Rogga Johansson to totalny świrus. Przegina pałę z tymi swoimi wydawnictwami, aczkolwiek mam taką teorię, że niektóre wytwórnie remiksują, albo wykorzystują jego odrzuty, aby wydawać płyty w jego imieniu. A że Rogga jest analfabetą, jeśli chodzi o internet, to pewnie nawet nie wie o tym procederze. A mówię to, bo potrafię odróżniać jego projekty zarówno wg konceptów, jak i stylu. Ale dzisiaj nie będę mówił o tym i zostawię to niedomówieniem. Jak kogoś to obchodzi, może zapytać w komentarzach.
Skeletal Spectre był kolejnym projektem, który powstał pod wpływem chwili, bo miał parę riffów Ribspreader/Paganizer, które nie trafiły na płyty. I byłby to kiepski projekt, gdyby właśnie nie ten album. Jak to się mówi marketingowo? Jeśli masz zamiar przesłuchać jakąś płytę Roggi, to niech będzie to właśnie ta.
A co to jest? Doom/Death z organkami kościelnymi i zgodnie z okładką, świeczkami i mistycyzmem. Pomaga w tym też fakt, że na wokalu jest żona założyciela Razorback Recordings (aczkolwiek album wydany przez najlepszy i jedyny w swoim rodzaju Selfmadegod Records).
Lubię takie albumy z klasą, do których przydaje się szklanka czerwonego wina, najlepiej wytrawnego, ale jeśli wasze żołądki nie dają rady, to pół-wytrwanego. Jest to też o tyle ciekawy etap kariery Roggi, że kończył on swoje fascynacje kopiowania Entombed/Dismember, a coraz bardziej sięgał ku nie tylko klasycznemu Metalowi, ale stworzył niejako swój nowy charakterystyczny styl melodyjnego Doom/Death, ale takiego o wesołym brzmieniu.
Tutaj jeszcze wesołości nie ma, tu jest tajemnica (członkowie używają aliasów, to dopiero internet odkrył, kto stworzył ten album). I przede wszystkim atmosfera, połączona z konkretnymi riffami. Nie wiem, jak to się stało, że akurat ten projekt dostał taki materiał, a nie któryś z głównych filarów Roggi (jak Ribspreader, Paganizer, Revolting, Those Who Bring The Torture), ale cuda przecież też się potrafią zdarzać.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Skeletal-Spectre/167747449913361
Aż siedem długich lat zajęło muzykom Spectral Voice przygotowanie następcy entuzjastycznie przyjętego debiutu, choć wydawać by się mogło, że Amerykanie zechcą popłynąć na fali pozytywnych opinii i maksymalnie wykorzystać zainteresowanie zespołem. Tak się jednak nie stało — czemu poniekąd nie ma się co dziwić, wszak całą uwagę skupili na nabierającym rozpędu Blood Incantation — i to był chyba błąd, bo w ten sposób dali fanom mnóstwo czasu na pompowanie balonu oczekiwań. Sam spodziewałem się po Sparagmos materiału przynajmniej na miarę mocnego kandydata do płyty roku, a to dla niego niestety stanowczo za wysokie progi.
Po dwóch dobrych, ale bardzo podobnych płytach utrzymanych w stylu szybkiego i brutalnego death metalu Severe Torture musieli wreszcie zrewidować podejście do grania, bo trzeci taki sam album mógłby już nie wzbudzić większego entuzjazmu, zwłaszcza, że trafili do nowej wytwórni (Earache), która oczekiwała od nich jakichś postępów. No i proszę, Holendrzy rozbudowali skład o drugą gitarę i poszerzyli dotychczasową formułę – nie tyle idąc do przodu, co stylistycznie robiąc wyraźny krok wstecz. Wyszło im to na dobre, czego najlepszym potwierdzeniem jest to, jak często Fall Of The Despised gości w moim odtwarzaczu.
Założony w odległej Kolumbii w roku 1988 zespół Guillotina dołączył do panującej w tym czasie fali thrash metalu. Jego twórca, Dagon, przez dwa lata działał w garażach i żadne oficjalne dzieło z tego okresu nie zobaczyło blasku księżyca. Potem nastąpiła zmiana nie tylko nazwy, ale też stylu muzycznego na rodzący się black metal. W 1990 roku oficjalnie przemienia się w Inquisition i wydaje EP „Anxious Death”. Dziś jednak nie o niej, lecz o najnowszym dziele będącego obecnie w USA nierozerwalnego duetu Dagona i Incubusa Veneration of Medieval Mysticism and Cosmological Violence.
Wystarczy tylko jedno przesłuchanie Designed Obsolescence, żeby dojść do wniosku, że debiut Continuum był dla zespołu jedynie rozgrzewką, zaznaczeniem potencjału czy po prostu skleconą na szybko próbką tego, co chcą z większym rozmachem robić w przyszłości. „Dwójka” jest materiałem znacznie lepiej przemyślanym, dopracowanym i bardziej rozbudowanym, a przy tym pozbawionym wszelkich bzdur i zapychaczy, które tak mi przeszkadzały na
Gravestone zapadli mi w pamięć za sprawą sprawnie zmajstrowanego debiutu, dlatego kiedy tylko pojawiły się pierwsze informacje o jego następcy, wiedziałem, że na pewno położę na nim swoje łapy. Zaprawdę powiadam wam, naprawdę warto sięgnąć po Hollow Be Thy Grave, mimo iż Szwedzi nie dokonali jakichś znaczących zmian w porównaniu z „Sickening” – czego zresztą nie mam im za złe, bo i po co zmieniać coś, co jest fajne, dobrze się sprawdza i sprawia dużo radości.
Debiut Writhing początkowo sprawia naprawdę dobre wrażenie, bo pierwsze dźwięki „Monolithic Extinction” sugerują kolejnych australijskich pojebusów, jakich się tam ostatnio namnożyło, jednak przy bliższym kontakcie wywołuje jakieś takie… no nic, o ile nie zawód. Zespół jest młody, jego muzycy także (choć mogą się już pochwalić pewnym doświadczeniem), a mimo to od strony warsztatowej nie można im w zasadzie wiele zarzucić. Produkcja Of Earth & Flesh również stoi na dość wysokim poziomie, co słychać choćby w tym, jak łaskawie został potraktowany bas. No i wzorce chłopaki mają co najmniej zacne…
Jak powszechnie wiadomo, grind niejedno ma oblicze, czego dobrym przykładem jest zabawnie zatytułowany split Goregeous Grooves. Choć egzotyki w tym wydawnictwie nie ma za grosz — przynajmniej z naszej lokalnej perspektywy — bo trafiły tu tylko polskie kapele, to jest całkiem przyzwoitym świadectwem, że jeśli chodzi o stricte podziemny hałas, to ciągle nie mamy się czego wstydzić.
Muzycy Negative Plane stawiali swoje pierwsze kroki na scenie, kiedy hasło „amerykański black metal” budziło jedynie uśmiech politowania, a sensowne kapele pochodzące z tego kraju były wyjątkami od dość żenującej reguły. No i cóż, do wyjątków z pewnością nie można było zaliczyć Lunar Reign, z którego wywodzili się wszyscy członkowie zespołu. Pierwszy skład nie przetrwał jednak długo, bo zaraz po tym jak Nameless Void, mózg Negative Plane, zorientował się, że koledzy nie nadążają za jego wizjami, wymienił ich na kogoś, kto mógł podołać temu zadaniu. To właśnie z Bestial Devotionem za garami proces twórczy ruszył pełną parą, a utwory zaczęły nabierać realnych kształtów i słusznych rozmiarów.
Nie ma co ściemniać, jestem dość mocno uprzedzony do Revulsed ze względu na wstydliwe CV jednego z założycieli oraz co najwyżej taki se poziom debiutanckiego „Infernal Atrocity”. Z niezrozumiałych (przynajmniej dla mnie) względów od początku próbowano lansować ten zespół potencjalnym odbiorcom jako niemalże objawienie na scenie brutalnego i technicznego death metalu, powołując się na rzekomo nieprzeciętne umiejętności jego członków, ich ogromne doświadczenie, niebywałą wyobraźnię i takie tam bzdety. Na szczęście ta niewyszukana propaganda nie przeszła i o Australijczykach (i Niemcu) szybko słuch zaginął. Do czasu.


