22 sierpnia 2015

Betrayer – Infernum In Terra [2015]

Betrayer - Infernum In Terra recenzja okładka review coverNo proszę, człowiek sobie sprawy nie zdawał, że w narodzie było tak duże ciśnienie na studyjny powrót Betrayer. Ba! Tak naprawdę nie wiedziałem, że w ogóle jakiekolwiek istniało! Pożądany czy też nie, zespół uaktywnił się na dobre, choć okoliczności powtórnych harców pod tym szyldem zalatują smrodkiem pod tytułem „sentymenty a wartość rynkowa”. Mniejsza jednak o intencje Beriala i spółki, bo oto mamy drugiego longpleja w karierze tego kultowego dla wielu bandu. Reinkarnowany Betrayer utrzymał poziom sprzed lat, a to po mojemu oznacza, że dalej gra… dość przeciętnie. Nie znalazłem absolutnie niczego wyjątkowego na „Calamity” i nie słyszę też nic takiego na Infernum In Terra. Owszem, płyty da się posłuchać bez odruchów wymiotnych, momentami nawet przyjemnie, ale akurat ja ciśnienia na kolejne razy nie odczuwam, bo bardziej przekonujących pozycji ostatnio nie brakuje, stąd też obecność albumu w moim odtwarzaczu jest raczej epizodyczna. Zespół nadal obraca się w klimatach wczesnych nagrań Deicide i Morbid Angel (w takim „Blasphemous Me” aż za bardzo zbliżyli się do „Blasphemy”), więc cały materiał jest mocno przesiąknięty oldskulem, ale niestety w takiej dość topornej, naciąganej wersji. Choć odpowiednio diabelskie i sprawnie odegrane, niektóre utwory wydają mi się po prostu przestarzałe, a przez to pozbawione jakiegokolwiek uroku. Wrażenie obcowania z krążkiem nie na czasie pogłębia jego surowy i nieco prymitywny sound – całość (death metalowa) brzmi jakby nagrań dokonano za skrzynkę wódki w 1996 roku gdzieś pod Poznaniem. W związku z powyższym pewnym zgrzytem jest instrumentalny „Eternal Oblivion” — półtorej minuty sterylnej, pseudoklimatycznej nudy — który w zamyśle miał być chyba czymś na kształt „Desolate Ways”. Trochę to przypomina plumkania, jakimi polscy thrashersi dopychali swe płyty w latach 80-tych. Może to mój brak sentymentu do Betrayer, a może rzeczywista wartość materiału, ale wielkiego zainteresowania Infernum In Terra bym nie prorokował. Kambek Magnus przebili z łatwością, ale do Armagedon nie mają póki co startu.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.betrayer.pl
Udostępnij:

13 sierpnia 2015

Fractured Insanity – Mass Awakeless [2010]

Fractured Insanity - Mass Awakeless recenzja okładka review coverJak by Xtreem Music nie czarowali rzeczywistości pięknymi sloganami, Fractured Insanity w najlepszym wypadku jestem w stanie określić jedynie jako drugoligowego średniaka. To tak globalnie i tylko ode mnie, bo w swojej ojczyźnie robią ponoć za przedstawicieli ścisłej czołówki. Problem w tym, że nikt normalny nie jedzie wyłącznie na belgijskim death metalu, więc niemożebnie rozdmuchany lokalny status kapeli należy włożyć między półdupki i przypatrzeć się im z oddali – a dystans im nie służy. Choć to może krzywdzące, od nich dosłownie zalatuje drugą ligą, trzymającą się kupy, solidną i dość profesjonalną, ale ciągle drugą. Grać potrafią, momentami nawet nieźle im to wychodzi, mają rozeznanie w arkanach death metalowej sztuki, ale jako całości Mass Awakeless brakuje jakiegoś haczyka, dzięki któremu chciałoby się do tej płyty wrócić. Naprawdę trudno doszukać się w ich twórczości jakichkolwiek charakterystycznych elementów, czegoś wciągającego czy niepospolitego. Na potwierdzenie tezy o nierozpoznawalności Fractured Insanity mam dwa dowody dużego kalibru. Pierwszy: najbardziej wpada w ucho i robi najlepsze wrażenie instrumentalny „Breed Of Nothingless” zagrany na… klawiszach. Drugi, hardkorowy: już w trakcie pierwszego utworu (zlepionego z intrem) można zapomnieć, co to za zespół wrzuciło się do odtwarzacza… Czasy mamy wymagające, toteż szybkie tempa, przyzwoita brutalność, dobre (ale najbardziej typowe z typowych) brzmienie z Hertza i instrumentalna sprawność, to trochę za mało, żeby wzbudzić zachwyt u słuchaczy, którzy mają więcej niż trzy płyty na półce. Mniej wybredni mogą się jednak na Mass Awakeless skusić.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/fractured-insanity/323059162201

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

6 sierpnia 2015

Disentomb – Misery [2014]

