Młody człowiek bywa czasem bardzo powierzchowny – jako gówniak, będąc wielkim fanem malarstwa niejakiego Dana Seagrave’a, obczajałem każdą płytę, której okładkę Pan Dan ozdabiał swoim niezwykłym talentem. I tak natrafiłem na Hydra Vein, której After the Dream jest notabene jedną z jego najwcześniejszych prac. Nie należy oczywiście oceniać książki po okładce, ale nie oszukujmy się, dobra oprawa potrafi nieraz wpłynąć na nasz wybór zabójcy czasu.
Roczek po wydaniu (wg mnie) świetnego „Rather Death than False of Faith”, ta brytyjska formacja wróciła z dwoma nowymi gitarzystami, aby nagrać swój drugi longplej. Podobnie jak za pierwszym razem, wszystko powstawało w pośpiechu i przy niskim budżecie. Ale tym razem dostajemy muzykę o niebo techniczniejszą i co za tym idzie, bardziej wymagającą.
Samo słowo „techniczny” może nie do końca jest też na miejscu, ale „rozbudowany” to już jak najbardziej. I oczywiście, jak to bywa w takich przypadkach, trzeba poświęcić trochę czasu na ogarnięcie tematu, aby móc w pełni poznać i docenić walory kompozytorskie. Tyle że debiut, mimo wysokiej przebojowości, wcale nie był banalny ani płytki, a wręcz cechował się wysokim zróżnicowaniem ciosów.
Tutaj niestety troszeczkę wszystko się zlewa na jedno kopyto przy pierwszych odsłuchach, zarówno jeśli chodzi o tempa, jak i pomysły. Sama ilość tracków nieco rozczarowuje, gdyż jest ich zaledwie sześć, a całość trwa marne pół godziny. Ale może to nawet lepiej, bo gdzieś w tym wszystkim brakuje mi trochę energii. Dosyć już tego narzekania, czas na pozytywy, bo takowe również są (a jak).
Hydra Vein jak mało kto, dbają o refreny w swoich utworach. Nie inaczej jest i tutaj – „7-U-S-C” i „After the Dream” są tego dobrymi przykładami. Trudno też odmówić „Passed Present / No Future” czy zwłaszcza „Turning Point” niezwykle precyzyjnej i wyśmienicie upichconej konstrukcji. Panowie jak chcą, to potrafią zapodać coś charakterystycznego, co zostanie w głowie albo zauroczyć jakimś fajnym motywem. Jest większa dojrzałość, nie ma również zgapiania od innych, co było bolączką jedynki.
Cóż więcej dodać? Summa summarum, wciąż mamy do czynienia z wartościowym Thrash’em, tylko tym razem trzeba nieco zmienić oczekiwania, gdyż gdzieniegdzie wkrada się nuda. Przemoc została poprawiona o metodykę i konsekwentność. Polecam, ale umiarkowanie, bo mimo jakościowej solidności, głowy wam to raczej nie urwie.
ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hydravein
inne płyty tego wykonawcy:
Realms Of The Ungodly to smutny dowód na to, że nawet wzorując się na najlepszych, robiąc wszystko zgodnie z arkanami sztuki i mając naprawdę niezły potencjał, można nie wyjść ponad przeciętność. Druga płyta Condemned to szybki i brutalny death metal poskładany z oczywistych wpływów Defeated Sanity, Disgorge i Dying Fetus – sprawnie zagrany i profesjonalnie wyprodukowany, ale ze względu na zerową tożsamość – ulatniający się z głowy w kilka sekund po wybrzmieniu ostatniego kawałka.
Legendarny włoski Necrodeath można zaliczyć do tzw. „pionierów” gatunku zwanego Death Metalem, choć w ich przypadku chciałoby się rzec, że Black/Thrash. Niezależnie od tego jak chcemy się jednak zapatrywać, jest to klasyczne podejście do grania, hołdujące epoce lat ’80, niżli nowszym trendom.
Częstotliwość z jaką ukazywały się kolejne materiały Autopsy po reaktywacji oraz ich bardzo wysoka jakość musiały budzić uznanie – wszak wśród weteranów nie ma wielu, których stać na hurtowe trzaskanie płyt praktycznie nieustępujących ich klasycznym dokonaniom. Wieku jednak nie można oszukać, więc i Amerykanie nie mogli takiego tempa utrzymywać w nieskończoność, kiedyś musieli odpocząć – ten odpoczynek po prostu im się należał. Niestety, w pewnym momencie przerwa po „Puncturing The Grotesque” zaczęła się niepokojąco przeciągać i nawet rzucona fanom koncertówka „Live In Chicago” nie ucięła pytań o nowy album.
Reputacja Szwedów należy do tych z szyldem „legendarni”. Myślę, że nawet osoby, które nie słuchają black metalu doskonale sobie zdają sprawę czym jest Marduk. A jest on pierdolnięciem i bluźnierstwem bez brania jeńców (w wielkim skrócie). Jednakże, jak chyba każdy zespół z tak długim stażem, musi mieć swoje gorsze wydawnictwa. A Memento Mori to już 15 dzieło siewców szataństwa, tak więc jest co świętować. Albo może wcale nie ma czego celebrować? Poprzedni album „Viktoria” dla mnie osobiście zwycięstwem nie był. Posłuchajmy zatem czy będziemy pamiętać o śmierci czy raczej z pamięci nam ten album, najzwyczajniej w świecie, zniknie. Przekonajmy się!
Mam chyba jakąś szemraną wersję (prawdopodobnie bootleg), bo żadnego logo wytwórni, kodu kreskowego, informacji. Są jednak zdjęcia, grafiki, liryki, więc chciałoby się złośliwie rzec, że w sumie wydane lepiej, niż jakbym kupił oficjalną wersję od Cogumelo Records. Jeśli jednak jest to faktycznie pirat, to prawdopodobnie powstał on dlatego, że jest duże zapotrzebowanie na ten album.
Niezależnie od tego, czy radykalna zmiana stylu i tematyki była u Anarkhon podyktowana pogonią za koniunkturą na obskurne dźwięki, czy nie, w moich oczach i uszach zespół dobrze na niej wyszedł, a piąty w ich dorobku krążek Obiasot Dwybat Ptnotun jest tego znakomitym potwierdzeniem. Co istotne, nowy album Brazylijczyków nie jest jedynie oczywistym i bezpośrednim rozwinięciem i tak już niezwykle udanego „Phantasmagorical Personification Of The Death Temple”, a pewnym krokiem naprzód ku jeszcze bardziej smolistemu graniu. Fakt, w tej chwili może i niezbyt oryginalnemu, ale podanemu na naprawdę wysokim poziomie.
W przypadku obskurnych, trzecioligowych grup zazwyczaj się hołubi ich debiut i zlewa resztę dyskografii. Avulsion jest jednym z tych rzadszych okazów, gdzie sequel nauczył się na błędach jedynki i poprawił swoją formułę.
Hideous Divinity to dziecko gitarzysty Enrico Schettino, który po opuszczeniu Hour Of Penance postanowił, już na własnych zasadach, kontynuować zabawę w deathmetalowe hałasy. Do pomocy dobrał sobie ówczesnego perkusistę Hour Of Penance oraz wokalmena znanego z… właściwie niczego konkretnego. W tym składzie zespół dorobił się zaledwie jednej demówki, bo zaraz po jej nagraniu zaczęły się typowe dla włoskich kapel przetasowania na wszystkich możliwych pozycjach. Po ustabilizowaniu sytuacji Włosi weszli do 16th Cellar w Rzymie i nagrali debiutancki Obeisance Rising, który zawiera…
Ach… Paul Speckmann… Amerykanin, który w nowym milenium przeniósł się do raju na ziemi, czyli do Czech (gdzie sam zamierzam się udać na starość). A wszystko to zaczęło się za sprawą jego zapomnianego projektu z legendarnym Krabathorem, o nazwie Martyr. Współpraca musiała być przyjemna, gdyż kontynuowana była również w macierzystych kapelach – Speckmann brał udział przy tworzeniu „Unfortunately Dead”, jak i „Dissuade Truth”, a panowie z Krabathora (pod dość barwnymi pseudonimami – Ronald Reagan i Harry Truman) pomogli z kolei przy nagrywaniu bohatera dzisiejszej recki, którego zresztą uważam za moją ulubioną płytę w całej dyskografii Master.


