Debiutancki krążek australijskiego kwartetu Aeon of Horus był typowy aż do niemożliwości – melodyjny tech death (z naciskiem na melodyjny), tak bardzo ostatnio popularny i równie mocno nadużywany. Nie było w nim absolutnie nic nowatorskiego, wszystko przerobione po wielokroć w każdej dającej się wyobrazić kombinacji, przez kapele na każdej szerokości geograficznej. Nie znaczy to oczywiście, że nie dało się go słuchać, bo lekki był i przyjemny w odbiorze, jednakże wyczerpywało to w zasadzie listę zalet. Czas przy albumie mijał szybko, równie szybko jak ulatywała o nim pamięć. Na szczęście, także dla samych siebie, również muzycy doszli do podobnego wniosku, bowiem drugi ich album — Existence — mimo iż wciąż utrzymany w tym samym stylu, dojrzał i spoważniał. Przede wszystkim zaś – zyskał na wyrazistości i charakterze. Popracowanie nad kompozycjami opłaciło się. Muzyka nadal jest raczej łatwo przyswajalna, poprawiono jednak melodie, które bywało, że brzmiały bardzo bezjajecznie, oraz wypracowano bardziej autorskie brzmienie i styl. Nie udało się naprawić wszystkiego i zdarza się niestety wpaść na fragment od którego więdną uszy, a zęby wrastają w dziąsła; generalnie jednak – nie jest źle. Chętniej sięgnięto także do elektroniki i rozmaitych orkiestracji, osiągając niekiedy efekty zbliżone do tych znanych z Dimmu Borgir z jednej strony (jak np. w utworze „Symbiosis”), z drugiej zaś – Nile („Exude”). Wprawne ucho wychwyci zapewne znacznie więcej, w tym: Ihsahna, The Faceless, a nawet Cynica i Gordian Knot. Sporo dobrego wniosła zmiana na stanowisku basisty, którego w końcu należycie słychać, i który w końcu gra na poziomie niezbędnym przy takiej muzyce. Bardzo dobrze słychać to np. w „Resolve”, który sam w sobie jakąś perełką nie jest, ale obrazuje całokształt zmian, które zaszły od czasu debiutu. Ogólnie należy stwierdzić, że dokonane przewartościowania przeniosły środek ciężkości w kierunku mocno technicznego prog metalu, upodabniając Aeon of Horus do niemieckiej Obscury, być może nawet późnego Spawn of Possession (choć może być to komplement nieco na wyrost), nad którym tak rozpływał się demo. Żeby w pełni zasłużyć na ten komplement i znaleźć się we wspomnianym towarzystwie, muszą Australijczycy jeszcze bardzie zejść z melodii, i nieco dociążyć muzykę. Póki co bowiem, mimo iż zmiany idą w dobrym kierunku, mam wrażenie, że rozwojem zatrzymali się muzycy w wieku dojrzewania, i chociaż bardzo chcą już być dorośli, to nie do końca wiedzą jak, i wyglądają jak zdradzeni przez niezakończoną mutację głosu i szczypiorek pod nosem małolaci próbujący kupić piwo. Są jednak na dobrej drodze, jak już wspomniałem. Existence słucha się dobrze, utwory zwykle mają w sobie owo mistyczne „coś”, technicznie stoją na zadowalającym poziomie, więc jedyne nad czym muszą jeszcze naprawdę popracować, to jakość kompozycji. O ile chcą oczywiście wydostać się z grajdołka przeciętności i bezpłciowości. Prawda jest bowiem taka, że Existence nie wykorzystuje pełnego potencjału muzyków, potencjału, który słychać śledząc ewolucję jaka stała się udziałem Australijczyków od czasu debiutu. Mam jednak nadzieję, że kolejny album w pełni pokaże możliwości zespołu i zaskoczy naprawdę solidnym graniem.
ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Aeonofhorusband
inne płyty tego wykonawcy:
Abysmal Torment w ciągu kilkunastu lat scenicznej działalności dorobili się przyzwoitego grona zwolenników na całym świecie, ale cuś mi się wydaje, że z lekka przeceniają u nich głód swojej muzyki i ogólne oddanie. Maltańczycy postanowili bowiem wynagrodzić fanom pięcioletnią przerwę wydawniczą i na potrzeby Cultivate The Apostate skomponowali pełną godzinę brutalnych death metalowych tortur. W tym miejscu kark mięknie, a kolana się uginają, bo jak dobry by nie był ten materiał, jest go po prostu od zajebania, a odnosząc go ilościowo do średniej gatunkowej – dostaliśmy (przynajmniej) dwa albumy w cenie jednego. Promocja jak w Biedronce – oszczędność kasy i miejsca na półce, zastanawia mnie tylko, kto — nawet z najtwardszych zawodników — będzie w stanie wysłuchać Cultivate The Apostate od początku do końca z pełną uwagą, nie wyrywając się w międzyczasie do innych zajęć. Tym bardziej, że Abysmal Torment nie stosują tu żadnych trików nabijających czas: rozbudowanych introsów, przerywników czy kilkunastominutowych fragmentów ciszy przed „ukrytymi” kawałkami – nie, zrobili aż trzynaście konkretnych numerów i w każdym napierają pozbawiony udziwnień, zwarty, stuprocentowo amerykański i odpowiednio techniczny brutal death metal. Warto przy tym zaznaczyć, że trzymają zaskakująco równy poziom przez całą płytę, ani na chwilę nie spuszczając z tonu. Mimo to udało mi się wychwycić aż trzy kawałki, które wybijają się nieco za sprawą bardziej chwytliwych riffów: „Communion Of Ejaculation”, „Metamorphis Of The Maggots” i „Amidst Your Scorched Barren Shrine”. Z góry jednak ostrzegam, że różnice między nimi a pozostałymi są naprawdę minimalne i nie ma sensu nastawiać się na jakieś symfonie urozmaiceń. Godzina takiego grania to nie w kij dmuchał i dlatego bez odpowiedniego podejścia i znaaacznej ilości wolnego czasu Cultivate The Apostate potrafi dość szybko zmęczyć i w konsekwencji zanudzić. I obojętnie jaki aspekt tego albumu byśmy rozpatrywali, czego byśmy nie wychwalali, wrócimy do jego objętości. Muzycy Abysmal Torment najwyraźniej chcieli tym kolosalnym materiałem uszczęśliwić wielu, ale raczej zawęzili krąg potencjalnych odbiorców, bo wyszła im płyta dla bardzo zdeterminowanych.
Bardzo, ale to bardzo nierówny album sprokurowali Niemcy. Naprawdę nie spodziewałem się, że będzie tak niespójny i wywoła tak mieszane uczucia. Bo z jednej strony, jest kilka bezsprzecznie kapitalnych kawałków – świeżych, ciekawych i angażujących w pełni słuchacza, lecz z drugiej – mniej więcej połowa albumu męczy tak niemiłosiernie, że człowiek zaczyna zastanawiać się nad odpaleniem ostatniego Cynica. Zresztą przywołanie amerykańskiego trio nie jest przypadkowe, bo z jakiegoś powodu wokalistom zachciało się lirycznych, ambitnych czystych zaśpiewów, którymi tak obficie, a tak nieudanie, posługuje się Masvidal. Nie muszę chyba dodawać, że pasuje to do muzyki zespołu, jak różaniec do kurwy. Tym bardziej, że pozostałe opcje wokalne brzmią naprawdę dobrze i współbrzmią z muzyką doskonale. Jedyne kilka momentów, kiedy śpiew brzmi dobrze, to te, kiedy linia melodyczna nie wymaga jakichś większych umiejętności, czyli średnie rejestry i bez trudnych technicznie momentów. Wiele tego nie ma jednakoż. Niestety wokale nie wyczerpują wszystkich moich wątpliwości odnośnie do Metatheosis. Wspomniałem już, że połowa krążka jest niemal całkowicie niestrawna – plątająca się i idąca donikąd mieszanka wolnych temp, pseudoartystycznych melodii oraz zupełnego braku sensu. Typowe symptomy przedobrzenia. Brzmi to tak, jakby muzycy chcieli wcisnąć w muzykę więcej, niż powinni i są w stanie dobrze skomponować, skutkiem czego męczą i miętoszą dźwięki z wdziękiem krowy żującej zielsko. Naprawdę ma się ochotę przewinąć połowę płyty i zapomnieć o niej jak najszybciej. Problem jest jednak taki, że linia podziału nie biegnie