20 kwietnia 2011

Nomad – Transmigration Of Consciousness [2011]

Nomad - Transmigration Of Consciousness recenzja okładka review coverWolny, posępny, monotonny, odważny – taki właśnie jest nowy krążek Nomad. Poza tym jest w równym stopniu odmienny i zaskakujący, co rozpoznawalny. Głos Bleyzabela, praca gitar i w sumie nietypowa rytmika są już wyróżnikami zespołu z Opoczna, zaś wspomniana inność dotyczy przede wszystkim radykalnego wyhamowania i związanych z nim ciekawych następstw. Nomad zwalniając, spoważniał, zyskał na podniosłości oraz — paradoksalnie — brutalności, nie tracąc nic ze specyficznej chwytliwości obecnej na poprzednich płytach. Na tym 35-minutowym albumie (pozostałe 6 minut to introsy i outro) odrobina typowo death’owego napierdalania ostała się jedynie w „The Demon’s Breath” i „Flames Of Tomorrow”, przy czym nie ma to nic wspólnego z wielką ekstremą, bo i nie o to tu chodzi. Esencją Transmigration Of Consciousness jest niespieszne, mocno transowe mielenie okraszone subtelnymi klawiszami i zróżnicowanymi wokalami. Mielenie, po które bez obaw powinni sięgnąć nie tylko dotychczasowi fani zespołu (zawiedzeni nie będą, zaskoczeni – być może), ale również ci, którym po nocach śni się Gojira. Mnie taka metamorfoza jak najbardziej pasuje, bo przeprowadzono ją iście po mistrzowsku: pewnie i z dużym wyczuciem, dzięki czemu w Transmigration Of Consciousness łatwo zatopić się na długie godziny, zapominając o wszystkim wokół. Powiem więcej – przy takich riffach Nomadzi mogli w ogóle zrezygnować z wszelkich przyspieszeń, solówek, ozdobników, ect., i miażdżyć w jednym smętnym tempie przez całą pojemność krążka sidi, a i tak byłbym niezmiernie zadowolony. Wszystkie numery są po prostu kapitalnie skonstruowane i wymiatają (mniejsza o to, że „wymiatanie” sugeruje większe szybkości) na podobnie zajebichnym poziomie, ale plułbym sobie w brodę (a zamieszkujące ją wiewiórki by się wkurwiały z powodu wilgoci), gdybym nie zwrócił waszej uwagi na największe perełki w tym zestawie – „Dazzling Black”, „Identity With Personification” (te dwa są chyba najlepsze), „Abyss Of Meditation” i wspomniany już „Flames Of Tomorrow”. Ciekawa sprawa, że Nomad, nie wprowadzając właściwie niczego nowego do gatunku (bo zwyczajnie sięga po patenty mniej popularne), ma w sobie dużo takiej namacalnej oryginalności, której brakuje większości nieziemsko kombinującym zespołom. W kraju ekipa z Opoczna jest w zasadzie nie do podrobnienia, na świecie kilka zbliżonych kapel pewnie by się trafiło, gdyby dokładniej poszperać, ale nie sądzę, żeby któraś mogła się poszczycić takim potencjałem i umiejętnościami w dziedzinie budowania klimatu. Płyta wypada bardzo dobrze także od strony produkcyjnej, co nie dziwi biorąc pod uwagę to, jacy fachowcy zajmowali się Transmigration Of Consciousness. Jestem jednak przekonany, że przy zamożniejszym zapleczu efekt mógłby być jeszcze lepszy. Nomadzi nawet bez walizki wypchanej dolarami stworzyli dzieło, które każdy miłośnik niebanalnego death metalu powinien postawić z dumą na półce. Oczywiście chodzi mi o pusty digipack. Krążek najlepiej kisić w odtwarzaczu.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NomadNomadichell

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 kwietnia 2011

Wolf Spider – Kingdom Of Paranoia [1990]