Disentomb - Misery recenzja reviewEkipa Disentomb znalazła całkiem skuteczny patent na przyciągnięcie do siebie potencjalnych słuchaczy. Na dzień dobry po oczach wali niby typowa, a jednak mocno zwracająca uwagę okładka, która jakoś podskórnie sugeruje ponury, klasyczny wymiot. Potem mamy potwierdzające wcześniejsze przypuszczenia intro, które z jednej strony zaskoczy dotychczasowych sympatyków kapeli (są jacyś u nas, hop hop?), a z drugiej ostro podjara fanów Immolation i Gorguts, bo riff i klimat tego fragmentu są zajebiście zawiesiste. Tyle w zupełności wystarczy, żeby wyskoczyć z kasy na zakup tej płytki. Dopiero później, czyli po wybrzmieniu zachwycającego „The Genesis Of Misery”, okazuje się, że zarówno zaskoczenie (opcja pierwsza) jak i podnieta (opcja druga) były przedwczesne i przesadzone. Od „An Edifice Of Archbestial Impurity” Australijczycy grają bowiem praktycznie to samo, co na debiucie, tylko sprawniej i z innymi wokalami. Misery jest więc kolejnym dość technicznym brutal death metalowym krążkiem, który kręci się wokół patentów wypracowanych lata wcześniej przez amerykański Disgorge (bez nich Disentomb pewnie nawet by nie powstał), Defeated Sanity, Disavowed, Pyaemia czy Devourment – czyli nic nowego tu nie uświadczymy. Pozostaje jeszcze poziom tych wariacji na temat death’owej ekstremy, a ten jest naprawdę wysoki. Kolesie napierają prawie bez wytchnienia, brzmienie miażdży ciężarem, ale… tego wszystkiego trzeba się pierwej dosłuchać. Nigdy nie byłem zwolennikiem przegadanych albumów, bo to zwykle zabija dynamikę i w rezultacie nudzi; wokalmen Disentomb przy okazji Misery chciał najwyraźniej pójść o krok dalej. Jordan James na tym krążku operuje w rejestrach dzika w zaawansowanym stadium raka krtani – jego pochrząkiwania i bulgoty są naprawdę przyziemne i do pewnego stopnia robią wrażenie, ale w takiej ilości po prostu zagłuszają muzykę, sprowadzoną w ten sposób do roli tła. Pewnym urozmaiceniem — czy też wabikiem na emo-młodzież, nie wnikam — miał być chyba gościnny udział jakiegoś teletubisia z The Black Dahlia Murder w „Forced Adornment Of The Funerary Crown”, ale sorki – takie wrzaskliwe cuś jest w zasięgu byle Mietka zgarniętego prosto z ulicy. Dlatego też ocena Misery nastręcza mi pewnych problemów, bo instrumentalnie wszystko się zgadza, natomiast w kwestii „śpiewu” panowie trochę przegięli. Jako że album jest lepszy od dużo bardziej typowego debiutu, to 7 i pół wydaje się w sam raz.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/disentomb

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

1 sierpnia 2015

Deicide – When Satan Lives [1998]

Deicide - When Satan Lives recenzja okładka review coverKoncertówka When Satan Lives w żadnym wypadku nie powala na kolana i niczym nie zaskakuje, jednak na pewno jest solidną dokumentacją tego, jak Deicide wypadali na scenie, gdy byli w swojej szczytowej formie. To czysty pokaz siły, brutalności i scenicznej precyzji weteranów death metalu. Od początku koncertu hiciory (że wymienię tylko „Dead By Down”, „Bastard Of Christ” i „When Satan Rules His World”) sypią się jak polska prawica (i lewica, i centrum, i w ogóle wszystko) w parlamencie, publika szaleje a zespół wylewa z siebie sześćset sześćdziesiąte szóste poty, napieprzając prawie godzinę (czyli trochę krótko) na najwyższych obrotach. Deicide przelecieli po wszystkich swoich wydawnictwach, szczególny nacisk kładąc na nowsze krążki z „Serpents Of The Light” na czele. Szkoda tylko, że przy całej obfitości z „Legion” dostał nam się tylko jeden kawałek – mocarny „Dead But Dreaming”. Cały zespół wymiata jak należy (przy czym szczególne brawa dla Asheima), więc poziom wykonania nie odbiega zbytnio (a w przypadku ostatniego krążka – wcale) od wersji studyjnych. Również brzmieniowo When Satan Lives wypada całkiem nieźle, co nie powinno nikogo dziwić w kontekście poprawek dokonanych w Morrisound. Na krążku świetnie uchwycono duszną atmosferę koncertowego szaleństwa, co szybko udziela się także i słuchaczowi. A to z kolei oznacza, że fajnie się przy tym wydziera japę, i to nie tylko w refrenach. Na koniec mała sugestia a propos powyższego: radziłbym tego unikać przy rozkręcającej się anginie. Dość łatwo można sobie wtedy na dłuuugo zjebać gardełko, zapewniam…


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

28 lipca 2015

Man Must Die – Peace Was Never An Option [2013]

