Do Veleno zabierałem się jak członek PiSu do osławionych ośmiorniczek: zerkałem tylko z ukosa i kręciłem z dezaprobatą nosem, bo nie mogło z tego wyjść nic dobrego. Na „King” bardzo się zawiodłem i nie chciałem powtórki z (braku) rozrywki, a już zwłaszcza nie za takie pieniądze. Nie da się ukryć, że poprzednim razem Nuclear Blast zrobili wokół Fleshgod Apocalypse więcej szumu niż na to obiektywnie zasługiwali, no i teraz chcą zwrotu kosztów. Oczywiście kosztem słuchaczy.
Nie było wyjścia, przełamałem się (czytać: przepłaciłem), dałem Veleno szansę i cóż… na pewno nie jest to album tak nudny jak poprzedni, z którego po latach kojarzę jedynie „The Fool”. Jednocześnie nie ma startu do takiego „Labyrinth”, z którym stylistycznie (tak w ogólnym sensie) ma chyba najwięcej wspólnego. Włosi stworzyli coś na kształt… etapu przejściowego między dwoma wcześniejszymi płytami i w ten sposób uzupełnili białe plamy powstałe w wyniku zbyt drastycznego rozrostu elementów symfonicznych. Chronologia z dupy, ale grunt, że Veleno można wysłuchać w całości bez zgrzytów i — przynajmniej zbyt częstego — ziewania.
Fleshgod Apocalypse, mimo iż w poważnie okrojonym składzie, zdołali przygotować materiał dostatecznie wyrazisty, szybki i brutalny, żeby nie odstraszyć fanów death metalu, a przy tym na tyle urozmaicony, by pozostali klienci Nuclear Blast też znaleźli tu coś dla siebie. Mnie Włosi przekonują najbardziej, kiedy trzymają się przede wszystkim gwałtownego grzańska, z jakim mamy do czynienia w pierwszych trzech utworach (z wyjątkiem dodanego od czapy intro do „Carnivorous Lamb”) i później w „Worship And Forget” i „Pissing On The Score” – wtedy ich muzyka ma odpowiednią moc i może zaciekawić. Orkiestracje, chóry i inne cuda są tylko dodatkiem, nie wybijają się na pierwszy plan i w niczym nie przeszkadzają. Problemy zaczynają się, gdy proporcje (death) metalu i symfonii zostają odwrócone, czego przykłady mamy w „Monnalisa”, „Absinthe” czy „The Day We’ll Be Gone” – wówczas napięcie wyraźnie siada i Veleno momentami brzmi jak konkurencja dla Nightwish.
Wydaje mi się, że zespół wciąż nie potrafi znaleźć należytego balansu i upycha w struktury utworów więcej niż jest w stanie ogarnąć, co skutkuje zbyt dużym zgiełkiem i przeciętną czytelnością (która swoją drogą pogłębia się później na koncertach). Pod tym względem Septicflesh są jednak bezkonkurencyjni. Fleshgod Apocalypse brakuje charakterystycznej dla Greków finezji i wyczucia dramaturgii, co próbują zamaskować w najprostszy możliwy sposób: przekładańcem ostro-łagodnie, ostro-łagodnie. Oczywiście stać ich na nieco bardziej ambitne rozwiązania, ale nie zawsze starcza im na to odwagi. Weźmy wspomniany już „The Day We’ll Be Gone”, w którym przecież mogli zestawić głos Veronicy Bordacchini z Paolo Rossim (swoją drogą - mniej śpiewa, a jak już śpiewa, to częściej krzyczy) zamiast Francesco Paoliego i uzyskać coś zaskakującego i może w większym stopniu przekonującego niż to, co znalazło się na płycie. Niewykluczone jednak, że gdyby coś by nie pykło, w tej chwili zachodziłbym w głowę, co też oni odpierdalają…
W każdym razie przed Fleshgod Apocalypse jeszcze dużo pracy, żeby ich muzyka była w pełni spójna, dookreślona stylistycznie i brzmiała naturalnie. Przede wszystkim muszą się zdecydować (o ile wytwórnia im na to pozwala), czy chcą być agresywnym i odrobinę oryginalnym death metalowym aktem czy umiarkowanie pitolącym przynudzaczem, który dobrze sprawdzi się na bawarskich festynach. Ja, przyznam szczerze, po wysłuchaniu Veleno nie jestem pewien, w jakim kierunku Włosi zmierzają.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fleshgodapocalypse
inne płyty tego wykonawcy:
Cancer powrócił na poważnie, w dodatku w oryginalnym składzie. To już nie tylko wspominkowe koncerty w ramach promocji reedycji, ale i nowa płyta, która w tym całym zamieszaniu jest przecież najważniejsza, i która właściwie przeszła bez echa. No cóż, nie znam nikogo, kto by pokładał w tym zespole jakieś większe nadzieje, a to z tej prostej przyczyny, że ich poprzedni „wielki powrót”" zakończył się potworną kupą w postaci „Spirit in Flames” – płytą, którą każdy, kto miał z nią styczność, w miarę możliwości starał się wymazać z pamięci.
Czy trzeci album Omophagia będzie dla zespołu tym przełomowym? Ha! Śmiem w to wątpić, choć trzeba jasno i uczciwie przyznać, że Szwajcarzy między kolejnymi materiałami robią odczuwalne postępy, przy czym chodzi raczej o ewolucję stylu aniżeli jakąkolwiek rewolucję w jego obrębie. Niech więc zatem nikogo nie zwiedzie nowoczesna czy tam technologiczna otoczka 646965, bo to wciąż death metal łączącym w sobie wpływy klasyków i paru bardziej współczesnych przedstawicieli gatunku.
Rebaelliun jest jednym z zespołów, które walnie przyczyniły się do zwiększenia zainteresowania death metalem na przełomie wieków i to właśnie oni — wraz z Krisiun — odpowiadają za trwającą kilka dobrych chwil modę na brazylijskich przedstawicieli tego gatunku. A to wszystko dzięki wydanemu zaledwie rok po sformowaniu kapeli Burn The Promised Land, za sprawą którego błyskawicznie trafili do czołówki nowych kapel. To się nazywa mieć siłę przebicia!
Napalmowych eksperymentów część druga. Druga i w zasadzie ostatnia, bo w paru miejscach na Inside The Torn Apart pojawiają się jaskółki (europejskie, bez obciążenia) zwiastujące rychły powrót zespołu do grania szybkiego i brutalnego. Jednocześnie z kolejnymi utworami Brytole dają jasno do zrozumienia, że nie należy się po nich spodziewać powtórki ze
Nie jest łatwo mnie przyłapać na słuchaniu At The Gates, ale raz na ruski rok (w dodatku przestępny) zdarza mi się zarzucić Szwedów na tackę; dzięki To Drink From The Night Itself nawet częściej niż to wcześniej bywało. Nie żeby zespół nagle zmienił się nie do poznania i zaczął wycinać jakieś nowatorskie cuda. Nic z tych rzeczy, po prostu trafili u mnie w dobry moment, kiedy melodyjny death metal nie stanowi choćby 1% słuchanej przeze mnie muzyki i przez to jest czymś egzotycznym. Poza tym album wydaje mi się znacznie ciekawszy niż nagrany po reaktywacji — a niemal identyczny objętościowo — „At War With Reality”.
Postawmy sprawę jasno, jeśli ktoś wcześniej nie zasmakował w muzyce Antropomorphia, to Merciless Savagery nic w tym temacie nie zmieni, może go co najwyżej jeszcze bardziej zniechęcić do zespołu. Od poprzedniej płyty — a w zasadzie od trzech — Holendrzy nie wykonali ani jednego ryzykownego czy nieprzemyślanego kroku i dość kurczowo trzymają się sprawdzonego schematu w obszarach muzyki, brzmienia i imażu; do tego stopnia, że nawet tylna okładka niemal dokładnie powiela układ z
Visceral Disgorge zebrali sporo pochlebnych opinii za swój debiut „Ingesting Putridity”, ale zamiast pójść za ciosem, z niezrozumiałych dla mnie względów (chyba, że chodziło o śmierć gitarniaka) zamilkli na dobre kilka lat. Wydawnicza przerwa trwała u nich tak długo, że teraz w zasadzie muszą budować pozycję na nowo, jako zespół, który kiedyś ponoć grał fajnie, tylko mało kto już o tym pamięta. Jakby tego było mało, w międzyczasie konkurencja mnożyła się na potęgę, więc nie każdy brutal death ma szansę zaistnieć w szerszej świadomości. Visceral Disgorge powinno się udać, bo ich powrót w barwach Agonii to wyjątkowo brutalny i intensywny ochłap zagrany z nienaganną precyzją.
Kiedyś już zaliczyłem przelotny kontakt z twórczością Obscure Infinity, ale nie pozostawił on najmniejszego śladu w mojej pamięci, więc zakładam, że cudów wówczas nie usłyszałem. Minęło kilka lat i ponownie trafiłem na Niemców – tym razem przy okazji Into The Vortex Of Obscurity. Na pewno grają lepiej niż kiedyś, jednak wciąż w ich muzyce jest coś, co sprawia, że następnej płyty nie będę jakoś szczególnie wypatrywał.
Przy pierwszym przesłuchaniu debiut Sulphurous sprawia wrażenie kolejnego ołtarzyka postawionego ku czci Incantation. Wiecie – odpychający brud, smród i pozbawiona upiększeń death metalowa mielonka w niskich rejestrach. Jednak z każdym kolejnym odpaleniem Dolorous Death Knell skojarzenia biegną w kierunku innych kapel, w tym i takich, w których muzycy Sulphurous jeszcze się udzielają. Koniec końców okazuje się, że chociaż Duńczycy nie proponują niczego nowego, grają na tyle atrakcyjnie i po swojemu, że warto mieć na nich ucho.