Wolf Spider - Kingdom Of Paranoia recenzja okładka review coverAż się wierzyć nie chce, że od wydania tego dzieła minęło już dwadzieścia jeden lat. Na wrzesień tego roku przypada zaś dwudziesta rocznica rozwiązania zespołu. Śmiem twierdzić, że w ciągu tych dwóch dekad nie dorobiliśmy się lepszej kapeli thrashowej i tylko kilku kapel metalowych w ogóle, które mógłbym z czystym sumieniem postawić na tej samej, ociekającej zajebistością, półce. Ale to moja prywatna opinia, więc nie musicie się z nią zgadzać; możecie wręcz twierdzić, że lepszych kapel było w pizdu, np. Vader, Azarath, czy inny Hunter. Mam to jednak głęboko w dupie i wszystkich takich pozdrawiam serdecznie środkowym palcem lewej ręki. Wrócę jednak do muzyki, wszak o nią się rozbija. Wolf Spider, bo tak brzmiała oficjalna nazwa od roku 1988, przeszedł w okresie od selftajtla do Kingdom of Paranoia kilka zmian. Zespół opuścili Mariusz oraz Leszek, więc trzeba było się trochę przetasować. Obowiązki basisty przejął Maciek, zaś nowym wiosłowym został Darek Popowicz. Wraz z pojawieniem się nowego wokalisty – Jacka Piotrowskiego, zespół przerzucił się na angielski (i tak naprawdę tylko po tym można wywnioskować, że ma się do czynienia z płytą z początku lat 90tych). Pewnym zmianom uległa też stylistyka – utwory stały się bardziej skomplikowane i kompleksowe, duży nacisk położono na różnorodność metrum i częste zmiany tempa nie rezygnując przy tym z dziewiczej brutalności thrashu. Poeksperymentowano również z przesterami i brzmieniami osiągając niejednokrotnie zaskakujące efekty – vide początek „Nasty – Ment”, wokale z końcówki „Waiting for Sense”, tudzież intro do „Desert”. Jednak to, co najbardziej zapada w pamięć to solówki, w szczególności, a gitary – generalnie. Niekiedy brakuje słów na opisanie tych cudeniek, ewentualnie są one na tyle dosadne, że nawet na naszym blogu mogą ujść za przesadę. W każdym kawałku zarezerwowano kilka chwil dla gitarzystów, a ci wykorzystują je do najsamuśniejszego końca. Mógłbym w sumie wymienić kilka utworów, ale albo czułbym, że nie wspomniałem wszystkich zasługujących na uwagę, albo wspomniałbym wszystkie. Łatwiej więc będzie sobie spojrzeć na tracklistę. Tak jak odnośniedo wcześniej opisanych przez mnie wydawnictw, tak i w odniesieniu do Kingdom of Paranoia, prawdziwe są słowa o tym jednym kawałku, który przyciąga uwagę tak, jak JarKacz wszelkiej maści pomyleńców. Kawałek ten zwie się „Sickened Nation”, a tym co zabija jest klasyczna melodia solówki. Tego naprawdę można słuchać w kółko. Co właśnie robię i robić przez najbliższy czas będę.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: www.wolfspider.pl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 kwietnia 2011

Death – Leprosy [1988]