ładnie pomiędzy utworami, lecz wije się do ich środka i na zewnątrz, co oznacza, że trzeba się porządnie nagimnastykować, by oddzielić ziarno od plew. I mimo iż jest to technicznie wykonalne, jakoś trudno mi uwierzyć, by znaleźli się fanatycy tak oddani, by przewijać mielizny. Jest jednak także i ta lepsza strona płyty – ciesząca ucho, ekstrawagancka i eksperymentalna. Muzyka duszna, niepokojąca i niepokojąco odhumanizowana. I choć nie brzmi to jak zaleta, zaletą jest. Dawno bowiem nie słyszałem tak odhumanizowanego, nihilistycznego klimatu, który wręcz wylewa się z głośników. Jeśli dodać do tego równie mizantropijną tematykę tekstów, wyjdzie, że mamy do czynienia z kawałkiem kapitalnego grania. Umieją się muzycy poruszać pomiędzy stylami i w zależności od potrzeb brać z muzyki to, co będzie pasowało do koncepcji i zamysłu twórców. Znajdzie się i symfoniczny black, ale także psychodeliczny rock. Death, sludge i prog. Z wykurwem, ale także na spokojnie, niemal z namaszczeniem. Bezceremonialnie bezpośrednio oraz zawoalowanie i tajemniczo. Rozharmonizowanie, ale również transowo. Wszystko ładnie wymieszane i w odpowiednich proporcjach. I gdyby tylko cała płyta była taka, byłbym zachwycony. Rzeczywistość przerosła jednak muzyków Noneuclid i dali się ponieść ambicjom. Skutek tego taki, jak napisałem – połowa krążka nadaję się wyłącznie do kosza. A szkoda wielka, bo to, co pozostaje jest naprawdę dobre, nieprzememłane przez innych po tysiąckroć i dające do myślenia. Tym niemniej za zmuszanie mnie do słuchania tych beznadziejnych wymiocin więcej jak siódemki dać nie mogę. A mogło być tak dobrze, tak fajnie…
Pierwszy kontakt z From Crotch To Crown był dla mnie kompletnym rozczarowaniem. Nie chodzi o to, co i jak zagrali Holendrzy na swoim nowym krążku, ale czego i jak nie zagrali. Całkowicie egoistycznie liczyłem bowiem, że stworzą dokładną kopię wspaniałego
Po kilku raczej nowych wydawnictwach czas wrócić do tych nieco bardziej zakurzonych i czasami zapomnianych. A jeżeli już wracać, to z przytupem i czymś naprawdę solidnym. Debiutancki krążek amerykańskich heavy/thrash metalowców z Heathen, mimo iż nie tak techniczny jak późniejsze dokonania muzyków, z pewnością jest albumem wartym przesłuchania i poświęcenia mu kilku chwil. Mocno zakorzeniony w heavy metalu Breaking the Silence jest bowiem nie tylko melodyjny i energetyczny, ale także – jak na swoje czasy – szybki, punkowo głośny i, co już napisałem, niepozbawiony technicznych zagrywek. I pomimo tego, że bliższy jest Agent Steel aniżeli Watchtower bądź Coronerowi, nie umniejsza to w żadnym stopniu jakości riffów i solówek. Krążek rozpoczyna jeden z najlepszych, najbardziej wyrazistych i energetycznych kawałków albumu „Death by Hanging”. Ma wszystko, co najlepsze w thrashu z Bay Area – nieskończone pokłady bezpardonowego nakurwu, (nieco nastoletniej) dzikości i dobrych gitar. Równie dobrze prezentują się także „Open the Grave”, „Pray for Death” oraz „Save the Skull”. Dwa ostatnie, podobnie jak opener, to rasowe bestie, dobre zarówno w domowym zaciszu, jak i na koncercie, ale także w dobrze wietrzonym samochodzie z porządnym audio. Czysta moc! „Open the Grave” robi czymś innym, a mianowicie kapitalnym riffem z początku utworu. Pozostałe kawałki trzymają podobny, lepiej niż poprawny, poziom, choć są albo nieco wolniejsze, albo bardziej melodyjne. Wada to żadna, ale niektórym może się zrobić zbyt cukierkowo. Jedynym utworem, który dołuje, jest „World’s End”, którego początek to dość smętna balladka. Na szczęście kończy się ona po niecałych dwóch minutach i utwór odżywa. Należałoby więc raczej napisać o słabym fragmencie, nie zaś utworze, choć pewien niesmak pozostaje. Tak czy inaczej, Breaking the Silence nie można ocenić inaczej jak dobrze. Wszystko jest na swoim miejscu, począwszy od kompozycji, poprzez wykonanie, a skończywszy na produkcji, która przetrwała próbę czasu. Nawet okładka nie jest taka zła. Polecam.
