Takiego Dissectiona to na pewno nie znacie i już się zastanawiacie, co to w ogóle jest. Ano jest to zbiór materiału litewskiej formacji o tej samie nazwie, jak ten legendarny szwedzki. Litwa ogólnie mówiąc, nie wytworzyła zbyt wiele, a już tym bardziej nie stworzyła niczego na miarę reszty świata. Na ich usprawiedliwienie można powiedzieć, że wykroili swój własny kawałek ciasta – Black Metal o zacięciu Pagan/Folk.
I wiecie jak to jest – gdy dany styl się przyjmie, to rzutuje on na resztę sceny. Co prawda, Dissection istniał, zanim litewska scena powstała na dobre, ale faktycznie, ma trochę wstawek kulturalnych, jak fortepian. Z dwojga ich taśm zawartych na tej kolekcji, wygrywa zdecydowanie ta druga „Pyramid of Hate”, która jest techniczniejsza, dopracowana i ogólnie lepiej zrobiona, co też jest kuriozum, bo wg historii grupy, osoby odpowiedzialne za nagranie i zmasterowanie taśmy nie miały bladego pojęcia, co to jest.
Tak więc należy się cieszyć, że słyszymy gitary zamiast pierdnięć żuka, a ponadto należy mieć szacunek, że materiał ten mimo obskurności jest bardzo dobrze słyszalny i nie ustępuje profesjonalnym albumom, również z USA. Niemniej jednak trudno się oprzeć pewnej naiwności i braku większego przejawu geniuszu w tym materiale. Mimo iż lepszy od trzeciej ligi, to niekoniecznie jest to jeszcze druga liga. Dobre, solidne rzemiosło.
Kolekcja ta jest, a właściwie była, pierwszą częścią z dwóch odnośnie historii Litwy i jego Death Metalu. Ile tych części planowali to ciężko powiedzieć, ale podejrzewam, że lepsze firmy (w tym chińskie) ubiegły ich jeśli chodzi o re-edycje.
Tak więc po raz kolejny, polecam, ale umiarkowanie.
ocena: 6,5/10
mutant
Ku memu wielkiemu zaskoczeniu trzecia płyta Afterbirth właściwie nie zaskakuje. Albo inaczej – zaskakuje tym, że nie zaskakuje. Ale i to do czasu… Eee… Ogólnie chodzi o to, że In But Not Of, zgodnie ze swoim mętnym tytułem, jest materiałem o wiele bardziej niejednoznacznym i trudniejszym do sklasyfikowania, niż jego poprzednicy. Gdy już nabieramy przekonania, że Amerykanie odstawili progresywne zapędy i na pełnej kurwie powrócili do ekstremalnych brutalizmów, oni robią zwrot o 179 i pół stopnia i czarują subtelnymi pasażami, jakby nigdy nie mieli nic wspólnego z death metalem. A to nie jest ich ostateczna forma…
Tyle złego mówi się o szatanie, a tu proszę, czciciel szatana wyciąga pochodnie i naprowadza samoloty na pas startowy, aby nie doszło do kolizji, jak w Smoleńsku. Jak zwykle propaganda chrześcijańska będzie śmieszkować, że się ubrał jak na juwenalia.
Przez długi czas wydawało mi się, że jestem oziębły w stosunku do Impetuous Ritual, wszak — przynajmniej w teorii — od początku robili ścianę pojebanego hałasu, który powinien srogo potargać mi jelita. Tymczasem mnie ani brewka nie tyknęła – ani za pierwszym, ani za drugim, ani za trzecim razem. Łotefak? Dopiero Iniquitous Barbarik Synthesis unaoczniła mi, że problem nie leżał we mnie, tylko w zespole. Po prostu pierwsze płyty Australijczyków w żaden sposób nie urywały dupy i nawet na siłę nie dało się w nich doszukać czegoś wyjątkowego.
Marduk jest co prawda utożsamiany z Black Metalem, ale można zauważyć, że ma zdecydowanie większe grono fanów wśród ludzi słuchających Death Metalu, niżli zwolenników Black Metalu. Ja sam, mając niejako alergię na Black Metal, nie mam większych problemów z lubieniem ich produkcji.
Z niemałym zadowoleniem przyjmuję fakt że, fińska młodzież dała sobie spokój — albo przynajmniej się z tym nie obnosi — z żenującym melodyjnym pitolonkiem, jakie opanowało ich kraj na przynajmniej dwie dekady i coraz częściej wybiera muzykę, która ma cokolwiek wspólnego z niszowym brutalnym graniem. Weźmy taki Morbific. Chłopaki mają logo wzorowane na Impetigo, na zdjęciach próbują wyglądać równie głupawo, co Amerykanie za swoich najlepszych lat, a grają mętny, ociężały, pozbawiony subtelności i nisko strojony deathmetalowy syf.
Postanowiłem nie być gorszym współ-recenzentem i też zarzucić czymś bardziej brutalniejszym. I wyszło niestety tak jak zawsze, a już na pewno nie tak, jak chciałem. Spodziewałem się bezlitosnego, wręcz głupiego Goregrindu od początku do końca, a zamiast tego dostałem w sumie familijny Groovegrind (o tym za chwilę) na jedno kopyto przez całą godzinę.
Jeśli chodzi o Entombed, opinie co do ich najlepszej płyty są dość zgodne — choć akurat ich nie podzielam — i sprowadzają się do prostego hasła:
Ja, zwany dalej mutantem, oświadczam przed czytelnikami tego bloga, że uwielbiam ten zespół, śledzę go od dawien dawna (podobnie jak Teitanblood) i jestem jego bezkrytycznym wyznawcą. Jak to mówią, tylko winny się tłumaczy, dlatego przedstawię wam swoją linię obrony.
Necessary Excess Of Violence powinna trafić do sprzedaży z naklejką „od ortodoksów dla ortodoksów”, bo to najbardziej rdzennie szwedzki materiał, jaki muzycy Sorcery kiedykolwiek stworzyli. Czwarty krążek zespołu poziomem oldskulowości przebija nawet wydany prawie 30 lat wcześniej debiut. Wszystko jest tu na maksa typowe, schematyczne, szablonowe i absolutnie nie zaskakujące, co sprawia, że to pozycja raczej dla wąskiego grona bezkrytycznych fanów szwedzkiego death metalu, niż dla ludzi, którzy wymagają od kapel odrobiny inwencji albo choćby tego, żeby dało się je od siebie odróżnić.


