6 października 2017

Phlebotomized – Immense Intense Suspense [1994]

Phlebotomized - Immense Intense Suspense recenzja reviewPhlebotomized to zespół wyjątkowy, nietuzinkowy i oryginalny. I jak to z takimi bywa – niedoceniony. Holendrzy wystartowali bardzo udaną demówką „Devoted To God”, później przyszła pora na dwie jeszcze lepsze epki, zaś apogeum zajebistości swojego stylu osiągnęli w na debiucie Immense Intense Suspense, po którym zdołali nagrać już tylko jeden, w dodatku zupełnie inny album. Opisywany krążek z jednej strony jest logicznym rozwinięciem tego, co zespół robił na poprzednich wydawnictwach — co zrozumiałe, bo kilka starszych utworów nagrano na nowo — z drugiej zaś zadziwiającym konglomeratem mnóstwa odważnych/nietypowych rozwiązań i inspiracji, których wcześniej próżno było szukać w twórczości zespołu. Całość można w wielkim uproszczeniu określić jako progresywny death-doom, ale ta etykieta w żadnym wypadku nie wyczerpuje tematu. Przy pierwszym kontakcie płyta Phlebotomized sprawia wrażenie potwornie niespójnej, chaotycznej i poskładanej bez pomysłu z kompletnie niepasujących do siebie części, no bo jak tu sensownie pogodzić wpływy Napalm Death, Morbid Angel, Nocturnus, My Dying Bride, czegoś na kształt folku i jazzu. Awangarda dla wytrwałych, ot co. Nic więc dziwnego, że dla większości ówczesnych słuchaczy materiał był kompletnie niezrozumiały i niestrawny, a ze względu na osobliwą okładkę – odpychający. Tymczasem by w pełni docenić kunszt Immense Intense Suspense, trzeba poświęcić temu albumowi naprawdę sporo czasu, uwagi i… cierpliwości. To jedna z tych płyt, które zyskują z każdym kolejnym odpaleniem, aż w końcu trafiają do kategorii „ulubione”, dając sporo takiej snobistycznej satysfakcji, wynikającej z obcowania z czymś niepospolitym. Phlebotomized na debiucie stworzyli muzykę bez zamykania się w jakichś sztywnych ramach, czerpiąc zarówno z metalu, klasyki czy rocka, przez co nabrała ona zajebiście progresywnego charakteru, stała się wielowymiarowa, a spodziewać się po niej można dosłownie wszystkiego. Ekstremalne britcore’owe napierdalanie? Nie ma sprawy! Subtelne klawiszowe pasaże z czystymi wokalami? Czemu nie! Na Immense Intense Suspense skrajność goni skrajność, a przeciwieństwa — zgodnie ze starym powiedzeniem — się przyciągają, sprawiając, że cały materiał jest nieszablonowy, szalenie skomplikowany (nie mylić z techniczny) i po prostu epicki. Od bogactwa klimatów na przestrzeni nawet jednego utworu może zakręcić się w głowie, natomiast przebrnięcie przez wszystkie wywołuje u słuchacza już tylko chęć sięgnięcia po aviomarin. Czegóż chcieć więcej od prawdziwie eklektycznej muzyki? Następnego przesłuchania, a jak!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.phlebotomizedmetal.com

inne p³yty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 września 2017

Luciferion – Demonication (The Manifest) [1994]

Luciferion - Demonication (The Manifest) recenzja okładka review coverJest rok 1994, po wielkim death metalowym boomie z przełomu dekad zostało tylko wspomnienie, prekursorzy gatunku wykruszyli się albo zmienili dyscyplinę, zaś przy starych ideałach pozostali tylko nieliczni, coraz bardziej zresztą spychani na bocznicę blackowym trendem. W tych niesprzyjających warunkach powstała płyta, która mogła tchnąć w gatunek nowe życie i przywrócić go na salony, ale nie tchnęła, bo było już za późno, a i sam zespół został szybko pogrzebany. Mimo to Demonication (The Manifest) wciąż pozostaje ozdobą kolekcji wielu death metalowych maniaków, którzy cenią sobie zaangażowaną muzykę na najwyższym poziomie. Debiut wspaniałego Luciferion to materiał praktycznie pozbawiony uchybień, natomiast jedyne do czego w jego kontekście można się (na siłę) przyczepić to dyskusyjna oryginalność. Wojtek Lisicki wraz kompanami na Demonication (The Manifest) połączyli bowiem klasyczne szwedzkie brzmienie (mam na myśli sposób obróbki muzyki) z amerykańską brutalnością, rozmachem i poziomem technicznym. Produkcja albumu w zasadzie nie odbiega od sztokholmskich kanonów z typowo zapiaszczonymi gitarami, jednak o dziwo nie jest owocem pracy Tomasa Skogsberga a Fredrika Nordströma i jego rozkręcającego się studia Fredman. Rezultat do dziś kopie po dupie (jeśli komuś nie przeszkadza strigerowana perkusja) i w niczym nie przypomina tego, co później osiągały w tym przybytku hordy melodyjnych zespołów z Goeteborga. W amerykanizacji muzyki Luciferion poszli natomiast jeszcze dalej niż koledzy z Seance, ale nie mam z tym najmniejszego problemu — ba! właśnie dzięki temu jest to bodaj mój ulubiony szwedzki krążek z tamtego okresu — zwłaszcza że rozchodzi się o wpływy takich tuzów jak Deicide i Morbid Angel. Od tych kapel Szwedzi zaczerpnęli sporo rozwiązań rytmicznych i aranżacyjnych, co jednak wcale nie przeszkodziło im w stworzeniu czegoś swojego, rozpoznawalnego i z charakterem. Doskonale to słychać w urozmaiconych strukturach, wyjątkowo zaczepnych riffach i przede wszystkim w doskonałych, wypieszczonych solówkach, którymi Demonication (The Manifest) zachwyca do dziś. Kontrast stworzony między brutalnym podkładem a melodyjnymi (zazwyczaj) popisami sprawił, że utwory są zajebiście ciekawe, ponadnormatywnie bogate, klimatyczne i wyraziste. To dlatego, niezależnie od indywidualnego tempa, każdy numer z tej płyty to prawdziwy death metalowy hit, którego upływ czasu nie jest w stanie wymazać z pamięci. Wystarczy tylko raz zapoznać się z potęgą „Rebel Souls”, „Graced By Fire”, „Christ Dethroned”, „The Manifest” czy „Hymns Of The Immortals”, żeby już zawsze wracać do tego albumu z przyjemnością i niesłabnącym zainteresowaniem. Jakby tego było mało, Demonication (The Manifest) wyróżnia się także błyskawicznie wpadającymi w ucho klasycznymi tekstami w antychrześcijańskiej konwencji i świetnym, naprawdę ekspresyjnym wokalem Michaela, który te wszystkie bezeceństwa wyśpiewuje. Autorskie kawałki zespół uzupełnił baaardzo dobrym i rozbudowanym intrem oraz brawurowo odegranym coverem Sodom, w którym obowiązki wokalne przejął lider Luciferion. A teraz podsumowanie dla leniwych: ten album to haniebnie niedoceniony death metalowy klasyk.