Man Must Die - Peace Was Never An Option recenzja okładka review coverDobrze wiedzieć i warto o tym pamiętać na przyszłość, że dla Szkotów PiS nigdy nie był opcją. U nas społeczeństwo jest głupsze, toteż widmo katolskiego szariatu pod patronatem tej pojebanej ekipy wciąż jest czymś obrzydliwie realnym. A tak już całkiem serio… Zaraz! Przecież to było jak najbardziej serio! No, to teraz też będzie serio, ale o muzyce. Na wstępie zaznaczam, że nie rozumiem fenomenu Man Must Die – nie wiem, skąd się wziął, nie mam również pojęcia, na podstawie czego został stworzony. Wszak sprawnych techniczne kapel grających melodyjny death metal — a do tego w głównej mierze sprowadza się twórczość Szkotów — jest wokół od zajebania. Kolesie mają niezły potencjał, żeby solidnie napierdalać, to pewne, ale zbyt skutecznie odstraszają mnie przejawami muzycznej schizofrenii. I to chyba nawet w większym stopniu niż Aborted — z którymi nota bene mają sporo wspólnego — z płyt numer pięć i sześć, bo nawet w obrębie jednego kawałka nie potrafią się zdecydować, czy stawiać na brutalny wypierd czy słodkie melodie. W rezultacie na Peace Was Never An Option szybkim i agresywnym (choć chwytliwym) partiom towarzyszą wpływy rozwodnionego skandynawskiego melo-death’u – jedno do drugiego pasuje jak pięść do nosa, a same przejścia między tymi stylistykami są u Man Must Die raczej skokowe. Póki panowie napieprzają na wysokich obrotach, blastując ile wlezie i pilnując technicznej strony – jestem bardzo zadowolony, słucha się tego świetnie. Znacznie gorzej robi się, gdy zespół bawi się w melodyjki jak z najgorszych płyt Kataklysm (swoją drogą, jakoś nie mogą się uwolnić od wpływu Kanadyjczyków) albo szwedzkie banały sięgające nawet nietrafionych pomysłów The Haunted. Najbardziej dobijającym przykładem jest bez wątpienia „The Price You Pay” – że im w ogóle nie wstyd grać takich żenujących popierdółek, tylko się w ten sposób marnują. Poza niezdecydowaniem, Peace Was Never An Option potrafi dobić jeszcze na dwa sposoby – po pierwsze 8-minutowym i nudnym jak diabli „The Day I Died”, a po drugie całkowitym czasem trwania płyty – Man Must Die natrzaskali aż 55 minut materiału. Gdyby okroić album do najlepszych patentów (czyli w zasadzie do samej sieczki), dużo łatwiej byłoby wysłuchać go w całości, a i moja ocena byłaby przynajmniej o punkt wyższa, bo wbrew podkreślanym na każdym kroku minusom, krążek posiada niemało atutów.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ManMustDie

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 lipca 2015

Ripping Corpse – Dreaming With The Dead [1991]

Ripping Corpse - Dreaming With The Dead recenzja okładka review coverRipping Corpse nie należy do najbardziej znanych przedstawicieli klasycznego technicznego death metalu – w tej materii przez ostatnie lata wiele się nie zmieniło. Nigdy, nawet za swoich najlepszych czasów, Amerykanie nie byli w centrum uwagi i nie zdobyli należnego im statusu. Kapela, nękana kolejnymi niepowodzeniami i brakiem zrozumienia, posypała się niedługo po wydaniu w 1992 skromnej epki „Industry” — choć gotowych kawałków mieli ponoć na dwa kolejne (pełne!) krążki — a tworzący ją muzycy zaczęli robić mniejsze lub większe kariery w innych zespołach. Ja sam przez zdecydowanie zbyt długi czas znałem ich tylko z wywiadów, dzięksów w książeczkach do różnych płyt oraz… koszulek Mameliego, który za dawnych lat wychwalał ojców Dreaming With The Dead pod niebiosa. Cała heca z wyjątkowością i zajebistością Ripping Corpse polegała na tym, że nie był to kolejny death’owy band z Florydy, jakich pod koniec lat 80-tych powstawało na pęczki. I mniejsza już o to, że oni w ogóle nie stacjonowali w tym stanie. Chodzi o nietuzinkową, bezkompromisową i dość oryginalną muzykę. W ich twórczości przeplatały się zarówno wpływy death jak i brutalnego thrash metalu, ale za cholerę nie potrafię wskazać, czego w utworach zawartych na Dreaming With The Dead jest więcej, bo całość porządnie wstrząśnięto, zamieszano i dla pikanterii doprawiono rozmaitymi schizolskimi zagrywkami. Nie jest to muza łatwa do przełknięcia za pierwszym razem — na co zresztą spory wpływ ma intensywność (12 kawałków w zaledwie 35 minut), stopień skomplikowania materiału i wściekłe wokale Scotta Ruth’a — ale z czasem człowiek nie może się od tej płyty oderwać. Najlepszym odniesieniem dla zawartości Dreaming With The Dead będzie bez wątpienia Hellwitch — czego naturalnie nie należy rozumieć jako zrzynki — bo muzycznie penetrują bardzo zbliżone rejony, charakteryzuje ich podobnie olewczy stosunek do gatunkowych ograniczeń i równie wyborna technika instrumentalistów. Dla mniej wkręconych wyczyny Ripping Corpse można by zamknąć w stwierdzeniu, że to wypadkowa Sadus i Morbid Angel albo Nocturnus i Terrorizer… I choć jest w tym trochę prawdy, było by to dla zespołu krzywdzące, bo mimo wszystko Amerykanie stworzyli tu nową jakość, coś rozpoznawalnego i popieprzonego. Coś, dzięki czemu takie utwory jak „Sweetness”, „Anti God”, „Beyond Humanity”, „Rift Of Hate” czy „Seduction Of The Innocent” zapamiętuje się na długo. Mimo iż niedocenieni ani za życia ani po śmierci, Ripping Corpse za sprawą Dreaming With The Dead" zapisali się w historii metalu złotymi zgłoskami.


ocena: 9/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

12 lipca 2015

Deivos – Theodicy [2015]

Deivos - Theodicy recenzja okładka review coverFanem Deivos stałem się dość późno, ponadto z pewnymi oporami — na co zresztą nie mam żadnego dobrego usprawiedliwienia — aaale… lepiej późno niż wcale, że posłużę się tak wyświechtanym frazesem. W każdym razie już na następcę wybornego „Demiurge Of The Void” zacierałem ręce z konkretnym zaangażowaniem, bo aż się bąbli dorobiłem. Wiedziałem, że będzie im cholernie ciężko przebić tamten materiał, wiedziałem też, że zespół z takim warsztatem jest w stanie tego dokonać. A tu pewne zaskoczenie… Muzycy Deivos podeszli do tematu nieco inaczej niż się spodziewałem i zamiast ulepszonej, podkręconej wersji trzeciej płyty zaproponowali coś, jakby nie było, nowego i wyraźnie odbiegającego od kojarzonego z nimi stylu, choć ciągle w granicach rozsądku i death metalu. Może ten początek brzmi nazbyt dramatycznie, bo kwintet z Lublina niczego przesadnie egzotycznego tu nie zrobił, ale pewien element szoku jednak w paru miejscach się pojawia. Przede wszystkim Theodicy to album… wolniejszy i znacznie mniej techniczny od swojego poprzednika; cięższy, choć mniej efektowny, a ponadto zespolony w suitę industrialno-ambientowo-czy-jakimiś-takimi wstawkami. W tym miejscu należy docenić odwagę twórców i ich dość ryzykowną chęć sprawdzenia się w odmiennym repertuarze – mało który zespół z wyrobioną marką na to stać. Pozostaje jeszcze kwestia, jak na Theodicy panowie poradzili sobie z tą nieco przewartościowaną formułą brutalnego grania. Ano dobrze, momentami nawet bardzo dobrze, chociaż mnie do parteru tym materiałem nie sprowadzili. Niestety, jak na moje ucho — co nie jest tylko sprawą gustu — Deivos lepiej spisywali się w szybszym i bardziej złożonym napieprzaniu – było to nad wyraz zajmujące, intensywne i mimo wszystko ciekawsze. Obecnie w utworach (ich liczbę zredukowano do 6) trafiają się fragmenty, kiedy muzyka traci na wyrazistości, rozmywa się i pozwala myślom niepotrzebnie błądzić. Zabrakło mi tutaj totalności i szaleństwa „Demiurge Of The Void”, które mocniej skupiały uwagę słuchacza, łapały za gardło i nie dawały chwili na złapanie oddechu. Za Theodicy mogą się natomiast bez obaw zabrać nawet astmatycy.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Deivos

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 lipca 2015

Mass Infection – For I Am Genocide [2014]

Mass Infection - For I Am Genocide recenzja okładka review coverFor I Am Genocide to jedna z tych płyt, nad którymi nie trzeba się specjalnie rozwodzić, bo pełny obraz sytuacji zyskuje się już po pierwszym przesłuchaniu. Grecy, dotąd niestety ignorowani przeze mnie bez wyraźnego powodu, za sprawą tego albumu nie trafią raczej do podręczników muzyki, ale maniakom gwałtownego death metalu sprawią ogrom radości. Tu nie ma lipy, jest za to pięknie wydestylowana esencja najczystszego amerykańskiego napierdalania w nieprzesadnie nowoczesnym stylu. Prędkość, moc, brutalność, energia, agresja, żywioł, wygar, wygar, wygar – oto skrócona charakterystyka trzeciego krążka Mass Infection. Eufemistycznie mówiąc, oryginalność nie jest ich najmocniejszą stroną. Ba! Pewnie nawet o czymś takim nie słyszeli, ale to nic, bo maksymalną wtórność podnieśli do rangi sztuki, dzięki czemu każdy fan Monstrosity, Hate Eternal, Malevolent Creation, Angelcorpse, Severe Torture, Suffocation (późnego) i wieeelu innych kapel z tego wora będzie miał powód do szaleńczego kręcenia młynów. For I Am Genocide skupia w sobie najlepsze cechy starszych kapel i łączy je z dzisiejszą techniką i poziomem brutalności, co sprawia, że płytą można się katować w koło Macieju, bez najmniejszych oznak znużenia. I chociaż Mass Infection umiłowali sobie zwłaszcza bardzo szybkie tempa (wydaje się, że jak dotąd nie znaleźli zastosowania dla zwolnień…), cały materiał jest cholernie dynamiczny i nie męczy jednostajnością. Po prostu wszystko jest tu takie, jakie na death metalowej płycie być powinno – doskonale przemyślane, bezbłędnie wykonane i zajebiście brzmi. Niby For I Am Genocide nie odbiega znacząco od tego, co zespół zrobił na „The Age Of Recreation”, ale skok jakościowy i tak jest odczuwalny. Tylko kolorystyka okładki mi nie robi, ale to akurat nie ma wpływu na ocenę. Cała reszta wgniata w ziemię i w jakimś stopniu imponuje, bo przez przypadek takiego materiału stworzyć przecież nie można. Grekom się udało, czym udowodnili, że klasyczna formuła gatunku jeszcze się nie wyczerpała i wciąż można w jej ramach tworzyć obezwładniające świeżością krążki.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: massinfection.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

26 czerwca 2015

Parricide – Sometimes It's Better To Be Blind And Deaf [2015]

Parricide - Sometimes It's Better To Be Blind And Deaf recenzja okładka review cover25 minut premierowego, choć już odrobinę leciwego, stuffu na 25 rocznicę istnienia kapeli to może niezbyt wiele, ale fani Parricide powinni być zadowoleni, że znów mogą usłyszeć w akcji swoich ulubieńców. I to ponownie w świetnej formie, bo mimo upływu lat ekipa z Chełma napierdala brutalnie, żywiołowo i — co ciekawe — z coraz większym luzem między nutkami. Pozbawiony zbędnych zawiłości styl, którym grupa określiła się na „Just Five”, znajduje swoje naturalne rozwinięcie na Sometimes It’s Better To Be Blind And Deaf. Doskonale zdaję sobie sprawę, że część maniaków rozkochanych w trepanujących czachę natłokiem dźwięków „Kingdom Of Downfall” i „Patogen” nie będzie takim obrotem spraw specjalnie zachwycona, ale przecież nie można odbierać zespołowi prawa do grania tego, co sprawia mu największą radochę. A czymś takim jest bez wątpienia szorstko brzmiący, bardzo bezpośredni, łatwy i przyjemny w odbiorze grind z dodatkiem sprytnie przemyconych popieprzonych zagrywek (choćby w „Just Poland”), które można kojarzyć jedynie z Parricide. Wspomniany wcześniej luz (albo dojrzałość – bo sprowadza się to mniej więcej do tego samego) objawia się w podejściu do swej twórczości zupełnie bez napinki, bez potrzeby udowadniania innym, że są najszybsi/najbrutalniejsi/najbardziej-zwichrowani (niepotrzebne skreślić), a za to z pełną wiarą w swoje możliwości kompozytorskie, umiejętności techniczne i słuszność obranego kierunku. Sometimes It’s Better To Be Blind And Deaf to czadowy, posiadający sporo charakterystycznych fragmentów (i nie mam na myśli tylko introsów) wypierd stworzony przez paru starszych kolesi, którzy mają fajne hobby (i jeszcze odrobinę zdrowia), nie zaś zmanierowane gwiazdy estrady. Radocha, jaką daje twórcom ta muzyka, udziela się błyskawicznie słuchaczowi – to znak, że Parricide niczego nie udają.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Parricidepl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 czerwca 2015