Death - Leprosy recenzja reviewSzybko, bo w rok po "Scream Bloody Gore" pojawiła się dwójka wewnętrznie przemeblowanego Death, Leprosy – płyta, która jest jedną z najważniejszych w historii zespołu i metalu w ogóle. Można nawet zaryzykować w tym miejscu stwierdzenie, iż recenzowany album to niczym nie skalany, najczystszy i najbardziej „death metalowy” krążek death metalowy! Brzmi to trochę jak masło maślane, jednak nikomu nie udało się nagrać czegoś równie magicznego, a zapewniam – próbowało wielu. Do rzeczy. Utwory, w porównaniu z debiutem, są zdecydowanie bardziej rozbudowane (tytułowy trwa ponad 6 minut), więcej w nich zmian tempa, riffów, solówek zarówno Chucka jak i Ricka – po prostu więcej trawiącego zmysły metalowego ognia. Teoretycznie nie ma się czemu dziwić, wszak kawałki ze „Scream Bloody Gore” były już dość stare, ale mimo to rozwój (zarówno techniczny, jak i ogólna brutalizacja), jaki dokonał się w Death budzi uznanie. Jest to przy okazji mocny cios w Possessed, których panowanie Leprosy bez litości zakończył. Charakterystyczne staccatta garów i gitar towarzyszą słuchaczowi prawie przez cały czas i co dziwne – w ogóle nie nudzą. Wszystkie numery są dobrze przemyślane, spójne i nie ma w nich momentów, w których coś odbiega od reszty. Pod względem technicznym nie jest to może jeszcze arcydzieło; ciągłe molestacje gryfów i prosta gra basu melomanów nie zachwyci, ale fan agresywnego metalu z pewnością przy tym pomacha włoskami, lub łysiną w przypadku ich braku. Muzyka miała być (i jest) brutalna, a teksty wypowiedziane dość jasno – po prostu ekstrema! Co ważne, ekstrema ubrana w odpowiednie, a zatem ciężkie przybrudzone brzmienie. Płyta została przez Chucka wyrzygana – co za ekspresja, pasja i specyficznie pojmowane piękno! Używania tego osobliwego wokalu Mistrz niestety na późniejszych produkcjach zaniechał. Mój faworyt to ultrazajebisty „Open Casket” – wyziew i kropka. Inne klasyki też są niezłe: „Left To Die”, „Primitive Ways”, czy „Pull The Plug” (toż to maksymalny KULT!). Ponadto w niektórych wałkach — i to jest bardzo interesujące — słychać zagrywki, które pojawią się na „Human”. Schuldiner chciał robić coś świeżego i właśnie za te ciekawe pomysły Leprosy należy się wysoka ocena.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 kwietnia 2011

Sadist – Crust [1997]

Sadist - Crust recenzja reviewPo dwóch genialnych wydawnictwach, Sadist zrobił krok w bok, krok w tył, po czym z lekka się zakręcił. Aż dziw bierze, że przy czymś takim nie pizdnął z hukiem o glebę. Tym właśnie sposobem światło dzienne ujrzał album zatytułowany Crust. Album, który, z jednej strony, pokazał szerokie horyzonty Włochów, a z drugiej – że nie o takie horyzonty wszak chodzi. Bo za cholerę nie jestem w stanie zrozumieć, czemu taki potencjał marnować na core, w dodatku takich se lotów. „Gdzie się podziały tamte prywatki?” pytał Wojciech Gąsowski, a ja się pytam, gdzie się podziały te wszystkie techniczne cudeńka, kompozycyjne kostki Rubika i ześwirowany, orientalny feeling. No, gdzie? Bo znakomitą większość tego, trwającego niemal 40 minut, albumu zapychają ostro przesterowane gitary i prostawe riffy. I na tym się kończy obecność gitar, a jeśli ktoś szuka solówek, to liczenie skończy jakoś na trzech i finito. Czyli, mówiąc krótko, chuj wielki i bąbelki. Kapeli takiej jak Sadist po prostu tak skąpić nie wypada. Album ma oczywiście swoje momenty, kilka kawałków można pochwalić, nie zmienia to jednak faktu, że wrażenie jest takie jak podczas słuchania core’u. A to nie jest coś, co mi robi, czego oczekuję po takich magikach. Jedynym elementem, do którego nie mam najmniejszych zastrzeżeń, który jest po prostu bezbłędny, jest bas. Jest on po prostu niewiarygodny i bardzo, ale to bardzo często ratuje takie-se kawałki. Dobrze bywa, podkreślam bywa, z klimatem, bo tu i ówdzie ładnie nawiązuje do wcześniejszych płyt i tamtej stylistyki. Technicznie generalnie jest poprawnie, czego jednak w żadnym przypadku nie należy traktować jako komplement. Kompozycyjnie — jak już wspomniałem — raczej miałko, z lepszymi momentami. „‘Fools’ And Dolts”, „The Path” i „I Rape You” to zdecydowanie najsolidniejsze utwory (i w tej kolejności), pewnie, po części przynajmniej, dlatego, że przypominają „Above the Light” i „Tribe”. Przyjemnie można się wsłuchać w „Holy…”. I to chyba na tyle. Pozostałe da się posłuchać, ale żeby jakoś z utęsknieniem do nich wracać, to nie bardzo. Ocena wypada powyżej przeciętnej tylko dzięki szaleństwom pana basmana.