ocena: 9,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 września 2017

Antropofago – Æra Dementiæ [2015]

Antropofago – Æra Dementiæ recenzja okładka review coverPochodzące z Francji komando Antropofago od paru lat tworzy death metal na przecięciu klasycznych wyziewów z Florydy i technicznej ekstremy spod znaku Origin czy Nile, wzbogacając swój przekaz dalekimi wpływami rodaków z Gorod. Trudno ich zatem uznać za twór wyjątkowo oryginalny, ale i tak pod tym względem wypadają znacznie lepiej niż wielu ich kolegów z podwórka. Ostatnie zdanie dotyczy naturalnie opisywanego Aera Dementiae, bo na debiucie aż tak różowo nie było i dlatego praktycznie nikt już o tamtej płycie nie pamięta. Teraz Francuzi mają znacznie większe szanse na zaistnienie w świadomości maniaków — tylko teoretycznie, krążek jest limitowany do zaledwie 500 sztuk — bo dokonali sporego kroku naprzód, rozwijając przy tym wyraźnie siłę swojej muzyki. Sprawność wykonawcza Antropofago nie ulega wątpliwości, bo każdy z instrumentalistów dostał na Aera Dementiae dość miejsca, żeby się wykazać pomysłowością i doświadczeniem. Najskwapliwiej korzysta z tego perkman, który ochoczo nawala głównie w tempach szybkich i bardzo szybkich, pamiętając przy tym o zachowaniu przyzwoitej dynamiki swoich partii. To właśnie jego gra plus przewijające się tu i ówdzie bardzo chwytliwe albo popieprzone riffy stanowią najjaśniejsze punkty wydawnictwa. Najlepiej słychać to w utworze tytułowym, a zwłaszcza w jego środkowej części, która na koncertach powinna rozruszać każdego sztywniaka. Jak więc widać, muzyków Antropofago stać na wprowadzenie do ekstremalnej sieczki paru haczyków, które — przynajmniej na czas odsłuchu — potrafią zwrócić uwagę i skłonić do ponownego odpalenia Æra Dementiæ. To już sporo jak na zespół, który nie ma najmniejszych szans na awans do ekstraklasy. Piszę to z dużym przekonaniem, bo Francuzi wciąż miewają problemy ze spójnym łączeniem inspiracji, więc w numerach zdarzają się niepotrzebne zgrzyty czy patenty niekoniecznie pasujące do siebie. Do czołówki nie przebiją się także ze względu na produkcję, bo uparli się (choć to pewnie kwestia budżetu) na dość płaskie, wypośrodkowane brzmienie swoich płyt, przez które muzyka sprawia wrażenie dziwnie skompresowanej. Niemniej jednak Antropofago dostarczają brutalny death metal (z jednym odchyłem w stronę grindu) na całkiem niezłym poziomie, więc chyba warto dać im szansę.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Antropofago/259668169507.
Udostępnij:

18 września 2017

Hate – Tremendum [2017]

Hate - Tremendum recenzja okładka review coverBrawa dla Adama, dorobił się dziesiątego longpleja pod szyldem Hate! Zaiste okazały to wynik, ale czy przełoży się w jakiś widoczny sposób na pozycję zespołu na scenie i w świadomości słuchaczy? W mojej ocenie – nie. Kilka lat temu Hate stanął w miejscu jeśli chodzi o popularność — co po części na pewno jest winą wytwórni zorientowanej na pitolenie — i nawet gdyby nagle nagrali dzieło przełomowe, epokowe i wstrząsające, przypuszczalnie mało kto w ogóle zwróciłby na ten fakt uwagę. To po pierwsze. Po drugie Hate stanął w miejscu także pod względem muzycznym, więc dzieła przełomowe, epokowe i wstrząsające są w tej chwili poza ich zasięgiem. Styl, który nabrał wyraźniejszych kształtów na „Erebos”, przez kolejne lata był już tylko udoskonalany w obrębie detali aranżacyjnych i produkcji — co zresztą trwa do dziś — nie ma się zatem co dziwić, że z czasem nieco spowszedniał i stał się zbyt przewidywalny. Tremendum zawiera bowiem dokładnie to, czego można było się po tej ekipie spodziewać, zanim w ogóle weszła do studia. Wszystkie utwory zbudowano według dobrze znanych schematów i choć każdy prezentuje wysoki poziom, to doszukiwanie się w nich nowych rozwiązań, niespodzianek czy śladów progresji jest jak dla mnie bezcelowe. Warto natomiast wspomnieć o czymś na kształt ciekawostki – końcowy fragment „Walk Through Fire” Adam zaśpiewał po polsku i to z co najmniej dobrym rezultatem. Więcej jubileuszowych atrakcji nie odnotowałem, dlatego w kontekście Tremendum najbardziej cieszy mnie prosty fakt, że album w wielu miejscach (choćby w „Indestructible Pillar” czy „Into Burning Gehenna”) jest znacznie szybszy od poprzednich, a przez to mocniej trafia do głowy. Cała reszta — struktury utworów, sposób budowania klimatu, patenty na riffy, itd. — pozostała w zasadzie bez zmian. A jako że opisywanie (oraz czytanie) po raz kolejny tego samego jest strasznie męczące, spróbuję zasugerować kilka zmian, które na powrót mogłyby uczynić muzykę Hate ekscytującą. Co znamienne, wszystkie mają związek z objętością utworów, a w konsekwencji całej płyty. Na początek poważnie rozważyłbym rezygnację z przydługich wstępów – owszem, budują napięcie, ale raczej na zasadzie „kiedy to się, kurwa, wreszcie rozkręci”, a chyba nie to chodziło. Kolejna uwaga dotyczy zbyt częstych powtórzeń – może się mylę, ale nachalnie wałkowane motywy (nawet te dobre) prędzej zaczną irytować aniżeli intrygować, więc umiar w tej kwestii byłby wskazany. Podobnie sprawa ma się z klimatem – rzecz w death metalu mile widziana pod warunkiem, że ma swoje granice i nie dominuje nad brutalnością. A propos, czystego napierdalania mogłoby być znacznie więcej, zwłaszcza że zespół dysponuje naprawdę uzdolnionym i szybkim perkmanem, którego na to stać. Czy ja oczekuję rzeczy niemożliwych? Wystarczy kilka prostych modyfikacji, a z utworów znikną dłużyzny, staną się one bardziej treściwe i bezpośrednie, zaś cała płyta zyska na spójności i jebnięciu. Dlatego Tremendum podsumowuję tak: w oderwaniu od reszty dyskografii Hate to bardzo dobry materiał, jednak po zestawieniu go z poprzednimi dostajemy jedynie kontynuację znajomych wątków.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HATEOFFICIAL

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

12 września 2017

Prion – Uncertain Process [2015]

Prion - Uncertain Process recenzja okładka review coverBył taki czas na przełomie wieków, kiedy świat zachłysnął się death metalem z Brazylii. Wtedy to ogromne zainteresowanie budziły kapele pokroju Krisiun, Rebaelliun czy Abhorrence. Właśnie do tego okresu nawiązuje na swojej trzeciej płycie pogrywający dotąd bez sukcesów argentyński Prion. I choć wymienione zespoły słychać u nich na każdym kroku (z ogromnym, naprawdę bardzo dużym naciskiem na Krisiun), przedstawiciele sceny zza miedzy nie są dla tego trio jedynym źródłem inspiracji. Aby mieć pełniejszy obraz Uncertain Process, wyliczankę wpływów trzeba koniecznie uzupełnić o pierwsze dwie płyty Hate Eternal i Angelcorpse. Szybki i agresywny death metal z niezłym zapleczem technicznym – oto z czym mamy tu do czynienia. Muzyka pozbawiona oryginalności w szerszym rozumieniu, ale za to zagrana z pasją i dość dużym zaangażowaniem. Uncertain Process może się zatem stać fajną sentymentalną wycieczką dla fanów do dziś ocierających łzy wzruszenia przy sieczce z „Apocalyptic Revelation” czy „Burn The Promised Land”. Może, ale wcale nie musi, bo death metal w wykonaniu Argentyńczyków — choć bardzo ładnie nawiązuje do tamtej epoki — jest pozbawiony furii, która cechowała wczesne nagrania przywołanych zespołów. Brakuje mi tutaj dzikości, nieokiełznania i bardziej fanatycznego podejścia do napieprzania, czyli innymi słowy południowoamerykańskiego temperamentu. Niewykluczone, że te pierwotne instynkty charakteryzowały kiedyś także muzyków Prion, ale upływ czasu najzwyczajniej w świecie je przytępił i rozmył – wszak pod tym szyldem grają ponad dwadzieścia lat, więc zapewne mieli dość okazji, żeby się wyszumieć. To dlatego Uncertain Process jawi mi się tylko jako solidny krążek z umiarkowanym death metalem. Umiarkowanym, bo nie czuję tutaj chęci przełamywana barier, a raczej wypracowane schematy. Owszem – jest szybko, jest brutalnie, jest sprawnie wykonawczo, ale nic ponadto – panowie nie próbują być ani najszybsi, ani najbrutalniejsi, ani najbardziej techniczni. W uznaniu Uncertain Process za ponadprzeciętny materiał przeszkadzają też same utwory i ich rozbudowane struktury. Prion często lubi ponieść ambicja, więc naciągają kawałki ponad miarę, przez co tracą one część impetu i nie zostawiają tak dobrego wrażenia, jak powinny, a cała płyta w pewnym momencie robi się przydługa. Uncertain Process zakończono akcentem humorystycznym (przynajmniej tej wersji się trzymam) – coverem nudziarzy z Depeche Mode, który chyba tylko tytuł ma zgodny z oryginałem. Jeśli komuś mimo wszystko będzie mało, może jeszcze sięgnąć po uzupełniającą zestaw płytę dvd z trwającym nieco ponad czterdzieści minut koncertem z 2013 roku.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.priondeath.com.ar