Morgoth – Ungod [2015]

Morgoth - Ungod recenzja okładka review coverTrzy lata temu z łatwością dałem się porwać znakomitej koncertówce Morgoth, ale trząchało mnie na samą myśl o nowej płycie pod tą nazwą. Jeśli już, tak sobie roiłem, to lepiej by było, gdyby nagrali naturalną kontynuację… „Feel Sorry For The Fanatic”. Serio. Nie miałem zamiaru patrzeć, jak moi kolejni idole robią z siebie pajaców, grając muzykę, której od dawna nie czują, przy okazji rozmieniając na drobne własną legendę. Niemcy, zamiast uczciwie się rozpaść po wspominkowych recitalach, uparcie parli przed siebie z zamiarem powrotu do „starych czasów”, a ja spodziewałem się po nich tylko najgorszego. Premiera Ungod odfajkowana, a ja mogę jedynie błogosławić mój brak wiary w ludzi. Morgoth, ku memu olbrzymiemu zaskoczeniu, nagrał rasowy, klasycznie brzmiący death metalowy krążek, który od pierwszych sekund powinien przekonać wszystkich maniaków tej kapeli. Reklamowany jako pomost między „Cursed” i „Odium”, album rzeczywiście ma wiele wspólnego z tymi kamieniami milowymi niemieckiego death metalu, jednak w żadnym wypadku to nie wyczerpuje złożonej charakterystyki Ungod. Ja naprawdę nie wiem, jak oni tego dokonali, ale w tych jedenastu utworach słychać naleciałości dosłownie każdego (tak, „Feel Sorry For The Fanatic” również!) materiału, jaki zespół nagrał w przeszłości. „Premierowy” zlepek rozmaitych staroci/odpadów to dla tak doświadczonych muzyków tydzień niezbyt wytężonej pracy, jednak w przeciwieństwie do wypocin Carcass, u Morgoth wszystko pięknie i bardzo płynnie się przenika, jest zaskakująco spójne, akuratne, naturalne, pozbawione zgrzytów i w najmniejszym stopniu nie rozpieprza klimatu całości. Innymi słowy mamy tu dźwiękowy i brzmieniowy wypas, którym można cieszyć się jak dziecko. Pozostaje jeszcze napisać słówko czy dwa o najbardziej kontrowersyjnej kwestii, która jednak, przy zdroworozsądkowym podejściu, żadnych kontrowersji wzbudzać nie powinna – zmianie na stanowisku wokalisty. Zespół rozstał się z Marc’em Grewe, a na jego miejsce ściągnął prawie anonimowego — bo i Disbelief znaczącą kapelą nie jest — Karstena Jägera. Ze strony Niemców było to doskonałe posunięcie, prawdziwy strzał w dziesiątkę, dzięki któremu Ungod zabrzmiał tak dobrze i wiarygodnie. Niektórzy wszelako tego nie widzą i nie pojmują, toteż pierdolą pseudosentymentalne, oderwane od rzeczywistości dyrdymały, mające im chyba zapewniać +10 do oldskulowości. Przy całym szacunku dla Marc’a i tego, czego dokonał w przeszłości, trzeba uczciwie przed sobą przyznać, że obecnie jego głos nie prezentuje się najokazalej – już na „Shadowcast” wokalizy były nazbyt wysilone i dawało się odczuć, że taka forma ekspresji go zwyczajnie męczy. Co innego Jäger – chłop rzyga wręcz wzorcowo, pewnie, z dużą swobodą, no i ma trochę większe możliwości od swojego poprzednika. Wokal na Ungod to bowiem nie tylko kontynuacja tego, co w zamierzchłych latach robił Grewe, ale również ukłon w stronę głębszych wyziewów Martina van Drunena – istna wisienka na torcie bardzo dobrego powrotu. To dlatego podsumowanie albumu wysoką notą nie sprawia mi najmniejszego problemu. Jednocześnie zachodzę w głowę, co też Niemcy zrobią w przyszłości – czy bezrefleksyjnie powielą swój najpopularniejszy styl, czy jednak wykonają jakiś krok w stronę progresji.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

15 czerwca 2015

Unleashed – Dawn Of The Nine [2015]

Unleashed - Dawn Of The Nine recenzja okładka review coverOd momentu powrotu Unleashed na scenę z Fredrikiem jako głównym kompozytorem, płyty zespołu wyglądają w zasadzie bardzo podobnie. Nadzwyczaj dobrze, momentami nawet zajebiście, ale jednak podobnie. Jeśli komuś ten, utrzymywany od przynajmniej dziesięciu lat, schemat już się znudził, to z dużym prawdopodobieństwem przyklaśnie nieco odmiennej zawartości Dawn Of The Nine. Ja tam się do owacyjnych braw nie wyrywam, bo co tu ukrywać – album w paru miejscach dość wyraźnie rozminął się z moimi oczekiwaniami. Żadna to autoparodia czy niezrozumiały eksperyment — wszak mowa o cholernie doświadczonej kapeli — ale cuś jakby wiek muzyków wreszcie zaczął dawać o sobie znać, jakby sił już im na wszystko nie starczało. W rezultacie Dawn Of The Nine ma się do kilku wcześniejszych płyt jak „Across The Open Sea” do „jedynki” i „dwójki” – jest fajnie, swojsko, przebojowo i patetycznie, ale moc zdecydowanie już nie ta. Początek płyty jest całkiem przyjemny, ale dupy natłokiem wrażeń nie urywa. Ekstremalnością również nie, bo naprawdę konkretne napieprzanie w większej dawce pojawia się dopiero w singlowym „Where Is Your God Now?”, który obok „Where Churches Once Burned”, „Let The Hammer Fly” i przede wszystkim „The Bolt Thrower” zaliczyłbym do najlepszych kawałków na krążku. Ten ostatni to, jak nietrudno się domyśleć, oko puszczone do wielbicieli klasycznej angielskiej konserwatywnej (nie mylić z konserwową) mielonki. Unleashed ten numer wyszedł na tyle zajebiście wiarygodnie (pod względem muzyki, nie tekstu), że spokojnie mógłby trafić na kolejny album Brytoli jako następna pochodna „World Eater”. Pozostałe kawałki, z jednym zaledwie wyjątkiem, trzymają równy, dobry poziom, ale niczym specjalnym się nie wybijają. Dołujący wyjątek to, o ironio, utwór tytułowy „Dawn Of The Nine”, który jest dłuuugi, nudny i bez życia, a gdyby nie wypasiona solówka, nie nadawałby się zupełnie do niczego. Jak więc widać, wrażenia po wysłuchaniu krążka są dość niejednoznaczne – jest tu kilka dużych plusów, ale i drażniących minusów nie brakuje. Z dwunastej płyty Unleashed zalatuje mi trochę kryzysem wieku średniego – panowie doskonale wiedzą, jak rzeźbić w swoim stylu, ale niekiedy brakuje im trochę pary, żeby przyłoić mocniej, jak za (nie)dawnych lat (czytać: choćby w 2012). Mięknięcie materiału daje się odczuć także w brzmieniu – łagodniejszym niż ostatnio, z — co daje do myślenia — nieco zakamuflowaną perkusją. Niemniej i tak chwała Szwedom, że nie bawią się w jakieś wygłupy i wymyślanie zespołu na nowo.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.unleashed.se

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

7 czerwca 2015

Disfigured – Blistering Of The Mouth [2008]

Disfigured - Blistering Of The Mouth recenzja reviewDla wymagającego słuchacza nie ma nic gorszego niż setki kapel klepiących to samo bez choćby najmniejszego śladu własnego pomysłu. W tak hermetycznym gatunku jakim jest brutal death doskwiera to szczególnie, bo prawdziwych mistrzów, pionierów, z których hurtem zrzynają inni, można policzyć na palcach jednej ręki, a działalność zastępów bezmyślnych epigonów sprowadza się do schematu kopiuj-wklej-nie-wybijaj-się. Pułapki totalnej wtórności całkiem umiejętnie uniknęli na swoim debiucie Amerykanie z Disfigured. I choć nawet przez sekundę nie ma wątpliwości, że to normalny brutal death, wprawne ucho wychwyci na Blistering Of The Mouth sporo mniej powszechnych/oczywistych wpływów i rozwiązań, które nadają płytce lekki powiew oryginalności, a już na pewno świeżości. Po pierwsze kolesie nie kopiują na oślep dokonań Disgorge i Devourment. Ba, praktycznie w ogóle ich tu nie słychać! Zamiast tego na Blistering Of The Mouth często pojawiają się nawiązania do klasycznej death’owej młócki na czele z Cannibal Corpse, Deicide, Suffocation, Broken Hope czy nawet Immolation (z debiutu), co przejawia się chociażby w skocznych rytmach, chwytliwych riffach i dość czytelnych konstrukcjach kawałków. Forma tych wtrąceń jest oczywiście odpowiednio zbrutalizowana i dostosowana do wymogów współczesnych odbiorców, ale ich fajność, o dziwo, trzyma poziom tamtej wspaniałej epoki. Nie ma w tym żadnej filozofii ani niczego skomplikowanego, a jednak efekt uzyskany przez Disfigured jest co najmniej zadowalający, bo tak urozmaicony materiał, nawet pomimo pewnych brzmieniowych niedoskonałości, z łatwością lokuje się między uszami, a przy tym starcza na dłużej niż typowy brutal death. Jeśli zatem ktoś szuka solidnej podziemnej młócki, o której nie zapomina się w pięć minut po odłożeniu krążka na półkę, Blistering Of The Mouth powinien mu spasować.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DisfiguredTXDM

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 czerwca 2015

Obituary – Dead [1998]

