Próbowałem, naprawdę próbowałem, ale pomimo najszczerszych chęci i dziesiątek przesłuchań nie jestem w stanie polubić Brotherhood Of The Snake. Potrafię zacisnąć zęby i wytrwać do końca, ale niestety już nic ponadto. Jest mi tym bardziej przykro, że pod krążkiem podpisał się jeden z najmocniejszych składów, jakie Testament kiedykolwiek posiadał. Po prostu żal dupę ściska, że zmarnowano taki potencjał twórczo-wykonawczy. Najnowszy album Amerykanów to materiał doskonale zagrany i porządnie wyprodukowany, jednak na niewiele się to zdaje, bo muzycznie jest największym potknięciem zespołu od czasu wstydliwego „The Ritual". Obie płyty łączy trudna do przełknięcia nijakość, kompozycyjne rozmemłanie i brak konkretów w postaci zapadających w pamięć utworów. Styl Testament od poprzedniego, bardzo przecież dobrego, albumu praktycznie się nie zmienił, jest totalnie rozpoznawalny, jednak tym razem przede wszystkim zabrakło pomysłów na porządne riffy. I jebnięcia. Ponadto na Brotherhood Of The Snake straszą mielizny wymieszane z mdłymi melodyjkami i nijak do tego nie dopasowanymi rytmami. Czasami brzmi to jakby młody, niedoświadczony zespolik próbował przerobić genialny „The Legacy” na coś nowoczesnego i przyjaznego radiu; innym razem jak odrzuty z „Dark Roots Of Earth”… Najgorsze jest jednak to, że nawet po wielu godzinach katowania krążka słuchacz nie potrafi wskazać choćby jednego wybijającego się kawałka. Owszem, trafiają się fajne fragmenty (np. w „Stronghold”, „Centuries Of Suffering”), kiedy naprawdę słychać klasę zespołu, ale zwykle są obudowane nudnawymi albo banalnymi partiami bez wyrazu. Te lepsze momenty to najczęściej zasługa Alexa Skolnicka, bez którego solówek Brotherhood Of The Snake przypuszczalnie byłby kompletnie niestrawny. Całej płyty jednak chłop nie mógł uratować, więc Testament dołączył do sporego już grona kapel, które w tym roku mocno rozczarowały.
ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com
inne płyty tego wykonawcy:
Ten Thousand Ways To Die to drugie z rzędu wydawnictwo Obituary, do którego podchodziłem bez przekonania. Pomysł na dopchanie ledwie dwóch nowych kawałków kilkoma doskonale znanymi starociami w wersjach live wydawał mi się co najmniej naciągany, a przy tym niezbyt atrakcyjny. Ot, jeszcze jeden sposób, żeby niewielkim kosztem wyciągnąć trochę kasy od wiernych fanów. Ku mojemu zdziwieniu płytka jednak daje radę i można się na nią skusić, zwłaszcza że cenowo została potraktowana jako epka (a dokładniej – jako epka z Relapse…).
Od momentu reaktywacji w 2007 Asphyx utrzymuje równy i wysoki poziom. Nie najwyższy, jak na pamiętnym debiucie, ale dość wysoki, żeby w ciemno kupować kolejne płyty z charakterystycznym logotypem. Szczerze przyznaję, że mnie dużo lepiej słucha się tego zespołu, odkąd luźniej podchodzę jego działalności i pogodziłem się z faktem, że do majestatu
To jest to, powiadam wam, to jest, kurwa, to! Taka płyta aż się prosi, żeby jej pieprznąć na okładce „made in Canada", bo zawiera wszystko, z czego są znani tamtejsi pojebańcy z kręgów technicznego i progresywnego death metalu. First Fragment w swojej kanadyjskości poszli nawet krok dalej i wszystkie teksty napisali po francusku, co dla mnie czyni ich przekaz kompletnie niezrozumiałym. Ale nic to. Opowieści o zajebistości tego zespołu krążyły po scenie już od dłuższego czasu, choć nie szła za tym ani koncertowa aktywność ani wydawnicze konkrety. Ot, kapela-widmo, bardziej zmagająca się z niestabilnym składem aniżeli muzyczną materią. Szczęśliwie chłopaki doszli między sobą do ładu, załapali się na kontrakt z Unique Leader i w końcu wydali upragniony debiut. Jeden z najlepszych, najbardziej przekonujących debiutów ostatnich lat, jeśli chcecie znać moje zdanie. Jak zaczynać, to z wysokiego C! Dasein robi naprawdę olbrzymie wrażenie, praktycznie od pierwszej sekundy rzucając słuchacza w wir szaleńczych temp i makabrycznych łamańców, których tak po prostu nie da się ogarnąć za pierwszymi przesłuchaniami. Mimo wszystko to jedna z tych płyt, których wcale nie trzeba rozumieć, żeby się nimi zachwycać – jej zajebistość wyczuwa się jakoś podskórnie. Można więc skonstatować, że Dasein funkcjonuje jednocześnie na dwóch płaszczyznach. Pierwsza obejmuje stronę czysto techniczną – wszystko, co ma związek z przebieraniem kończynami. Mamy do czynienia z muzyką mega skomplikowaną, wielowarstwową, czerpiącą z różnych gatunków (w tym z klasyki, a jakże) i poplątaną w stopniu niemal absurdalnym. First Fragment prezentują całemu światu do czego człowiek jest zdolny, gdy tylko dużo ćwiczy i nie zna takich terminów jak „bariery”, „ograniczenia” czy „umiar” (Bo czym innym, jeśli nie brakiem umiaru jest 10 solówek w „Gula” albo 15 w „Mordetre et Dénaissance”?). To jest ten poziom umiejętności, który z jednej strony imponuje, a z drugiej załamuje, wkurwia i pogłębia kompleks niższości u tych, którzy też by chcieli tak wymiatać, ale nie starcza im wytrwałości ani talentu. Ja wiem jedno – nie dorównałbym im, gdybym się nawet reinkarnował jako Muhammed Suiçmez. Płaszczyzna numer dwa dotyczy kwestii kompozytorskich i tego, co można zebrać pod hasłem muzykalność. Utwory na Dasein są, tak po ludzku, świetnie napisane; złożoność materiału nie ma żadnego wpływu na to, z jaką łatwością (i przyjemnością) się z nim obcuje. Wszystko to zasługa bardzo nośnych melodii, których mamy tutaj zatrzęsienie. Warto jednak zaznaczyć, że Kanadyjczycy z nimi nie przesadzili ani ich nie przesłodzili – proporcje dobrali z aptekarską precyzją. Z powyższego słodzenia można wysnuć wniosek, że First Fragment stworzyli na Dasein coś oryginalnego; coś, czego świat dotąd nie słyszał. Ano nie. To znaczy, nie w momencie wydania. Muzyka na ten krążek powstawała dość długo, bo w latach 2004-2010, a przez kolejne trzy była dopieszczana. Dopiero w 2013 przystąpiono do nagrań, które zakończono dwa lata później. Gdyby ta płyta ukazała się zaraz po skomponowaniu, to pewnie mielibyśmy do czynienia z objawieniem i małym trzęsieniem ziemi wśród miłośników technicznego death metalu. Teraz tak dobrze nie będzie, choć i tak nie mam wątpliwości, że album znajdzie wielu entuzjastów. Target First Fragment staje się jasny już po przesłuchaniu trzech kawałków, więc fani Beyond Creation, Spawn Of Possession, Gorod, Necrophagist, Obscura, Beneath The Massacre czy Archspire powinni jak najszybciej zaliczyć wizytę w sklepie muzycznym. Dasein jest warta swojej ceny.
W połowie lat 90-tych ubiegłego wieku grunt pod death metalem w Ameryce gwałtownie się załamał, sprawiając, że na powierzchni pozostały tylko najwytrwalsze kapele: Deicide, Cannibal Corpse, Obituary, Incantation, Malevolent Creation… W Europie sytuacja wyglądała jeszcze gorzej, bo albo zespoły drastycznie zmieniały swój styl (Szwecja) albo jak muchy padały jeden po drugim (reszta kontynentu). W tej degrengoladzie, spotęgowanej dodatkowo modą na black metal, Gorefest wydał przełomowy — choć dla wielu już kontrowersyjny — Erase. Dla mnie trzecie dzieło Holendrów to najlepszy (a przynajmniej jeden z trzech) album na death metalowym poletku jaki powstał w 1994 na starym kontynencie. Bestseller w swoim czasie, później – krążek wyjątkowo niedoceniany i, o zgrozo, deprecjonowany także przez samych muzyków. W moich oczach wyjątkowość Erase wynika przede wszystkim z tego, jak doskonale ten materiał łączy w sobie death’owe korzenie zespołu z jego nowymi fascynacjami z kręgów hard rocka. Taki gatunkowy mariaż nie był może czymś specjalnie odkrywczym (wcześniej wpadli na to choćby w Finlandii i Szwecji), ale rezultat uzyskany przez Gorefest zwyczajnie zwala z nóg – i to już w pierwszej minucie „Low”. Zajebisty ciężar gitar (przysłuchajcie się ostatniemu riffowi w „To Hell And Back” – miaaazga), wyborne technicznie melodyjne solówki, charakterystyczne gorefestowe melodie, wyraźny bas, potężna perkusja, zaczepna rockowa motoryka, mocarny wokal i w końcu niepodrabialny feeling – oto wizytówki tego albumu. Od pierwszego do ostatniego utworu płyta wgniata w fotel i nawet odczuwalnie lżejszy i nieco eksperymentalny „Goddess In Black” (dwa lata później doczekał się wersji orkiestralnej) tego nie zmienia. Ja naprawdę nie widzę ani nie słyszę tu czegokolwiek, do czego można by się przypieprzyć. Ja. Bo wielu tego entuzjazmu nie podzielało. OK, jeszcze rozumiem zarzuty dotyczące złagodzenie muzyki – z nimi polemizować nie można, bo Erase to absolutnie nie ten poziom brutalności co 