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

6 września 2017

Origin – Unparalleled Universe [2017]

Origin  Unparalleled Universe recenzja okładka review coverCzas pokazał, że wśród maniaków ekstermy nie ma zbytniego zapotrzebowania na eksperymenty w wykonaniu Origin. Chłodne przyjęcie, z jakim spotkał się „Omnipresent”, najwyraźniej dało Amerykanom do myślenia, bo na Unparalleled Universe nie ma już ani grama nowości ani prób rozwijania stylu na siłę. Już pierwszymi taktami – co oznacza setki dźwięków – „Infinitesimal To The Infinite” (kandydat na hicior) zespół daje jasno do zrozumienia, że powrócił do tego, co fani najbardziej w nim lubią, a co im najlepiej wychodzi. Wtórność i koniunkturalizm – owszem, nie da się zaprzeczyć, ale z klasą. I pierdolnięciem, jakiego każda Matka Polka od nich oczekuje. Po prostu the true Origin! Nawet wymyśliłem sobie teorię spiskową, według której ostatnio specjalnie nagrali słabszy album, żeby nowym – a w strarym stylu – na powrót przyciągnąć zainteresowanie fanów i mediów. W większości utworów (a już zwłaszcza w „Accident And Error”, „Mithridatic”, „Truthslayer” i „Dajjal”) dominuje mordercze tempo, pierwszorzędna brutalność, maniakalna techniczna ekwilibrystyka i wściekłe wokale. Wszelkich urozmaiceń jest w sam raz, czyli niewiele, a sprowadzają się one do paru wolniejszych partii, paru normalniejszych melodii oraz jednego dziesięciominutowego olbrzyma, w którym Amerykanie dają nieco więcej miejsca na złapanie oddechu. Wszystkie składniki the true Origin, które sprawdziły się przy okazji „Antithesis”, sprawdziły się również na Unparalleled Universe, choć z wiadomych względów nie mają już tego innowacyjnego charakteru i nie ekscytują aż tak bardzo. Nie stanowi to jednak dla mnie problemu, bo ileż razy można definiować na nowo brutalny i techniczny death metal, zwłaszcza kiedy już raz zrobiło się to z wielkim hukiem. Najważniejsze, że pomimo upływu lat te zawiłe i popieprzone patenty wciąż wpadają w ucho i robią wrażenie, co zresztą jest w głównej mierze zasługą Johna Longstreth’a i jego absurdalnie pracujących kończyn. Ogólnie rzecz biorąc Unparalleled Universe jest bardzo zgrabnie skomponowanym krążkiem i przerasta „Omnipresent” niemal pod każdym względem. Niemal – bo z jakiegoś względu album nagrano dużo ciszej niż poprzedni, choć korzystano z tego samego studia i ludzi odpowiedzialnych za produkcję. Nie rozumiem, nie popieram. Dobrze, że w sprzęcie audio istnieje coś takiego jak potencjometr! Tak jak to miało miejsce na „Omnipresent”, Unparalleled Universe dopchnięto zupełnie niepotrzebnym i niewymagającym technicznie coverem. Mnie takie zabiegi w wykonaniu Origin niespecjalnie ruszają, więc żywię nadzieję (więc się pewnie, kurwa, zdziwię), że nie przerodzi się to w jakąś nową świecką tradycję. Unparalleled Universe takich dodatków nie potrzebuje!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Origin

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

31 sierpnia 2017

Ossuary Anex – Mutilation Through Prayer [2016]

Ossuary Anex - Mutilation Through Prayer recenzja okładka review coverDebiut tej rosyjskiej ekipy nie był krążkiem przesadnie zajmującym i całkiem zasłużenie przepadł w rankingach, podsumowaniach i pamięci słuchaczy. Chłopaki chyba wzięli sobie to do serca i uczciwie przepracowali cztery lata przerwy między płytami, toteż Mutilation Through Prayer jest już materiałem o niebo lepszym i jeszcze mocniej zatopionym w brutalnym amerykańskim death metalu, zatem każdy miłośnik takiej dość technicznej sieczki w (najwyżej) średnich tempach znajdzie tu coś dla siebie. Chodzi mi naturalnie o maniaków szperających w zasobach podziemia, bo właśnie stamtąd pochodzi większość inspiracji Ossuary Anex, natomiast poziom uprawianego przez nich hałasu sytuuje ich gdzieś na granicy drugiej i trzeciej ligi. Na Mutilation Through Prayer słychać echa m.in. Inherit Disease, Gorgasm czy Pyrexia, jednak po uważniejszej analizie wyszło mi, że Rosjanie baaardzo by chcieli być jak Visceral Bleeding. Problem w tym, że Szwedzi udowodnili, że oprócz wgniatającego brzmienia i wielkich umiejętności mają też ostro najebane we łbach. Ossuary Anex póki co dysponują tylko solidnym brzmieniem i dobrą techniką, kompozytorsko są tacy sobie, czyli bardzo standardowi, choć ambicje mają zauważalnie większe. Największy plus Mutilation Through Prayer widzę w tym, że cały zespół dokłada starań, żeby odróżnić się od swych pobratymców grających typowy wyeksploatowany brutal death. Najbardziej to słychać w pracy gitary basowej, bo akurat ten instrument uwypuklili tak mocno, żeby nikt przypadkiem nie przeoczył, jak bardzo Sergey potrafi zaszaleć. No i szaleje, tylko po pewnym czasie (zbyt krótkim, jeśli chcecie znać moje zdanie) wszystkie wygibasy zaczynają się zlewać w jedno i trudno tak naprawdę wskazać, czym poszczególne utwory (przydługie swoją drogą) różnią się od siebie. W imię oryginalności (?) postawiono na bas kosztem gitary i, niestety, czytelności samych utworów. Natłok dźwięków jest duży, pomysłów zespołowi też nie brakuje, ale Ossuary Anex poruszają się w bardzo wąskich ramach i chyba jeszcze nie wiedzą, jak je odrobinę ponaginać do swoich potrzeb. Jeśli starczy im wytrwałości, to i twórcza odwaga przyjdzie z czasem. Na razie nie jest źle, ale mimo wszystko Mutilation Through Prayer to jednak pozycja dla mocno wkręconych rzeźników.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OssuaryAnex/
Udostępnij:

25 sierpnia 2017

Antropofagus – M.O.R.T.E. – Methods Of Resurrection Through Evisceration [2017]

Antropofagus - Methods Of Resurrection Through Evisceration recenzja okładka review coverO naiwny ja! Liczyłem, że po udanym powrocie na scenę Antropofagus wykorzysta swoją drugą szansę i już na stałe zagości wśród wielkich włoskiego death metalu, a tu dupa. Coś poszło nie tak i następcę "Architecture Of Lust" dostaliśmy dopiero po pięciu latach oczekiwania, więc zespół musi praktycznie od początku budować swoją reputację porządnego napierdalatora. Dodatkowa trudność polega na tym, że Antropofagus na "Methods Of Resurrection Through Evisceration" to trochę inna grupa niż na poprzedniku – bardziej surowa, obskurna i podziemna; bliższa Septycal Gorge czy Putridity aniżeli Hour Of Penance i Hideous Divinity, z którymi wcześniej mieli dużo wspólnego. Dla niektórych taka metamorfoza/uwstecznienie może być problemem, ale zaręczam, że warto poświęcić tej płycie trochę czasu i się w nią odpowiednio wgryźć, bo to wygrzew na naprawdę wysokim poziomie. Jeśli chodzi o zmiany, najbardziej rzucającym się u uszy elementem jest bardzo szorstkie i nieco zbyt spłaszczone brzmienie. Obowiązki speca od dźwięku wziął na siebie Davide Billia i wykonał dobrą robotę (jak to ma w zwyczaju), jednak — co może być kwestią braków sprzętowych — nie uzyskał aż takiej masywności, jaką mógł się pochwalić obrobiony w Hertzu "Architecture Of Lust". Dlatego też przy pierwszym kontakcie "Methods Of Resurrection Through Evisceration" może się wydawać materiałem mniej brutalnym od poprzednika, a już na pewno nie tak bezpośrednio jebiącym. Następna sprawa, która pogłębia wrażenie spuszczenia z tonu, to wyraźne uproszczenie muzyki i pchnięcie jej w zaskakująco klasyczne rejony, czego najlepszym dowodem jest precyzyjnie odegrany cover Malevolent Creation. Przyznaję, że nie spodziewałem się po Antropofagus odpuszczenia technicznego aspektu ich twórczości. Myślałem raczej, że Meatgrinder będzie chciał uwydatnić swoje umiejętności coraz to bardziej pojebanymi partiami, a tu guzik – riffy są prostsze, struktury tradycyjne i dość przejrzyste, a solówki to tyko niewiele znaczący dodatek do całości. Mimo tego "Methods Of Resurrection Through Evisceration" ma swoją moc i chłoszcze dupsko jak przystało na brutalny death metalowy krążek. Jeśli ktoś nie wierzy, to mogę dodać, że to największy i najszybszy wyziew spośród tych, w których ostatnio maczał paluchy Brutal Dave – a mowa o Hour Of Penance i Beheaded. I choć niekoniecznie tego oczekiwałem po Antropofagus, "Methods Of Resurrection Through Evisceration" absolutnie nie mogę nazwać rozczarowaniem. To jeden z nielicznych przypadków, kiedy inne nie oznacza gorsze.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/antropofagus.official

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

19 sierpnia 2017

Suffocation – ...Of The Dark Light [2017]

Suffocation - ...Of The Dark Light recenzja reviewJak ten czas zapieprza! Nie tak dawno jarałem się świeżutkim „Pinnacle Of Bedlam”, a tu Suffocation atakuje kolejnym albumem. Naprawdę trudno w to uwierzyć, że te krążki dzielą aż cztery lata! W międzyczasie Amerykanie nie próżnowali, co oczywiście najbardziej widać po składzie, który został poważnie odmłodzony. Do tego stopnia, że jest w tym coś zabawnego – wszak w momencie wydania „Effigy Of The Forgotten” ani Erica Morotti ani Charlie’go Errigo nie było nawet na świecie (a być może i w planach), natomiast kiedy ruszyli do podstawówki, zespół już nie istniał. Jak się okazało, wiek tej dwójki nie stanowił wielkiej przeszkody w fachowym wypełnianiu przez nich obowiązków Muzyka Suffocation, choć żeby była jasność – ich wkład twórczy w …Of The Dark Light jest raczej niewielki, a do poziomu poprzedników jeszcze trochę im brakuje. Dotyczy to zwłaszcza Erica, który cierpi na główną przypadłość młodych perkusistów – nie wie, jak w atrakcyjny sposób zagospodarować zwolnienia, więc gra rzeczy proste i dosyć nieciekawe, czego przykład mamy już w pierwszym z brzegu „Clarity Through Deprivation”. Ale nic straconego, jeśli chłopak utrzyma posadę, będzie miał szansę się poprawić. Druga, znacznie poważniejsze kwestia, która mi nie robi w związku z …Of The Dark Light to brzmienie tego materiału – bardzo sterylne, przesadnie wypolerowane i pozbawione należnej zespołowi mocy (i dołów), zwłaszcza w wolnych partiach, które powinny miażdżyć. Niestety, wyraźnie czuć tutaj chęć wpisania się w panujące na brutalnej scenie — a dla mnie niezbyt zrozumiałe — tendencje, a to duży błąd. Kurwa, to Suffocation mają ustanawiać standardy i być wzorem do naśladowania, a podążanie za modą, w dodatku tak głupią, jest w ich przypadku zdecydowanie nie na miejscu. Te dwa zgrzyty przesądzają o tym, że oceniam album niżej niż „Pinnacle Of Bedlam”. A dlaczego i tak wysoko? To proste – Suffocation (a konkretnie Hobbs i Boyer) ponownie stworzyli kawał bardzo porządnej muzyki – brutalnej, intensywnej i pogmatwanej. Nie spodziewajcie się jednak po …Of The Dark Light jakichś znaczących zmian czy nowości względem poprzednika – cała jazda odbywa się w ramach udoskonalanego latami stylu zespołu, w którym zawsze jest dość miejsca na ostry dopierdol, jak i techniczne szaleństwa. Kto więc raz się już wkręcił w muzykę Suffocation, ten i tym razem będzie miał sporo powodów do radości i trząchania kłakami. Pozostali mogą sobie ten krążek darować. Aha, w ramach rewitalizacji staroci z „Breeding The Spawn” wzięto na warsztat „Epitaph Of The Credulous”.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.suffocationofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

