Cannibal Corpse to doskonały przykład tego, co znaczy znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Swoją przygodę z muzykowaniem zaczynali w — jak to sami określali: wsiowym — Buffalo przy samej granicy z Kanadą. Tam nagrali jedyne demo, które dzięki staraniom Barnesa trafiło do zielonego w temacie death metalu Metal Blade. Wytwórnia Briana Slagela zapewniła zespołowi sesję w rosnącym w siłę Morrisound ze Scottem Burnsem za konsoletą, a nagrania swoim udziałem wzbogacili znani już w podziemiu Glen Benton i Francis Howard. To wszystko — wsparte niezaprzeczalnym talentem i samozaparciem — sprawiło, że Kanibale bardzo szybko zdobyli mocną pozycję na amerykańskiej scenie.
Na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku kapele grające szybko i brutalnie pojawiały się jak grzyby po deszczu, więc Cannibal Corpse nigdy by się nie wybili, gdyby nie mieli pomysłu na siebie. Chłopaki postawili na krew. Morze krwi. Ból. Bul, bul, bul… Był już Szatan, Cthulhu i jego trzódka, był armagedon we wszelkich postaciach, były żywe trupy i seryjni mordercy, ale jeszcze nikt do tego stopnia nie poszedł w gore i przemoc dla samej przemocy. W tekstach/historyjkach Barnesa posoka leje się strumieniami, flaków trudno się doliczyć, a kości pękają jak zapałki. O taaak, na Eaten Back To Life wokalista Kanibali wyniósł krwawą poezję na zupełnie nowy poziom obrzydliwości, a przy okazji również absurdu i czarnego humoru. Dopełnieniem uroczych rymowanek typu: „Veins exposed, torn from bodies, / the most interesting of hobbies. / To get paid for such a task is / more than any man could ask” jest odpowiednio głupawa okładka autorstwa Vincenta Locke’a. I pomyśleć, że już tyle wystarczyło, żeby zakazać tej płyty w Niemczech.
Na nasze szczęście Eaten Back To Life to nie tylko rzeźnicza otoczka, a przede wszystkim 36 minut całkiem zgrabnie poskładanej rzeźni w muzyce. Nie jest to najbardziej ekstremalna płyta swoich czasów, wyziewnością nie dorównuje Morbid Angel, Deicide czy Napalm Death, bo w utworach wciąż słychać wpływy thrash’u, ale to paradoksalnie zadziałało na jej korzyść – materiał jest dzięki nim dość chwytliwy i łatwo zapada w pamięć, choć melodii sensu stricto jest tu tyle, co perspektyw w Korei Północnej. Chłopaki pocinają na miarę swoich umiejętności, a te już na wczesnym etapie mieli niemałe – najlepiej to słychać w rytmice, bo zarówno gitary, jak i sekcja tworzą bardzo równą, zwartą całość. Za to popisy solowe można spokojnie przemilczeć, bo należą do kategorii „takie se” i wnoszą niewiele.
Co ciekawe, Cannibal Corpse nagrywają debiut, powtórzyli wszystkie kawałki z demówki. Z jednej strony to nawet spoko, bo dopracowano je do maksimum i raczej nie zaniżają średniej albumu, a z drugiej jednak różnią się od nowszego materiału – przede wszystkim są krótsze, prostsze, bardziej bezpośrednie i może trochę jednowymiarowe. Najważniejsze, że jest wśród nich nieśmiertelny hit „A Skull Full Of Maggots”, który wraz z „Mangled”, „Shredded Humans”, „Edible Autopsy” i „Scattered Remains, Splattered Brains” tworzy zajebiście mocną reprezentację albumu – idealnie obliczoną do kręcenia młynków. Całość została zacnie wyprodukowana, a dzięki dominującym średnim tempom brzmi naprawdę ciężko i broni się do dziś.
Eaten Back To Life nie sposób odmówić osobliwego uroku (subiektywnie) i ogromnego wpływu na rozwijający się death metal (obiektywnie), wszak to jedna z najważniejszych płyt gatunku. Dla mnie zdecydowanie nie jest najlepszym albumem, jaki Cannibal Corpse nagrali, ale i od najsłabszego dzieli go sporo – na tyle, że czasem lubię do niego wrócić. W końcu „A Skull Full Of Maggots” jest nie do podjebania!
ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net
inne płyty tego wykonawcy:
W pierwszych latach XXI wieku Cephalic Carnage należeli do grona najczęściej słuchanych przeze mnie zespołów – byli brutalni, techniczni, popieprzeni i przede wszystkim oryginalni. Drugiej takiej kapeli nie było! A potem nadszedł
Ta płyta była dla mnie dużym zaskoczeniem, bo nie przypuszczałem, że w ogóle powstanie. Wydawało mi się, że Molested Divinity będzie tylko niezobowiązującym i raczej jednorazowym projektem kilku tu i ówdzie znanych muzyków, którzy przecież mają co robić w swoich macierzystych kapelach i to właśnie na nich się skupią. Błąd! Nie dość, że „Unearthing The Void” został nagrany, to w dodatku w niedługim czasie po debiucie. Mniejsza o to, czy ten wydawniczy pośpiech to kwestia wewnętrznej potrzeby, czy zewnętrznego zapotrzebowania – Turcy oddali w ręce fanów niecałe pół godziny klasowego łomotu.
Po wysłuchaniu „Relentless Mutation” doszedłem do wniosku, że Kanadyjczycy dotarli do ściany, jeśli chodzi o techniczny i w dodatku dość brutalny death metal, że to koniec drogi, że już bardziej podkręcić się tego nie da. Wydany po czterech latach przerwy Bleed The Future utwierdził mnie w tym przekonaniu. Oczywiście to nie tak, że Archspire zaserwowali fanom powtórkę z rozrywki, zmieniając tylko okładkę, tytuły i kolejność kawałków, ale faktem jest, że album nie robi już tak wielkiego wrażenia jak poprzedni. I to jest całkowicie zrozumiałe. Raz, że mamy do czynienia ze stylem, z którym zdążyliśmy się już oswoić. Dwa, że na tak zajebiście wysokim poziomie niemożliwe jest regularne dokonywanie przełomów. I trzy, że zespół nie próbuje za wszelką cenę zaszokować słuchacza.
Album przejściowy? Hmm. Przekrojowy? Hmm. Esencjonalny? Hmm. Niepotrzebny? O to, to, to! Words From The Exit Wound najlepiej pasuje mi właśnie do tej ostatniej kategorii. Tym krążkiem Napalm Death kończą pewny etap kariery — w dodatku taki, o którym spora część fanów chciałaby zapomnieć — ale bez wielkiej świadomości czy pewności, co zrobią z sobą później. Skończył się czas eksperymentów — w tym sensie, że nie ma tu żadnych dziwactw, których byśmy już wcześniej w ich wykonaniu nie słyszeli — a wróciła chęć ponapierdalania, choć jeszcze nie na tyle silna, żeby zespół zrezygnował z rozwiązań będących akurat na czasie.
Proszę, proszę… okazuje się, że Obscura jest na fali wznoszącej, mimo iż tak na dobrą sprawę nic tego nie zapowiadało. Poprzednia płyta zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie, ale skład, który się pod nią podpisał, poszedł w rozsypkę zaraz po zakończeniu cyklu promocyjnego, więc całkiem zasadne były obawy, że Kummerer ponownie rzuci się w wir progresywnego pitolenia i wszystko popsuje. Na szczęście w porę pojawił się ratunek w osobach doskonale znanych Münznera i Thesselinga oraz Davida Diepolda, który, choć znacznie młodszy i nie tak doświadczony, również zdążył wyrobić sobie niezłą markę na scenie (technicznego) death metalu. I właśnie taka ekipa zmajstrowała najmocniejszy album Obscury przynajmniej od dekady.


