Gutted z amerykańskiego Toledo to nowe wcielenie grupy Demi-God, którą w 1990 roku powołali do życia trzej bracia o nazwisku Ditch. W 1992 roku chłopaków naszło na zmianę szyldu, więc przeprowadzili ją gładko i po taniości – do tego stopnia, że demo Demi-God rozprowadzali pod tytułem… „Gutted”. W 1993 roku zespół dorobił się drugiej demówki, już z całkowicie nowymi utworami, która szybko zapewniła im kontrakt z Red Light Records. Na potrzeby nagrań debiutu bracia ściągnęli do składu starego znajomka, Billy’ego Millsa – to dzięki niemu materiał został wzbogacony o kilka solówek i zyskał na ogólnej gęstości.
Bleed For Us To Live to trzy kwadranse ciężkiego i krwistego death metalu, który — co zaskakujące, biorąc pod uwagę czas powstania tej płyty — wcale nie sprowadza się do bezczelnej zrzynki z co sławniejszych kapel. Oczywiście muzyka Gutted w żadnym stopniu nie jest oryginalna (a przynajmniej ja nie wychwyciłem tu nic naonczas odkrywczego), bo chłopaki lubią wpleść tu i ówdzie riff pod Cannibal Corpse albo Morbid Angel, zaś tempa i motoryka materiału są dość charakterystyczne dla Benediction czy Grave, a mimo to nie można im jednoznacznie zarzucić naśladownictwa. Zamiast konkurować z innymi w ilościach blastów i stopniu skomplikowania struktur, Amerykanie postawili na masywną ścianę dźwięku, raczej umiarkowane (choć urozmaicone) tempa i bardzo wyraźny groove. Muzycznej mielonce towarzyszy odpowiednio głęboki i czytelny wokal Marka.
Nagrywając debiut, zespół powtórzył wszystkie utwory z dema „Disease”, co mogłoby nie najlepiej świadczyć o jego kreatywności, gdyby nie to, że wszystkie zostały odrobinę podkręcone, uzupełnione nowymi solówkami i podane w nad wyraz dobrym brzmieniu. No i jest wśród nich „Death Before Dismember” – zdecydowanie największy hicior na płycie. Gdyby aż tak chwytliwych kawałków — czy ogólnie wybijających się fragmentów — było na Bleed For Us To Live więcej, muzyka na pewno mogłaby jeszcze szybciej zagnieździć się w pamięci, a tak mamy niemal monolit, z którym trzeba spędzić trochę czasu, żeby należycie poznać jego mocne strony. Tych na szczęście nie brakuje i dlatego debiut Gutted to porządna deathmetalowa uczta.
Bleed For Us To Live mogę śmiało polecić miłośnikom fachowo zagranej mielonki w amerykańskim stylu. Zespół braki oryginalności nadrabia jakością muzyki, więc po sesji z tym krążkiem nikt nie powinien czuć się zawiedziony. To klasyk, choć raczej przez małe „k”.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Gutted-1671041726534855/
Atrocity to jeden z tych zespołów, który swego czasu był bardzo znany, a obecnie to już nikt o nich kompletnie nie chce pamiętać, ani tym bardziej sprawdzać. Dlatego też pewnie mało osób wie, że wrócili do grania Death Metalu.
Wszystkich klasyków austriackiego death metalu można z powodzeniem policzyć na palcach jednej ręki, a i tak zostanie nam jeszcze jeden, żeby sobie chociażby w nosie podłubać. Z tego nielicznego grona Disharmonic Orchestra wystartowali bodaj jako pierwsi, również jako pierwsi nauczyli się grać – to istotne, bo dzięki temu ich rozwój przebiegał nader szybko, a kolejne pomysły wprawiały w osłupienie coraz bardziej skołowanych fanów. Okres demówkowy zespół zakończył splitem z Pungent Stench — przełomowe wydawnictwo dla ekstremalnej muzyki w Austrii, dzięki któremu obie nazwy zyskały dużą rozpoznawalność w Europie — oraz krótką epką „Successive Substitution”.
Zespół się reaktywował po dość długiej przerwie z inicjatywy gitarzysty o imieniu Yusuke Sumita. Tym razem do współpracy zaproszono Billa Metoyera (tego pana od Slayera). Do zrobienia grafiki ponownie zaprzęgnięty został Wes Benscoter. I tak jak poprzednio, materiał wydał francuski Season of Mist.
Patrząc na dotychczasową aktywność Desolate Shrine, trudno uwierzyć, że po „Deliverance From The Godless Void” zespół zrobił sobie aż pięcioletnią przerwę. W tym przydługim międzyczasie wszechstronny LL rozkręcił Convocation, a i wokaliści na brak zajęć nie narzekali, więc mogły się pojawić wątpliwości, czy przypadkiem Finowie nie znudzili się wypracowaną przez lata formułą i nie chcą od niej odpocząć albo co gorsza – dać sobie z nią siana. Fires Of The Dying World przynosi jednoznaczne odpowiedzi na te pytania, albowiem na pewno nie jest dokładnie tym, do czego nas (mnie!) przyzwyczaili.
Kolejny z wielu (zbyt wielu) projektów Reiferta, który na dobrą sprawę mógł równie dobrze nie powstawać. Już dużo chętniej chciałbym napisać coś o jego innym projekcie – Painted Doll, który zrobił z jakimś-tam komikiem, ale się nie da, bo to nie jest Metal tylko abstrakcyjny Indie Rock. Druga połowa Static Abyss to nieznany mi w ogóle Greg Wilkinson, który notabene dołączył do Autopsy, przez co cały projekt wydaje się być jeszcze bardziej absurdalnie zbędny.
Do czego to ludzie są zdolni, kiedy im się nudzi i mają za dużo pieniędzy. Jedni zakładają sobie jakieś lewe fundacje i zasrywają kraj prostacką kato-propagandą, inni kupują serwisy społecznościowe, żeby przywracać konta zbanowanym kolegom-kretynom, a jeszcze inni powołują do życia 68415 kapelę nawalającą staroszkolny death metal. Żeby za dużo nie rzucać kurwami, zajmę się tylko tą trzecią grupą.
Wielka Brytania nigdy nie imponowała ilościowo w żadnym podgatunku Metalu. Co innego, jeśli chodzi o jakość – tutaj można się nieraz za głowę chwycić, ileż to jest ukrytych diamentów, o których praktycznie cały świat zapomniał. Czasem sami muzycy nie zdają sobie też z tego sprawy.
Killjoy – człowiek legenda, twórca specyficznego death metalu mieszającego to, co w metalu śmierci kochamy najbardziej wraz ze slasherami lat 80 klasy B lub niżej. Na pierwszy rzut krucyfiksu połączenie wydające się być totalnie z dupy okazało się strzałem w 666. Czegoś takiego próżno było szukać na rynku muzycznym i bez dwóch zdań Necrophagia jest i będzie królem tego rodzaju hybrydy. Mnie osobiście zabolała śmierć tego człowieka, gdyż nigdy nie było mi dane usłyszeć bandu na żywo nad czym ubolewam. Śpieszmy się na koncerty, muzycy tak niespodziewanie odchodzą.
Brawo, brawo, brawo! Po ciepło przyjętym debiucie Friborg i Tunkiewicz nie mieli wyjścia i musieli uznać, że Sulphurous jest projektem na tyle wartościowym, żeby go kontynuować, a Dark Descent, żeby dalej inwestować w nich pieniądze. Dobra to decyzja, bo muzyka tego duetu staje się coraz ciekawsza i bardziej wciągająca, a przy tym mocniej odróżnia się od pozostałych kapel, w których maczają paluchy.