ocena: 6/10
deaf
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 kwietnia 2011

Gorguts – The Erosion Of Sanity [1993]

Gorguts - The Erosion Of Sanity recenzja reviewThe Erosion Of Sanity ukazała się w dwa lata po debiucie, w czasie, kiedy scenę death metalową zaczęły dotykać pierwsze objawy poważnego kryzysu (wiecie, brata Ramzesa). O kryzysie — przynajmniej artystycznym — nie można mówić w przypadku stojącego nieco na uboczu Gorguts. Zmiany w stosunku do debiutu są wyraźne i to nie tylko ze względu na bardziej „ostre” brzmienie (zamienili słaaawne Morrisound na — też sławne, ale później — Studio Victor w Kanadzie) bo i w muzyce pojawiło się kilka zaskakujących i jakże mile widzianych nowinek. Najważniejszą sprawą jest z pewnością odejście od czystej klasyczności gatunkowej „Considered Dead” i pójście w formalne eksperymenty. Bez obaw, nadal jest to death metal z wyczuwalnym pierwiastkiem histerii, ale tym razem znacznie bardziej zaawansowany technicznie i pokopany aranżacyjnie. Wyraźny krok do przodu (czy jak kto woli – rozwój) wpłynął na nieco inne odczucia podczas słuchania – mniej mamy dołowania i mielenia kości na pył a znacznie więcej zawijasów, rypniętych solówek (także wymian Marcoux-Lemay), szczypiących uszy flażoletów oraz wiercenia dodatkowych otworów w głowie. A to wszystko przy zachowaniu wcześniejszej brutalności. Owszem, pierwsze przesłuchanie(a) może być mylące i można odebrać The Erosion Of Sanity jako w prostej linii kontynuację wspaniałego debiutu, jednak dopiero bardziej wnikliwe przysłuchanie się materii muzycznej zawartej na krążku daje obraz tego, jak potężną robotę wykonali muzycy Gorguts. Poza tym to słychać, bo uzyskane brzmienie pozwoliło na uwypuklenie tych wszystkich cudeniek, których w muzyce Kanadyjczyków nie brakuje. Pod pewnymi względami (np. w niektórych aranżacjach) płyta jest bliska temu, co słychać na „Obscura” – sprawdźcie chociażby „Orphans Of Sickness” lub „A Path Beyond Premonition”, żeby zrozumieć, co mam na myśli. Nie ma co przedłużać – świetna, a przy tym wymagająca płyta nieprzeciętnego zespołu, warta nie tylko postawienia z dumą na półce, ale i jak najczęstszego katowania.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 kwietnia 2011

Abriosis – Tattered And Bound [2011]

Abriosis - Tattered And Bound recenzja reviewNastępna świeża kanadyjska kapela z ambicjami do zamieszania na scenie technicznego (a może i progresywnego) death metalu. Są młodzi i teoretycznie dużo przed nimi, ale nie postawiłbym pięciu zeta na to, że im się powiedzie. Nie zrozumcie mnie źle – chłopaki grać potrafią więcej niż dobrze, brzmią nawet spoko i ogólnie wiochą nie zalatują. Każdy chyba jednak zdaje sobie sprawę, że obecnie to zdecydowanie za mało, bo kapel sprawnych technicznie i z dostępem do przyzwoitego studia mamy zatrzęsienie, także w u nas. Moje mało optymistyczne przewidywania odnośnie do przyszłości Abriosis wynikają przede wszystkim z tego, że ich muzyka nie zawiera żadnego zauważalnego haczyka, jakiegoś charakterystycznego elementu pozwalającego stwierdzić, że kiedyś się wyrobią i wybiją – co było udziałem choćby Neuraxis. Tattered And Bound to 38-minutowy zestaw gęstych gitarowych zawijasów i sztuczek takiej sobie urody, dobrego basowego rzemiosła, zaskakująco oszczędnie bijących garów i dość typowo potraktowanych wokali. Całość utrzymana jest w głównie średnich tempach (na upartego to ich odróżnia od innych młodych gniewnych), toteż muzyka wypada ciężko i selektywnie, co można zaliczyć na plus. Progresywne zapędy wymagają od słuchacza trochę uwagi i skupienia, niestety to tylko z rzadka jest nagradzane naprawdę ciekawym motywem, do którego chciałoby się wrócić. Częściej wychodzi im pozbawione konkretnej myśli przewodniej, niezbyt strawne mieszanie dla samego mieszania. Wiem, że istnieją entuzjaści takiego podejścia do grania, mnie jednak do ich grona zaliczyć nie można, bo czegoś innego oczekuję od death metalu. Z tego wszystkiego najlepiej wypada najbardziej zróżnicowany pod względem szybkości „Between The Bridge And The Water”, którego struktura, części składowe i specyficzny klimat pozwalają w ciemno zgadywać, że chłopaki zasłuchiwali się w dokonania Ulcerate. Ta próba zagrania pod Nowozelandczyków wyszła im naprawdę nieźle, ale świat raczej nie potrzebuje kolejnego Ulcerate. Warto by się również zastanowić, czy potrzebuje choćby jednego Abriosis.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abriosis
Udostępnij:

2 kwietnia 2011

Cephalic Carnage – Exploiting Dysfunction [2000]

Cephalic Carnage - Exploiting Dysfunction recenzja okładka review coverGdzie jest ten kotek, co wlazł na płotek? Mój palec się złamał, a pomimo to jem spaghetti. Idę spać i liczyć owoce. Dym płynie po rzece, woda wyparowała, a ja nie mogę znaleźć keczupu. Co ja piszę? Sam nie wiem, w tle leci Cephalic CarnageExploiting Dysfunction. Pszczółka maja odleciała, a Kubuś bawi się z hefalumpami. To jest jakieś dziwne. Hefalumpy, hefalump. Dzieci rzucają kamieniami w króliczka, króliczek skacze po moście, biedny króliczek. Nie rozumiem tego co teraz robię, po co to robię, ale wiem, że słucham Cephalic CarnageExploiting Dysfunction. To mnie chyba usprawiedliwia? Nie? FUCK YOU rabbit, fuck you, fuck you!


ocena: 9/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CephalicCarnage

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 marca 2011

Blind Guardian – Somewhere Far Beyond [1992]

Blind Guardian - Somewhere Far Beyond recenzja okładka review coverPrzez wielu uważany za pierwszy porządny album Blindów, album, na którym w pełni rozwinął się ich niesamowity, unikalny styl znany z późniejszych dokonań. Blind Guardian w wersji 2.0. Gdzieś pomiędzy „Tales from the Twilight World” a Somewhere Far Beyond chłopaki zredukowali bieg i nieco odpuścili gaz. Zrobili też jednak coś, czym pokazali, że mają jaja i charakter – przesiedli się z motoru z przyczepką do samochodu. W biegu. To prawda – zwolnili trochę, ale w żadnym wypadku nie można tego uznać za wadę. Wręcz przeciwnie – odpuszczenie sobie wyszło chłopakom na dobre, bo granie na czas ma swoje granice, a granie na jakość kompozycji – nie. Na „Tales From The Twilight World” słychać jeszcze ów dziki pęd na dwóch kółkach (trzech, w sumie), wiatr we włosach i czuć komary na zębach. Somewhere Far Beyond to zupełnie nowa jakość, nic nie pozostawiono przypadkowi: bite 43 minuty artyzmu na najwyższym poziomie, a wszystko starannie dopasowane, zgrane i zagrane. I wciąż kopiące. Każdy, kto choć trochę orientuje się w twórczości Bardów, po jednym spojrzeniu na tracklistę, rozpozna po kolei każdy utwór. Tu nie ma kawałków mniej znanych albo gorszych, wszystkie są równie wyczesane i osłuchane. Wstęp do „Time What Is Time” pobrzmiewa echami „…and Justice for All” i „One”, drugi na płycie „Journey Through the Dark”, podobnie jak „The Quest for Tanelorn” oraz „Ashes to Ashes”, to ukłon w stronę wcześniejszych albumów, przy czym „Quest” jest bardziej niż pozostałe melodyjny i epicki, zaś „Ashes” – thrashowy. Prawdziwą perełką, choć balladą, jest „Black Chamber”. Kto potrafi lepiej zagospodarować minutę, niech pierwszy rzuci we mnie kamieniem ;]. „Theatre of Pain” utrzymuje wolniejsze tempo poprzedniego utworu, jego świetność można dostrzec jednak w melodiach i nieprzeciętnych wokalizach Hansiego. „The Bard’s Song – In the Forest” – tego naprawdę nie zamierzam komentować, bo byłoby to bluźnierstwo. „The Bard’s Song – The Hobbit” to mocniejsza wariacja na temat poprzedniego dzieła, okraszona ciekawymi melodiami i aranżacjami. „The Piper’s Calling” trwa minutę i grany jest tylko na szkockich dudach (tak barany, dudach, kobza to instrument strunowy). Album kończy się selftajtlem, który — jak na takowy przystało — podsumowuje całość i zbiera w jednym miejscu najlepsze patenty i pomysły. Dorzuca też trochę marszowych rytmów zahaczających lekko o ścieżki filmowe (coś w klimatach „Nieśmiertelnego”) i raz jeszcze raczy Szkocj(k)ą. Zakończenie bardzo wytrawne i z klasą.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 marca 2011