3 sierpnia 2017

Anasarca – Survival Mode [2017]

Anasarca - Survival Mode recenzja okładka review coverCzęść z was zapewne pamięta ten niemiecki zespół, który w swoim czasie był mocnym punktem tamtejszej death metalowej sceny. Niestety niedługo po wydaniu „Dying” i paru koncertach o Anasarca słuch zaginął. Kapela zawisła w próżni i trwała w tym stanie do 2011 roku, kiedy to głównodowodzący Michael Dormann przystąpił do prac nad nowym materiałem i powoli zaczął się rozglądać za kolegami do składu. Na rezultaty w postaci demówki trzeba było poczekać aż do 2015, jednak później poszło już chyba z górki, bo niedawno Survival Mode trafił pod strzechy. Zespół powrócił w pełnej krasie, choć tak naprawdę po nowym krążku w ogóle nie słychać, żeby kiedykolwiek gdzieś odchodził, a już zwłaszcza na kilkanaście lat. Na czwartym albumie Anasarca mamy do czynienia z bezpośrednią i jakże logiczną kontynuacją tematów z „Dying” – muzyka jest zatem szybka, gwałtowna i stosunkowo nieskomplikowana. Powiewu nowoczesności nie odnotowałem. Krokiem naprzód, a przynajmniej najbardziej odczuwalną różnicą między Survival Mode a poprzednikiem jest ogólny stopień chwytliwości. Wcześniej twórczość Niemców była nieco jednowymiarowa i nastawiona przede wszystkim na atak. Obecnie grają odrobinę mniej ekstremalnie, ale za to z większym wyczuciem; nie boją się już zwolnić tempa ani wpleść tu i ówdzie jakiegoś melodyjnego riffu. Wyszło im to zdecydowanie na dobre, bo w utworach jest teraz więcej punktów zaczepienia, wybijających się fraz (także refrenów) i przede wszystkim przestrzeni, dzięki czemu mamy tu dziewięć osobnych kawałków, nie zaś 35-minutowy festiwal blastów. Zaznaczam przy tym, że zespół wcale nie stracił na brutalności tyle, ile może wynikać z mojego opisu – Anasarca wciąż prezentuje tradycyjnie jebiący metal śmierci, tyle że bardziej urozmaicony niż w przeszłości. I bardziej cannibalistyczny, bo nie da się ukryć, że spoooro świdrujących riffów (zwłaszcza tych w wolniejszych partiach) mocno zalatuje twórczością Alexa Webstera i spółki. Mnie to nie przeszkadza, bo Niemcy umiejętnie wymieszali je z typowym dla siebie napieprzaniem na wysokich obrotach, a sam materiał zyskał w ten sposób na świeżości. Wobec powyższego powrót Anasarca odbieram bardzo pozytywnie – panowie potrafili zaskoczyć, a ja na Survival Mode dostałem więcej, niż oczekiwałem. Na koniec warto wspomnieć, że premierowy materiał uzupełniono aż pięcioma bonusami, wśród których znajdują się covery Obituary i Vomiting Corpses.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.anasarca.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

28 lipca 2017

Logic Of Denial – Aftermath [2017]

Logic Of Denial - Aftermath recenzja okładka review coverLogic Of Denial mimo dużych chęci nigdy nie byli istotnym ogniwem włoskiego death metalu. Na swoje nieszczęście nie mogli tego zrzucić na niezrozumienie, światowy spisek czy brak szczęścia. Nie, po prostu zawsze prezentowali zbyt niski poziom, żeby ktokolwiek się z nimi liczył. Teraz Włosi powracają po czteroletniej przerwie ze swoim trzecim longiem, podzielonym na trzy 'rozdziały' "Aftermath". Udało mi się przebrnąć przez ten album kilkadziesiąt razy i nie mam wątpliwości, że to ich najlepszy, najbardziej dopracowany i kopiący materiał. Jednocześnie jestem nieświęcie przekonany, że nie przysporzy im ani wielkiej kasy ani nagłego wzrostu popularności – co najwyżej będą częściej brani pod uwagę jako lokalny support dla kogoś z wyższej półki. Tak to widzę. Na "Aftermath" mamy do czynienia z dobrze rozpracowanym brutalnym death metalem w amerykańskim (a konkretnie – nowojorskim) stylu, którego każdy element rzetelnie przygotowano zgodnie z wytycznymi ustalonymi niegdyś przez Suffocation, Pyrexia, Internal Bleeding czy Dehumanized. Logic Of Denial napierają z dużym pierdolnięciem, tempa bywają zabójcze (miejcie jednak na uwadze, że nigdzie nie wymieniono z nazwiska perkusisty), riffy miażdżą, a brzmienie przytłacza gęstością – i to jest fakt; pomimo tych zalet całość po jakimś czasie zlewa się w jedno, brakuje tu czegoś naprawdę charakterystycznego albo przynajmniej fajnego, co mogłoby na dłużej skupić uwagę słuchacza i zmusić go wnikliwszej analizy. Tym czymś na pewno nie jest koncept zawarty w tekstach, bo z całym szacunkiem gówno on kogo obchodzi (oprócz osoby za nie odpowiedzialnej), zwłaszcza przy tak typowo — mimo iż bardzo profesjonalnie — potraktowanej muzyce. Następnym istotnym problemem jest długość materiału, bo wraz z interludiami trwa on prawie trzy kwadranse, a to już sporo jak na tak zmasowany atak. W mniejszej dawce takie granie byłoby przypuszczalnie bardziej strawne, choć wciąż niezbyt porywające, czego przyczyna jak dla mnie leży w jego zbyt dużej jednorodności. Mam jednak świadomość, że mniej wymagający miłośnicy czystej zmasowanej brutalności łykną "Aftermath" bez popitki i nawet przez myśl im nie przejdzie, żeby narzekać na takie pierdoły.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/LogicOfDenialBand/
Udostępnij:

12 lipca 2017

Aborted Fetus – The Art Of Violent Torture [2017]

Aborted Fetus - The Art Of Violent Torture recenzja okładka review coverPo czterech krwistych ochłapach muzycy Aborted Fetus najwyraźniej poczuli potrzebę odświeżenia wizerunku i wyjścia poza przynajmniej niektóre schematy, którymi brutalny death metal (w tym ich własny) jest naszpikowany. Popracowali, pokombinowali i tak oto powstał The Art Of Violent Torture – krążek oryginalny, zaskakujący, w swoim gatunku niemal epicki. A tak już serio, to najnowszy materiał rosyjskiej ekipy zawiera co najmniej kilka elementów, których bym się w życiu po nich nie spodziewał, a które wyróżniają album na tle podobnych nośników hałasu. Wiadomo, niewiele trzeba, żeby zaznaczyć swoją odrębność w tak hermetycznym graniu, jednak Aborted Fetus i tak należy się pochwała za wykazane ambicje, bo nie tylko zaszaleli muzycznie, ale również zadbali o spójny liryczny koncept dotyczący wymyślnych metod tortur. Wspomniana epickość The Art Of Violent Torture objawia się już na wyświetlaczu – 13 utworów w 32 minuty. Niby nic niezwykłego, ale rzecz dotyczy zespołu, który zawsze w wielkich bólach pokonywał barierę 20 minut, więc już to może zastanawiać, tudzież budzić pewne obawy. Idziemy dalej – całkiem niezłe intro, które zapowiada zawiesiste klimaty a’la Disentomb okazuje się jednak zmyłką, bo kolejne cztery utwory to brutalna jazda typowa dla Aborted Fetus, choć z niezaprzeczalnie lepszym brzmieniem niż w przeszłości. Dzięki temu do zestawu swoich wcześniejszych atutów — m.in. urozmaicone partie perkusisty, wyraziste riffy, sensowne ograniczenie bulgotu — ekipa z Uralu dorzuciła jeszcze sound na poziomie. Sieczka jest, miazga jest, a tu nagle następuje „Awaiting…” i człowiek nie dowierza. Co na brutal-deathmetalowej płycie robi akustyczne — czy raczej zagrane bez przesteru — plumkanko? Ja, przyznam szczerze, nie wiem… Na szczęście zaraz po nim lecą normalne konkrety w postaci „Burning At Stake” i „Axe Decapitation”. I kolejna niespodzianka – z lekka groteskowy „Buried Alive”, w którym plumkanie (w domyśle klimatyczne) wymieszano z agresywnym walcem. Jak dla mnie The Art Of Violent Torture mógłby się spokojnie obejść bez takich egzotycznych zabiegów, choć paradoksalnie właśnie dzięki nim album może zostać lepiej/łatwiej zapamiętany. Ja tam jednak wolę jak po prostu napierdalają, bo w ich wykonaniu z nudą nie ma to nic wspólnego.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abortedfetusbrutality/

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

4 lipca 2017

Architect Of Seth – The Persistence Of Scars [2013]