O to właśnie mi chodziło! Aborted może i powoli, ale jednak idzie we właściwym kierunku, czyli ku efektownemu technicznemu napieprzaniu, jakim kiedyś wgniatali w ziemię. Do
Holenderskie kapele na przełomie wieków podejrzanie tłumnie rzuciły się na brutalny amerykański death metal drugiej fali, dorabiając się w tej dziedzinie przynajmniej kilku przedstawicieli deklasujących ich kolegów zza oceanu. Do absolutnej czołówki tamtejszej sceny i w sumie podgatunku jako takiego już za sprawą debiutu władowali się niszczyciele z Disavowed. Perceptive Deception to niewiele ponad pół godziny pozbawionego litości mega brutalnego wypierdolu korzeniami tkwiącego głęboko w twórczości amerykańskiego Disgorge (albo Suffocation i Cannibal Corpse, jeśli drążyć jeszcze głębiej). Holendrzy zaczerpnęli sobie od nich ogólny koncept napieprzania, zbrutalizowali go (sic!) i podali w jeszcze bardziej niszczącym brzmieniu (nagrywali w studiu Excess w Rotterdamie, jak połowa holenderskich kapel). Melodie, klimat, zwolnienia, przejrzyste struktury – to wszystko jest im kompletnie obce. Perceptive Deception to jednolita, pozbawiona powietrza, przestojów, oryginalności, ornamentów i urozmaiceń wgniatająca w ziemię ściana dźwięku z wokalnym bulgotem daleko poza skalą nieczytelności. Czysty wyziew. No i cóż, w tym miejscu dalsze opisy są zbędne, bo dla zwolenników takiego grania – wymieniłem wszystkie jego zalety, dla przeciwników zaś – wady. Ja osobiście dzielę płyty z gatunku brutal death na te robiące wrażenie i te nudne, a debiut Disavowed zaliczam do tej pierwszej, niezbyt licznej grupy. Maniaków amerykańskiej szkoły przekonywać nie muszę, o opinie pozostałych nie dbam.
Dwa lata po „Intersections” – albumie z ponownie nagranymi utworami z okresu sprzed 11-letniej przerwy, oraz cztery po ostatnim longpleju, Mekongi powrócili z nowym materiałem. Całkiem dobrym materiałem, trzeba przyznać. Jest kilka powodów takiego stanu rzeczy. Przede wszystkim In a Mirror Darkly nie nuży, jak to było w przypadku
Brutale z Fleshgrind w swojej, że tak zażartuję, karierze wiele nie osiągnęli. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że ich największym sukcesem było podłapanie kontraktu z Century Media – pal już licho, że w ramach krótkotrwałej mody na mocny death metal. Najważniejsze, że krążek — który okazał się ich ostatnim — zmajstrowali po swojemu, bez puszczania oka do typowej klienteli tej niemieckiej stajni. Bo co my tu mamy? Mocny, ciężarny, podparty solidną techniką i porządnym brzmieniem death metal z dopiskiem „brutal”. Murder Without End to muzyka utrzymana w klimacie bogów gatunku i oczywiście poprzednich płyt Fleshgrind, z tym że jeszcze bardziej wpadająca w ucho i sprawiająca dużo perwersyjnej radości. Dziewięć premierowych kawałków oraz nagrany na nowo numer z pierwszej demówki o absolutnie niewinnym tytule „Holy Pedophile” może służyć za przykład świetnie zrealizowanego, a zarazem najbardziej typowego łomotu w amerykańskim stylu – jest tu blastowanie (choć nie z tych imponujących), obowiązkowy groove, trochę technicznych gitar i ogólna miazga. Ponadto wspomniany rimejk wprowadza powiew oldskula z Cannibal Coprse, Broken Hope i Suffocation w tle. Owa typowość może dla niektórych stanowić poważny minus – kolejne wałki na Murder Without End, pomimo fajnych riffów i naprawdę dobrego ich przepływu przez 35 minut, stosunkowo niewiele się od siebie różnią, brakuje w nich większego urozmaicenia (na wzór „Displayed Decay”), toteż wszystko może się zlać w jedną, krwawą napierdalankę. Mnie to zbytnio nie przeszkadza, ale faktem jest, że o garść solówek Fleshgrind mogli się postarać, choćby zapraszając w gości jakiegoś miotacza. Kilka fragmentów aż się prosi o moment szybszego przebierania paluchami po gryfie, a tam nic, jeno łomot. Z jednej strony taka to specyfika stylu, a z drugiej również młócący w jego ramach Gorgasm potrafił te białe plamy skutecznie zagospodarować. Tyle narzekań, teraz czas na najjaśniejszy — jak dla mnie — punkt tego albumu/zespołu – przejmujące wokale i odpowiadający za nie Rich Lipscomb. Na death’owym poletku naprawdę nie ma zbyt wielu wokalistów o równie szerokiej skali bulgotu, którzy przy okazji potrafiliby swoimi partiami tak pięknie zdynamizować muzykę. Ba! Chłop w ten sposób wpływa nawet na chwytliwość Murder Without End. To jest kurwa talent! Nie ukrywam, że końcowa ocena albumu to w znacznej mierze zasługa Lipscomba; bez niego musiałbym urwać nawet ze dwa oczka.