Obituary - Dead recenzja reviewPrzewrotnie i niezwykle humorystycznie zatytułowana koncertówka Obitków przynosi nam trochę ponad godzinę świetnie odegranego, rytmicznego łomotu. Szesnaście kawałków zawartych na płycie stanowi w jakimś stopniu przekrój przez dyskografię grupy, choć nacisk na „Back From The Dead” jest aż nadto widoczny. Odbyło się to kosztem numerów z pozostałych albumów, co może nieco rozczarowywać wielbicieli staroci. No, ale nagrań dokonano podczas trasy promującej właśnie tamten krążek (dokładnie w Bostonie), więc w sumie nie ma się czemu dziwić. Rozczarowywać może także fakt, iż zagrali tylko początek z cudownego „Chopped In Half”, pozbawiając słuchaczy niezłego rozpierdolu. Jest za to zajebiste — i „nieco” dłuższe niż w oryginale — solo Donalda w „I’m In Pain”. Inne plusy to kapitalna, utrzymana w stylistyce horror-kiczu oprawa graficzna oraz naprawdę niezłe (bo mocne i czytelne) brzmienie. Sam koncert jest dynamiczny, brak w nim niepotrzebnych dłużyzn, a „dramaturgia” występu zbudowana jest jak należy („Slowly We Rot” na sam koniec!). Sympatyczne są wycharkiwane przez Johna zapowiedzi, nie jest ich może dużo, ale zawsze to przyjemny akcent. Po krótkiej recenzji będzie krótkie podsumowanko. Jeśli ktoś oczekuje cudów, to niech szuka gdzie indziej, bo tu ich nie ma. Jest za to mocny death metal bez większych ozdobników. Dead na tle koncertówek innych klasycznych załóg z Florydy niczym się nie wyróżnia, ani zbytnio od nich nie odstaje (obojętne, czy na plus, czy minus), jednak fan Obituary spokojnie może w ten kawałek plastiku zainwestować.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 maja 2015

Morbid Angel – Entangled In Chaos [1996]

Morbid Angel - Entangled In Chaos recenzja okładka review coverWiadomo, jak to jest z największymi – zawsze muszą być w czymś pierwsi, muszą przecierać szlaki, dawać niezbite świadectwo swojej zajebistości i robić za punkt odniesienia tym gorszym/biedniejszym. Nawet w tak, zdawać by się mogło, błahych sprawach jak płyta koncertowa. U Morbid Angel pretekstem do potwierdzenia statusu liderów gatunku było podsumowanie ogromnej trasy promującej „Domination”. Z tej to okazji wydali sobie koncertówkę. Równie dobrze mogli zrobić barbekiu w ogródku Trey’a, nawalić się do nieprzytomności jakimiś amerykańskimi sikami i zapolować na świstaki – wkład w rozwój death metalu byłby ten sam. Płyta w takim kształcie, w jakim pchnięto ją do ludzi, po prostu mija się z celem, choć trudno mi jednoznacznie osądzić, czy dlatego, że zespół się do niej nie przyłożył, czy też przyłożył się aż za bardzo. Ta koncertowość Entangled In Chaos, o którą się rozchodzi, jest jakaś nienamacalna, krążek nie ma za grosz klimatu prawdziwego występu, zupełnie nie porywa, wokale Vincenta to bieda, a skromność setlisty (11 kawałków w niecałe 40 minut!) tylko wkurwia niepoważnym traktowaniem odbiorcy. Takie to wszystko sztuczne, plastikowe, ładnie wyczyszczone, sprytnie wyedytowane… album brzmi jak nagrane na setkę demo, do którego ktoś dla zachowania pozorów (i w dodatku na siłę) dokleił kilkanaście sekund odgłosów niezbyt entuzjastycznie reagującej publiki. Nie ma tu żadnego haczyka, który sprawiałby, że do Entangled In Chaos chciałoby się wracać częściej niż raz na kilka lat, a co gorsze – w ogóle zobaczyć Morbid Angel na żywo. Dobrze chociaż, że to wrażenie można wyprostować sobie bootlegami.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 maja 2015

Unborn Suffer – Unborn Suffer [2012]

Unborn Suffer - Unborn Suffer recenzja okładka review coverDyskretnie przyglądam się działalności Unborn Suffer, słucham generowanego przez chłopaków hałasu i dochodzę do wniosku, że — świadomie czy nie — zespół drepta ścieżką bardzo typową dla polskich grindersów. Chodzi mi o to, że kapela istnieje gdzieś na uboczu polskiej sceny, żaden wydawniczy potentat (lokalny) dupy sobie nimi nie zawraca, a maniacy ekstremy kieszonkowego raczej by za nich nie oddali. Co innego poza granicami naszego grajdołka – wytwórnie wykazują mniejsze lub większe zainteresowanie, fanów nie brakuje, a nazwa zespołu jest wymieniana wśród naszych najlepszych rzeźników. Jakby głupio to nie zabrzmiało, polskość wyziera także z muzyki Unborn Suffer. Po prostu słychać, że chłopaki wychowali się na aktach typu Parricide, Squash Bowels czy Dead Infection, przy czym najwięcej wspólnego mają z mordercami z Chełma. Wiadomo, że pod względem doświadczenia i brzmienia nie mogą się równać z wyżej wymienionymi, ale ambicji im nie brakuje, o czym najlepiej świadczy duże urozmaicenie tego ledwie 25-minutowego materiału, a już szczególnie niestandardowa praca sekcji rytmicznej. Swego death-grindowego gluta Unborn Suffer zapodają zatem z głową i zaangażowaniem, stroniąc przy tym od najbardziej tandetnych i nudnych rozwiązań. Co więcej, chłopaki potrafią nawet odrobinę zaskoczyć, czego jaskrawym przykładem jest bardzo klimatyczny tytułowiec (jego pierwsza część, nie „ukryty numer”) oraz fakt, że cover Kataklysm przelatuje tak, jakby to był ich własny kawałek! O umiejętności zespołu i jego dalszy rozwój czysto techniczny się nie martwię, ale nad wokalami mogą jeszcze popracować, by uczynić je bardziej wyrazistymi, żeby porządnie szarpały jelita na równi z muzyką. Gdy tylko Unborn Suffer poprawią się w tym elemencie i nieco rozwiną brzmienie, to całkiem zasadnie będą mogli dobijać się do czołówki; na razie jeszcze grzeją dupska w poczekalni.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/UnbornSuffer
Udostępnij:

3 maja 2015

Defaced – Forging The Sanctuary [2015]

Defaced - Forging The Sanctuary recenzja okładka review coverJak już pewnie zdążyliście (nie)zauważyć, Szwajcarzy nie narobili wielkiego szumu za sprawą debiutanckiego „On The Frontline”. Takie życie. Powiedzmy sobie jednak szczerze – niczego nadzwyczajnego tam nie było, ot w miarę solidna, choć nieco nieskładna, płyta bez specjalnych przebłysków. Z wydanym niedawno Forging The Sanctuary Defaced również nie zawojują podziemnego świata, ale akurat tego krążka żaden maniak tradycyjnie potraktowanego, bezlitosnego death metalu nie powinien przegapić. Z jednej strony jest to granie boleśnie wtórne, fanatycznie nieoryginalne i pozbawione jakichkolwiek innowacyjnych elementów, a z drugiej trudno odmówić mu autentyczności, a zespołowi sprawności w lepieniu cudzych patentów, odczuwalnego zaangażowania i radochy płynącej z dokonywania takiej masakry. Za Forging The Sanctuary przemawia wiele czynników, a najbardziej istotnym może okazać się fakt, że takiego konserwatywnego, radykalnego wręcz death metalowego napieprzania w ostatnich latach dostajemy w swe łapska coraz mniej. Nie chodzi tutaj o jakieś sentymentalne wycieczki — bo do klasycznych „Leprosy” czy „From Beyond” im daleko — co po prostu o ekstremalny wygrzew bez najmniejszego ciśnienia na choćby pozorowaną nowoczesność. Z racji pochodzenia kapeli i pierwszego wrażenia, jakie robi Forging The Sanctuary, Defaced najłatwiej porównać do Requiem, bo i brzmienie i podejście do notorycznego blastowania są u obu grup niemal identyczne. To główne skojarzenie można uzupełnić o nazwy takie jak Exmortem, Azarath, Purgatory czy nawet Vader – żaden fan tych zespołów nie powinien być rozczarowany zawartością opisywanego albumu. Ale to nie wszystko, z czym mamy tu do czynienia, bo koniecznie trzeba jeszcze zwrócić uwagę na pakiet najwyraźniejszych zapożyczeń: rozbudowane solówki w stylu Deicide (ze „The Stench Of Redemption”), blackowe wrzaski i pewne rytmiczne zagrywki żywcem zaciągnięte od Belphegora (w takim „Rapture Through Bondage” przysiągłbym, że słyszę Helmutha) oraz ociężałą miazgę znaną z płyt Bloodbath. Ta wyliczanka wpływów naturalnie nie wyczerpuje tematu, ale pozwala się dość dobrze zorientować w tym, co muzykom Defaced chodzi po głowach. Ponadto trzeba nadmienić, że w porównaniu z debiutem Forging The Sanctuary jest materiałem nie tylko szybszym i brutalniejszym, ale przede wszystkim znacznie dojrzalszym, lepiej przemyślanym, bardziej spójnym i mocniej trzymającym się kupy. Zresztą, już za samą rezygnację z irytujących szwedzko brzmiących melodyjek chłopaki zasłużyli na pochwałę. Jedynym poważniejszym mankamentem materiału, przynajmniej dla części odbiorców, może być jego objętość – prawie 50 minut, a to już sporo jak na taką intensywność. No, ale to nie problem, w końcu płytka jest skierowana raczej do zaprawionych słuchaczy.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.defaced.ch
Udostępnij:

26 kwietnia 2015

Aborted Fetus – Private Judgement Day [2014]

Aborted Fetus - Private Judgement Day recenzja okładka review coverAborted Fetus, choć nie należą do najbardziej płodnych (co przy takiej nazwie nie powinno nikogo dziwić…) kapel na świecie, już zdążyli sobie wypracować całkiem przyzwoitą renomę na brutalnej scenie, także poza granicami Rosji. Za sprawą czwartego w dyskografii albumu Private Judgement Day nic wielkiego w ich karierze raczej nie nastąpi, globalny układ sił też nie stanie na głowie, ale bez wątpienia umocnią swoją pozycję i podbiją serca kilku kolejnych miłośników krwawej miazgi. Oryginalność nie jest najmocniejszą stroną tego materiału, wiadomo – taka specyfika gatunku, ale zupełnie niezłe aranżacje – już tak. Panowie robią, co tylko mogą, żeby nie sprowadzić kawałków do jednostajnego blastu i bulgotu, a czynią to na tyle skutecznie, że płytka po prostu wpada w ucho. Wrzucając na ruszt Private Judgement Day trzeba się liczyć przynajmniej z dwoma-trzema niewymuszonymi powtórzeniami – a to bardzo dużo jak na brutal death. Największy udział w budowaniu nośnej dynamiki materiału ma chyba perkman (bo nawala w sposób żwawy i o dziwo urozmaicony, choć akurat brzmienie garów jest dalekie od ideału), ale i gitarzysta potrafi się przyjemnie rozkręcić (nawet do solówki!) i wyjść poza najbardziej oczywiste schematy. Kolejne istotne dla mnie plusy kreacji Aborted Fetus to umiar w doklejaniu wszelakich introsów oraz sensowne ograniczenie partii wokalnych – dzięki temu z kawałków można wyciągnąć więcej muzyki niż pospolitego hałasu, a z ogólnego kontaktu z Private Judgement Day więcej przyjemności niż udręki. Przyjemnie napieprzają, ot co.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abortedfetusbrutality/

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: