Ech… po raz kolejny okazuje się, że Gorod, zespół o ustalonej marce, znany i szanowany przez rzesze fanów i muzyków za swoje nietuzinkowe podejście do technicznego death metalu, nie ma na tyle dużego potencjału komercyjnego, żeby zainteresować sobą choćby przeciętną wytwórnię z jako tako cywilizowanego kraju. Jest do tego stopnia źle, że The Orb Francuzi musieli wydać samodzielnie, co raczej nie zapewni im miejsca w czołówce listy billboardu. Czy biznesowa strona działalności ma wpływ na muzykę zespołu? Tego nie wiem. Co innego upływający czas.
The Orb rozpoczyna całkiem brutalny cios w postaci „Chrematheism” – numeru wypełnionego blastami, popieprzonymi partiami gitar i efektownymi solówkami. Klasyka, ale właśnie czegoś takiego należało oczekiwać po następcy „Æthra”. Gorod nie byliby jednak sobą, gdyby nie zostawili trochę miejsca na element zaskoczenia i jakieś eksperymenty. I tak pomiędzy motywami charakterystycznymi dla „Process Of A New Decline” i „A Perfect Absolution” (które tworzą trzon materiału) pojawiło się sporo naleciałości innych kapel. Bridge w połowie „We Are The Sun Gods” jednoznacznie kojarzy mi się z Animals As Leaders, melodie i czyste wokale w utworze tytułowym przywodzą na myśl Gojirę (i to z „Fortitude”!), zaś większa część „Breeding Silence” mogłaby bez żadnych zmian trafić na „The Inherited Repression” Psycroptic. No i jeszcze ten cover The Doors – wprawdzie ma więcej wspólnego z oryginałem, niż by można przypuszczać, ale i tak lepiej dla Jima Morrisona, że nie żyje i nie może tego usłyszeć. No i cóż, doceniam otwartość zespołu, aaale te obce wpływy nieco rozmyły styl Gorod i raczej negatywnie wpłynęły na spójność płyty.
Przyzwyczaiłem się, że każdy album Gorod (z wyjątkiem debiutu) był monolitem, tymczasem The Orb trochę do tego miana brakuje. Krążek aż kipi od nieszablonowych pomysłów, zachwyca instrumentalną wirtuozerią i daje mnóstwo powodów do opadu kopary, ale nie słucha się go tak płynnie, jak powinno. Z tego powodu trudniej było mi wskazać ewidentne hiciory, które szybko wwiercają się w mózg. Najbardziej gorodowy wydaje mi się „Victory” – choć jest najkrótszy w zestawie, to właśnie w nim zawarto prawie całą esencję stylu zespołu. Ponadto duże wrażenie robi również „Waltz Of Shades” z fajnymi rytmicznymi niuansami czy bardzo rozbudowany i klimatyczny „Savitri”.
Pięć lat czekania na bardzo dobry album, który pod wieloma względami sprowadza do parteru, ale koniec końców… trochę rozczarowuje. Przynajmniej jak na standardy Gorod The Orb nie jest niczym wybitnym. Wiadomo, inne kapele pewnie dałyby się pochlastać za materiał tej klasy, jednak od Francuzów wymagam tylko rzeczy wielkich.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GorodOfficial
inne płyty tego wykonawcy:
Od razu, gdy płyta się rozpoczęła, niemalże pojawił mi się przed oczami obraz wydawnictw Death/Thrash równo z 1990 r. I patrząc na rok wydania debiutu tej czeskiej ekipy, można by się zdziwić, że ich pierwszy, pełnoprawny długograj, się spóźnił o tak wiele lat.
MMortal Decay debiutowali dosłownie na chwilę przed wielkim boomem na death metal, w konsekwencji czego ich wysiłki szybko zostały przykryte przez masę innych, zwykle młodszych i — co tu dużo ukrywać — często znacznie ciekawszych kapel. Swoją obecność w podziemiu jakoś tam zaznaczyli, ale poprzeczka dla debiutantów była zawieszona już zbyt wysoko, stąd też nie udało im się przebić do oficjalnego obiegu. Musiało upłynąć aż pięć lat, żeby dostali kolejną szansę; i tym razem ją wykorzystali.
Visionary to bardzo stara ekipa z Holandii, która swego czasu przemianowała się w oryginalny sposób, dodając trzy szóstki do swej nazwy. Widocznie nie chcieli zrezygnować ze swej wizjonerskiej nazwy, ale chyba nie bardzo przychodziły im do głowy jakiejś mądre pomysły, to i chyba też poszli sobie na skróty. I po 10 latach od debiutu ich dema udało im się wreszcie wysmażyć pełną płytę, wydaną przez moje ukochane Vic Records. I tyle tytułem wstępu.
W 2002 roku szwedzka scena death powoli zaczęła wychodzić z melodyjnego marazmu; do żywych powrócili niektórzy z klasyków (Grave, Unleashed), obrodziło też nowymi kapelami, spośród których niemała część odeszła od typowo sztokholmskiego brzmienia na rzecz wzorców północnoamerykańskich. Wśród tych młodych gniewnych zafiksowanych na punkcie brutalności i techniki byli również wywodzący się z Malmo Visceral Bleeding. Zespół, pomimo niewielkiego stażu i zaledwie jednej demówki, szybko trafił w szeregi Retribute Records i to właśnie dla Anglików nagrał debiutancki Remnants Of Deprivation.
Z cyklu „stare, ale niekoniecznie jare” odkurzam dla was jednego z pionierów Death Metalu, choć nie tak znany i nie do końca Death Metalowy. Fajnie jest od czasu do czasu popatrzeć jak ten gatunek ewoluował, jak zaczynał i w co mógł potencjalnie się zmienić, gdyby los potoczył się inaczej.
Legion Potępionych jest to zespół od lat działający na scenie niderlandzkiej. Choć powstał w ’92, do 2005 roku działał pod nazwą Occult. Nie mam pojęcia skąd ta zmiana, tym bardziej, że wydali już wtedy 5 albumów. Możliwe, iż sama nazwa zbyt oryginalna nie była. Niemniej jednak w 2005 powstaje Legion of The Damned i prężnie wydaje swoje płyty. Do 2023 posiadają 8 pełniaków (dość dobrze ocenianych) i niemało pomniejszych wydawnictw. Dziś skupimy się na najnowszym dziele Holendrów The Poison Chalice.
Po dramie jaką w 2015 roku urządzili Abbath z Demonazem wydawać by się mogło, że w obozie Immortal już nic bardziej wsiurnego się nie wydarzy. A to był dopiero początek zabawy. Koniec (?) wygląda następująco: Demonaz przekształcił Immortal w solowy projekt, w którym odcina kupony od chwalebnej przeszłości, a pomagają mu w tym mniej lub bardziej przypadkowi ludzie. W rezultacie War Against All jest czymś, czego się obawiałem już w związku z „Northern Chaos Gods” – płytą przez większość czasu żerującą na sentymentach.
Aad Kloosterwaard jest płodny z tymi swoimi projektami. Poza swego czasu znanym Infinited Hate będącym odpowiedzią na ówczesną scenę Brutalną. I niby nic dziwnego, że potem powstał projekt będący połączeniem członków Sinister/Infinited Hate (!) ze słoweńskim Scaffold, o nazwie Supreme Pain.
Zupełnie przypadkowo i w sumie wbrew sobie jestem zaznajomiony z praktycznie całym dorobkiem Xenosis, więc na wstępie mogę się odnieść do tego, co zespół (ewentualnie wynajęci przez niego spece od marketingu) ma do powiedzenia na swój temat. Lepiej się czegoś złapcie… Według oficjalnego przekazu kapela w innowacyjny sposób łączy wszelkie muzyczne skrajności, jej druga płyta „Sowing The Seeds Of Destruction” wywołała na scenie technicznego death metalu niemałe poruszenie, zaś trzecia stała się obiektem powszechnego uwielbienia. Tego… Ja od paru lat kojarzę Xenosis jako zespół wybitnie przekombinowany, który po prosu męczy nieskładnością swoich poczynań. Swoją drogą, skoro od dawna byli tacy zajebiści, to czemu ciągle nie potrafią załapać się na przyzwoity kontrakt?