Architect Of Seth - The Persistence Of Scars recenzja okładka review coverDuet stojący za Architect Of Seth powinien prowadzić seminaria albo przynajmniej napisać poradnik pod tytułem „Jak za pomocą wizerunku robić mylne wrażenie i odstraszać potencjalnych klientów”. Tak się bowiem składa, że już na pierwszy rzut oka The Persistence Of Scars to płyta z innej epoki, w dodatku takiej, o której wolałoby się już zapomnieć. Cuś takiego można było oglądać 20 lat temu na frontach austriackich, niemieckich i właśnie francuskich kapel bzyczących po piwnicach symfoniczny (czytać: z klawiszami) black metal z kompleksem Dimmu Borgir. Następna dająca do myślenia kwestia to fakt, że zespół tworzą tylko dwie, w dodatku mroczne, persony, z których żadna nie jest perkusistą. Nie wiem jak wam, ale mnie tyle informacji w zupełności wystarcza, żeby projekt tego typu obejść szerokim łukiem. Z jakiegoś, choć nie wiem już jakiego, powodu dałem im szansę i nie żałuję. Architect Of Seth grają coś, czego nikt normalny by się po nich nie spodziewał – techniczny i zaskakująco klimatyczny death metal. Francuzi w swojej twórczości łączą fascynacje grupami typu Spawn Of Possession, Obscura, Lykathea Aflame, Theory In Practice i Kosmophobia — co już dużo mówi o ich umiejętnościach — ale z ślepym naśladownictwem nie ma to nic wspólnego; to raczej baza, na której z niezłym skutkiem próbują wykreować coś swojego. U „uczniów” Muhammeda Suiçmeza Architect Of Seth podpatrzyli sporo patentów na gitary i to, jak komplikować przekaz przy jednoczesnym zachowaniu przyzwoitego stopnia brutalności, choć bez forsowania tempa (bo, chwała im, zachowali umiar przy wyciskaniu blastów z automatu). Wpływy mniej znanych Czechów, Szwedów i Szwajcarów przejawiają się natomiast przede wszystkim w podejściu do uprzestrzenniania utworów (głównie z pomocą parapetów) i wszelkich popieprzonych kosmicznych odjazdach, jakich na The Persistence Of Scars nie brakuje. Do wyliczanki warto jeszcze dorzucić zacny wokal w stylu Mameliego sprzed 25 lat i fajnie przybrudzone brzmienie, które odrobinę maskuje udział automatu. Jak więc widać, mamy tu do czynienia z graniem w pewnym stopniu oryginalnym, a już na pewno nie typowym dla tego podgatunku. Materiału w odsłuchu jest bardzo przyjemny, potrafi zaskakiwać, choć oczywiście to jeszcze nie ten poziom, co wyżej wymienione zespoły – mimo iż na The Persistence Of Scars wcale nie słychać kompleksu niższości względem nich. W każdym razie kapela ma potencjał i dość jasno sprecyzowany pomysł na siebie – wystarczy posłuchać zajebistego „Transhumance Astrale”. Problem w tym, że taka muza nigdy nie miała wielkiego brania u miłośników sieczki i wątpię, żeby Architect Of Seth zostali wyjątkiem od reguły.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ArchitectOfSeth/

podobne płyty:

Udostępnij:

28 czerwca 2017

Inanimate Existence – Calling From A Dream [2016]

Inanimate Existence - Calling From A Dream recenzja okładka review coverW recenzji „Dreamless” zdarzyło mi się wspomnieć o wpływie, jaki muzyka Fallujah wywarła na inne, zwłaszcza młode kapele. Wtedy myślałem głównie o Rivers Of Nihil, ale jak się okazało inni zachłysnęli się „The Flesh Prevails” jeszcze bardziej. Inanimate Existence, bo o nich mowa, dotychczas zajmowali się normalnym amerykańskim technicznym death metalem, w takim też stylu były utrzymane ich pierwsze krążki. Nie robili nic niezwykłego, ale mnie się podobało. Przy okazji Calling From A Dream wzięło ich na progresję, wokalistkę i klimaty aż za bardzo kojarzące się z ostatnimi dokonaniami Fallujah. Rozumiem chęć zmian, rozumiem rozwój, ale ten nagły przeskok stylistyczny budzi u mnie pewien niesmak, wszak mowa o kompozytorach z pewnym doświadczeniem. Nie znaczy to jednak, że Calling From A Dream jest albumem słabym czy stricte kopiatorskim. Muzycy Inanimate Existence zapożyczyli sobie sporo elementów charakterystycznych dla ich kolegów po fachu i wymieszali je z tym, co grali dotychczas. Rezultat jest naprawdę niezły, choć kilka rzeczy można było zrobić lepiej, no i oczywiście z oryginalnością nie ma to nic wspólnego. Mnie na Calling From A Dream najbardziej podoba się to, że Amerykanie zadbali o dość wysoki stopień brutalności (na poziomie zbliżonym do „A Never-Ending Cycle Of Atonement”), którego na szczęście nie rozmiękczyły progresywne zapędy – na płycie zdecydowanie dominują agresywne, odpowiednio ciężkie, a przy okazji przyjemnie pokręcone partie. Im większy i gęstszy wygar, tym zespół lepiej sobie radzi, a przynajmniej jest najbardziej przekonywający. Kolejnym istotnym atutem krążka jest jego rozsądna długość – tylko 35 minut. Dzięki temu poszczególne kawałki są łatwiejsze do rozróżnienia, a ich indywidualne wyróżniki szybciej rzucają się w uszy, więc album jako całość z jednej strony nie odstraszy ekstremistów, a z drugiej może być do przełknięcia nawet dla miłośników lżejszych dźwięków. Głównym problemem Calling From A Dream są natomiast dodatki czy patenty mające uczynić płytę bardziej nowoczesną i eklektyczną: nieco zbyt lajtowo potraktowane solówki, strasznie nierówny poziom partii wokalistki (od przyjemnych po irytujące), tak sobie wstrzelone klawisze i skłonność zespołu do częstego cięcia utworów pauzami. Wygląda mi na to, że Inanimate Existence bardzo chcieli ruszyć z muzyką do przodu, a przy okazji zwiększyć swoją atrakcyjność w oczach potencjalnych dużych wydawców, jednak chyba nie wszystko do końca przemyśleli, bo część zmian sprawia wrażenie wdrażanych na siłę i w ostatniej chwili. Nie zmienia to na szczęście tego, że podstawę Calling From A Dream stanowi bardzo udany techniczny death metal, który bez wątpienia spasuje fanom poprzednich dokonań kapeli.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TheInanimateExistence

podobne płyty:

Udostępnij: