Czy Hellwitch to najbardziej leniwy i zarazem konsekwentny zespół w dziejach death/thrash’u? Nawet jeśli nie — w co ja szczerze wątpię, a o czym wy zaraz się przekonacie — to przypuszczam, że spokojnie łapią się do pierwszej trojki. Po bagatela 14 latach Amerykanie poszerzyli swój skromny katalog o płytę numer trzy. Mimo iż zawartość albumu jest hmm… kontrowersyjna i wywołuje dość ambiwalentne uczucia, Annihilational Intercention warto poświęcić przynajmniej kilka przesłuchań, zanim zespół ponownie zamilknie na dekadę z okładem albo w ogóle rozpadnie się w cholerę.
Co nie powinno zaskakiwać, Annihilational Intercention jest utrzymany w stylu, który Hellwitch wymyślili sobie w latach 80. i który później tylko delikatnie modyfikowali, zwykle dostosowując go do aktualnych możliwości studiów nagraniowych. Wszystkie elementy, które znamy z „Syzygial Miscreancy” czy „Omnipotent Convocation” — a więc m.in. techniczne szaleństwo, gęste struktury, gwałtowne zmiany tempa, maksymalna intensywność, feeling, piskliwe wokale — występują także i na tym krążku, w dodatku w bardzo podobnym kształcie i proporcjach. Amerykanie mieszają (techniczny) death i thrash w sposób niepodrabialny i charakterystyczny tylko dla siebie – nie można ich z nikim pomylić.
Osobną kwestią jest to, że w zasadzie zespół stoi w miejscu – po (wieeelu) latach takie granie nie jest ani nowatorskie, ani szokujące, no i nie ma dawnej świeżości, choć wciąż potrafi dostarczyć sporo radochy. Zresztą jak tu pisać o czymś nowatorskim, kiedy połowa Annihilational Intercention to poddane delikatnemu liftingowi stare kawałki sięgające nawet 1986 roku? Brzmią oczywiście spoko i wraz z nowymi (albo wcześniej niewydanymi – kto ich tam wie) utworami tworzą zadziwiająco spójną całość, ale pozostawiają też pewien niesmak i prowokują pytania o sens wydawania takiej ni to płyty, ni kompilacji. Równie dobrze Hellwitch mogli zrobić epkę wyłącznie z nowym materiałem – może i bez otoczki „wielkiego powrotu”, ale za to uczciwie.
Słucha się tego naprawdę dobrze, głównie ze względu na styl i wspomnianą spójność (zgrzyty pojawiają się tylko w „Anthropophagi” – zabawy w klimat im nie wychodzą). Poza tym muzycy Hellwitch potrafią pisać kawałki, które rozsadza energia, są ciekawie zaaranżowane, zawierają masę wpadających w ucho fragmentów i, tak jak „Torture Chamber”, nie nudzą się nawet po setkach przesłuchań.
ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.hellwitch.com
inne płyty tego wykonawcy:
Swego czasu miałem sobie grypkę (zwyczajną, żadne modne wirusy) i tak sobie wieczorkiem leżałem i nic mi się nie chciało robić. Postanowiłem więc, jak każdy inny normalny człowiek w mojej sytuacji, puścić sobie coś na wieży. Wyboru możecie się chyba domyśleć.
W dwa lata po powalającym debiucie Gorgasm uderzył po raz kolejny i z miejsca dopisał sobie do dyskografii kolejnego klasyka. Masticate To Dominat, podobnie jak
Przedstawiam dzisiaj szacownemu Państwu zespół, który perfekcyjnie łączy Grindcore z Death Metalem, i robi to dłużej niż ktokolwiek inny. Aczkolwiek chętniej wolałbym użyć słów „przypominam o istnieniu takowego zespołu”. Niestety, rzeczywistość skrzypi jak nienaoliwione drzwi i jest jaka jest. Ergo, zapewne wielu z was nigdy nie słyszało o czymś takim jak Blood. Tytułem wstępu muszę więc wytłumaczyć wam, że ta niemiecka grupa jest bodajże jedną z tych starszych ekip (to zresztą moje opus moderandi – przypominanie starego i zapomnianego), bo sięgającą aż roku 1986.
Po dobrze, choć nieprzesadnie entuzjastycznie przyjętym
Mam nadzieję, że ta recka nie będzie odebrana koniunkturalnie, bo gdzieniegdzie zaczyna się robić troszkę głośniej o Dira Mortis, ale patrząc na to, że grupa powstała jeszcze w ’98 r. i robienie kariery zajęło im kilka dekad, to stwierdziłem, że najlepiej przyjrzeć się ich pierwszemu albumowi (choć słowo EP-ka bardziej by tu pasowała) i zadumać nad tym, ile trzeba samozaparcia, aby brnąć w tak niewdzięczną pasję, jak granie Death Metalu.
Anglicy nigdy nie byli potęgą w death metalu. Owszem, posiadają kilka zacnych kapel, które mają wielkie znaczenie historyczne, ale myśląc „scena death metalowa” w głowie mamy głównie scenę amerykańską, szwedzką czy polską. Niemniej jednak są kapele, które warto uratować przed zapomnieniem.
Francuzi dobrze wykorzystali czas dzielący Waiting For Silence od debiutu, bo ich drugi krążek pod każdym względem przewyższa
Polak-Węgier – dwa bratanki. Do Metalu i do szklanki.
Zaprawdę powiadam wam: spieszcie się słuchać 72 Seasons zanim szum medialny wokół tej płyty się skończy i wszyscy o niej zapomną w cholerę! Nie to, żebym jakoś gorąco zachęcał do zapoznania się z jedenastym longiem Metallicy, bo to by było nadużycie z mojej strony. Chodzi o to, że jeśli w okresie „miesiąca miodowego” nie skorzystacie z okazji, później możecie nie znaleźć w sobie dość samozaparcia, żeby w ogóle podejść do tego materiału, a mowa przecież o długim, grubo ciosanym klocku. Klocku, który razem z paroma innymi klockami łapie się do dolnej połowy metallicowej tabeli.


