Czy to muzycy Morfin zapoczątkowali w Ameryce odrodzenie klasycznego death metalu z Florydy i jego falę w kolejnych latach? Nawet jeśli nie — choć wydają mi się najbardziej prawdopodobni — to na pewno byli jednymi z pierwszych, którzy na większą skalę pokazali młodszym słuchaczom, jak zajebiste rzeczy działy się na scenie na przełomie lat 80. i 90. XX wieku. A czemu ich wzięło akurat na takie granie? No cóż… w metrykach chłopaków można się doszukać jakiegoś związku ze słynną trasą Death/Pestilence/Carcass, jaką ci bogowie grali w 1990 roku… Nie, żebym coś sugerował… Ale sugeruję… Death metal mogą mieć w genach.
Inoculation to trzy kwadranse death metalu tak klasycznego, że bardziej się już nie da, bo opartego na zgrabnie poskładanych wpływach Pestilence, Massacre, Morgoth, Obituary, Possessed, no i przede wszystkim Death, co zresztą zostało wyraźnie podkreślone bardzo udanym coverem „Leprosy”. Tempa są średnie (z umiarkowanymi przed-blastowymi zrywami), riffy chwytliwe, solówki śmigają (żaden to techniczny wypas, ale spełniają swoją rolę), wokal rzyga po vandrunenowsku/schuldinerowsku, a brzmienie jest surowe, choć nie prymitywne. Jedyne odstępstwo od kanonu dotyczy basu, bo nie dość, że został łaskawie potraktowany w mixie i cały czas dobrze go słychać, to jeszcze ma sporo do powiedzenia, a nawet odstąpiono mu osobny numer – solówkę, która klimatem zalatuje „(Anesthesia) Pulling Teeth”. Oldskul pełną gębą.
Pomimo wielu inspiracji i oczywistych zapożyczeń muzyka Morfin wcale nie jest marną kalką starych zespołów. Amerykanie po prostu grają w tym samym stylu i w ich wykonaniu brzmi to zajebiście autentycznie. Chłopaki mają dobre umiejętności i świetne wyczucie, więc Inoculation słucha się bez wysiłku i z dużą przyjemnością. Zachodzę tylko w głowę, jak te kawałki sprawdzają się na żywo, bo potencjał do zamiatania publiki mają okrutny.
Szkoda tylko, że wczesny start i wartościowa muzyka nie przełożyły się na pozycję zespołu. Zdecydowanie większą popularność/rozpoznawalność zyskali ci, którzy pojawili się nieco później – Skeletal Remains (oni przynajmniej szybciej dorobili się debiutu), Rude i Gruesome. Do Morfin z jakiegoś względu przylgnęła łatka „tych gorszych” – nie wierzcie w to, koniecznie należy ich sprawdzić.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/morfindeathmetal
podobne płyty:
- DEATH – Leprosy
- GRUESOME – Savage Land
- MASSACRE – From Beyond
- MORGOTH – The Eternal Fall
- OBITUARY – Cause Of Death
- PESTILENCE – Consuming Impulse
- RUDE – Remnants…
- SKELETAL REMAINS – Beyond The Flesh
Debiut Inherit Disease spotkał się z ciepłym, miejscami nawet entuzjastycznym przyjęciem, czego ja, przyznam szczerze, w ogóle nie rozumiem – może się na nim nie poznałem, może poświęciłem mu zbyt mało czasu, a może po prostu niczym specjalnym się nie wyróżniał i stąd też szybko popadł w zapomnienie. W przyrodzie jednak nic nie ginie i pochwały, które były na wyrost w stosunku do „Procreating An Apocalypse”, mogę bez wahania wykorzystać przy opisie młodszego o cztery lata Visceral Transcendence”.
Zacznijmy od oczywistości. Legendarna grupa, która nie kalała się złymi płytami. Nawet jeśli przestali się rozwijać gdzieś tak w połowie dyskografii, to zawsze potrafili robić dobre, niewymuszone utwory. I oczywiście fakt, że choć mieli materiał na jeszcze jeden album przed rozpadem, którego nie wydali, bo uznali go za słaby, również dodaje grupie pewnej estymy.
Pochodzący z Chicago Demented Ted zaczynał w 1986 od typowego thrash’u, jakiego wówczas było pełno, by już na początku kolejnej dekady stopniowo zradykalizować muzykę i skierować ją w stronę jedynie słusznego death metalu. Była to świetna decyzja, bo to właśnie w tym gatunku Amerykanie mogli zabłysnąć i w pełni uwolnić swój niemały potencjał, co jednak nie znaczy, że całkowicie pozbyli się wcześniejszych wpływów, bo te – w odpowiednio podkręconej formie – towarzyszyły im do samego końca. Największym osiągnięciem zespołu jest znakomita czteroutworowa demówka „Despair” z 1992, która zapewniła mu koszmarny w skutkach kontrakt z raczkującą Pavement.
Dzisiaj postaram się bez lania wody. Słuchając tego zespołu o adekwatnej nazwie, zauważyłem, że mało się o nich mówi w necie, więc postanowiłem to naprawić. Ich tag z pewnością odstrasza – Melodic Black/Viking/Death Metal (o ja pierdziu). Brrrr, aż mi cierpko i się wzdrygam.
Hour Of Penance udało się jakoś zaznaczyć swoją obecność na europejskiej scenie dzięki dwóm pierwszym płytom, jednak pomimo ich dość wysokiego poziomu (zwłaszcza jak na standardy Xtreem Music i pochodzenie zespołu) trudno byłoby wskazać na nich cokolwiek wyjątkowego czy doszukiwać się „czegoś więcej”, co mogłoby w niedalekiej przyszłości przesądzić o przełomie w karierze zespołu. Jak się okazało, był tam, choć dobrze ukryty, niemały potencjał, bo już po wydanym w 2008 roku The Vile Conception Włosi zaliczyli gwałtowny wzrost popularności/rozpoznawalności i w pełni zasłużenie awansowali w hierarchii światowego death metalu.
Zespół, którego chciałoby się nazwać wielkim wygranym, bo nie tylko udało im się wrócić po dekadach przerw i trudności, ale również zaliczyli na przestrzeni owych lat progres, gdyby nie jeden mały szkopuł. Ale zacznijmy od początku.
Powrót Phlebotomized, choć nie spektakularny, mógł się podobać, bo przyniósł ze sobą muzykę, której odpowiedników próżno było szukać na współczesnej scenie; była czymś zupełnie innym. Na pewno nie świeżym i nowatorskim, ale intrygującym – może nawet swego rodzaju guilty pleasure. Na ostatniej epce zespół wyraźnie się poprawił: zrezygnował ze skrajności i dziwnych eksperymentów, pozbył się skrzypiec i w rezultacie ujednolicił muzykę stylistycznie. Było dobrze, a zapowiadało się, że będzie jeszcze lepiej. A tu zonk – na Clouds Of Confusion Holendrzy nie podjęli ani jednej próby, żeby urwać mi dupę.
Przeglądając sobie katalogi płytowe poszczególnych sklepów, bardzo się ucieszyłem jak zobaczyłem re-edycję Procreate the Petrifactions – ta estońska formacja przecierała szlaki na swoim ogródku i robiła to na naprawdę wysokim poziomie, co jest wręcz kuriozalne, jak się poczyta o tym, jakie mieli problemy choćby z kupieniem sprzętu, nie mówiąc już o samodzielnym wyprodukowaniu płyty i innych problemach post-komunistycznego kraju. Efekt końcowy mógłby przyćmić wiele ekip pierwszoligowych, jak choćby Internal Bleeding, którzy też sami sobie zrobili krążek i brzmieniowo wyszła z tego kupa. Dołączone demko jako bonus też bije na głowę wiele szwedzkich, amerykańskich i tym podobnych wysrywów zalewających rynek „re-edycji”. Widocznie trzeba coś naprawdę kochać, jeśli chce się stworzyć coś wielkiego. Ale to taka moja mała dygresją.
Ja to jeszcze umiarkowanie kurwowałem na kierunek, który Fallujah obrali na 


