie uznane (i nietypowe) płyty utrzymane w stylu Doom/Death w latach ‘90, po czym przeszli na Stoner/Rock i się rozpadli kilka lat później.
Season of Mist przynajmniej od dekady mają niezłego nosa do kapel grających techniczny/progresywny death metal i regularnie dają szansę zaistnienia nowym/nieznanym przedstawicielom tego stylu, dzięki czemu zgromadzili w swoim katalogu kilka naprawdę mocnych nazw, z którymi należy się liczyć. Niedawno do tego grona dołączyli Kanadyjczycy z Deviant Process, który zaliczyli już bardzo udany — i kompletnie zignorowany — debiut w barwach PRC Music. Nie wiem, na ile jest to przypadek, a na ile pomysł na siebie, ale podobnie jak w przypadku „Paroxysm” za niezbyt zachęcającą okładką płyty kryje się imponująca rozmachem muzyka.
Konkhra jest jednym z tych zespołów, które są lubiane przez publikę, ale niekoniecznie przez elitarnych recenzentów Metalu. Wynika to z faktu, że grupa reprezentuje tzw. uliczne granie, czyli w dużych ilościach oparte na Groove. Ja jestem gdzieś pośrodku – nie jestem snobem, aby nie docenić czegoś prostszego, ale też dana muzyka musi być wystarczająco ciekawa, abym nie przysnął z nudów.
W historii muzyki — i to zawężając ją tylko do metalu — jest wiele przykładów kapel, które pojawiły się we właściwym miejscu i o właściwym czasie, dzięki czemu miały istotny wkład w rozwój stylu/gatunku i zostały przez to zapamiętane. Z perspektyw czasu muszę stwierdzić, że Angelcorpse do nich niestety nie należy. O ile jeszcze z miejscem powstania (Kansas) panowie jako tako się wstrzelili, to z czasem w ogóle. Trafili bowiem na moment, gdy death metal na świecie dogorywał i nawet najwięksi jego przedstawiciele sprzedawali 5-10% tego, co jeszcze pięć lat wcześniej, a nowi co najwyżej gnili w głębokim podziemiu. W takich warunkach Amerykanie nie mogli w pełni rozwinąć skrzydeł, choć w moich oczach i tak udało im się zabłysnąć.
Naklejka na płycie zawiera wypowiedź pana z Cannibal Corpse, który bardzo sobie chwali recenzowany album. Nie jestem zaskoczony, gdyż przecież Aeon żywcem naśladuje Kanibali, choć nie tylko. Ale błędem byłoby nazywanie ich marną kalką, zwłaszcza że na przestrzeni lat udało im się skrystalizować własny, zadziorny charakter.
Napisanie o Echoes Of Death, że grają oldskulowy death metal — choć to najprawdziwsza prawda — byłoby oznaką ignorancji; to takie powierzchowne, nieprecyzyjne, niefachowe… Tak nie można. To inaczej – ci czterej młodzi Brazylijczycy grają jak Asphyx, choć nazwa jednoznacznie sugeruje nieco inne źródło ich inspiracji. Oni chcą być jak Asphyx, oni są Asphyx, chyba nawet bardziej niż Asphyx i Soulburn razem wzięci, bo mają o wiele mniej wpływów nie-Asphyx. Tym samym …In The Cemetery może stanowić doskonały zamiennik Asphyx dla wszystkich, którym po
Przyznaję bez bicia – nie doceniałem zespołu, a nawet wydawali mi się wręcz mało ciekawi. Ponadto ich tzw. „gimmick”, aby każda płyta zawierała w tytule słowo „rot” uważałem za słaby. Jak to zazwyczaj bywa w moim życiu – myliłem się śmiertelnie.