Trauma – Suffocated In Slumber [2000]

Trauma - Suffocated In Slumber recenzja okładka review coverTrauma ma w swoim dorobku kilka wydawnictw, które wygrywają z Suffocated In Slumber szybkością, melodyjnością, technicznym zaawansowaniem, brutalnością czy poziomem produkcji, ale mimo to (a może właśnie dzięki temu?) jest to mój ulubiony materiał elbląskiej ekipy. Suffocated In Slumber nie jest jednak płytą środka, sporządzoną według zasady „dla każdego coś miłego”, jak można by wywnioskować z powyższego. Ten album to po prostu doskonale zbalansowana synteza wszystkich wspomnianych składników – muzyka równie mocna, co przystępna i inteligentna, której absolutnie nie sposób zignorować. Nawet długość krążka jest optymalna – obija solidnie mordę, ale pozostawia dość sił, żeby jeszcze raz wcisnąć „play” – i tak można w kółko. Death metal mocno zakotwiczony w thrash’u zawsze ma w sobie więcej chwytliwości niż typowa sieczka, a tutaj mamy tego doskonały przykład, bo przebojowość tych utworów przy ich niekwestionowanym pierdolnięciu rozwala – to same koncertowe killery. Tylko tak można nazwać „Words Of Hate”, „Swallow The Murder”, „A Gruesome Display”, „Tools Of Mutual Harm” czy odświeżony „Dust (Kill Me)”. Ten 41-minutowy materiał jest wypakowany łatwo zapadającymi w pamięć riffami, cholernie urozmaiconymi basowymi wygibasami, znakomitymi solówkami (najlepsze są w utworze tytułowym), perkusyjną kanonadą (dominują rozważne średnie tempa) oraz czytelnymi wokalami Piotra Zienkiewicza (dokonał dużego postępu od „Daimonion”, zwłaszcza jeśli chodzi o angielski), co sprawia, że wraca się do niego bardzo często. W dodatku płyta brzmi zdecydowanie lepiej (profesjonalnie) niż poprzednie wydawnictwa. To właśnie Suffocated In Slumber rozsławiła studio Hertz i zapewniła mu niekończące się tabuny klientów. Nie ma w tym nic niezwykłego (choć dobra produkcja niewiele by dała, gdyby grali jak paralitycy), bo bracia odwalili kawał naprawdę dobrej roboty, dzięki czemu dźwięk jest odpowiednio soczysty i super selektywny (doskonale słyszalny bas!). Muzycy Traumy stworzyli porywający materiał, który wraz z „Deathrace King” i „Reality Check” stanowi dla mnie szczyt podanego na świeżo death metalu w ostrym thrash’owym sosie. Wstyd nie mieć go w domu!


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TraumaOfficialPage

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: