![Tiamat – Sumerian Cry [1990] Tiamat - Sumerian Cry recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/tiamat-sumerian-cry.jpg) Niektórzy pewnie nie zdają sobie z tego sprawy, ale właśnie tak wyglądał prawdziwy szwedzki death metal zanim (czytać: rok później) gatunek sprowadzono do „grania jak Entombed”. Tiamat, jako jedni z pionierów takiego grania, mogli mieć naprawdę duży wpływ na szereg nowych kapel, jednak drastycznymi zmianami stylu chyba tylko odstraszyli potencjalnych naśladowców i nie załapali się na kult. Przynajmniej na jakiś czas, bo obecnie łatwiej trafić na zespoły powołujące się na wpływy Szwedów niż to miało miejsce jeszcze dekadę czy dwie temu. Dlatego też z perspektywy czasu Sumerian Cry sprawia wrażenie krążka znacznie bardziej oryginalnego, znaczącego i nieskażonego ślepym naśladownictwem niż to było w momencie wydania. Choć i wówczas materiał prezentował się niczego sobie. Wprawdzie album nie powala brutalnością jak pierwsze nagrania Carnage czy wspomnianego Entombed, ale w żadnym wypadku nie można o nim napisać, że to muzyka dla lalusiów. Sumerian Cry to głównie żwawe tempa, proste (niekiedy wręcz pierwotne!) rytmy, nieźle pomyślane agresywne riffy i gardłowy wokal, tyle że priorytetem dla Tiamat wydaje się być górujący nad wszystkim iwoliczny klimat potęgowany przez zajebiście ciężkie (i zaskakująco przejrzyste) brzmienie Sunlight. Naturalnie tę specyficzną atmosferę najlepiej słychać, gdy zespół zwalnia i dorzuca do gitar odrobinę melodii (jak w „Where The Serpents Ever Dwell”), ale i te szybsze partie nie pozostawiają złudzeń, że chłopakom tylko piekielne opary w głowach, zresztą jak przystało na ekipę stylizowaną na Celtic Frost. A propos oparów, choć niekoniecznie z diabelskiego kotła… niezależnie od tempa Sumerian Cry leci sobie sprawnie w death metalowej manierze (z małymi urozmaiceniami w postaci akustyków), aż tu nagle w połowie „Evilized” znienacka wchodzi ni to jazzowa, ni to bluesowa wstawka z ksylofonem (to ten instrument podobny do ławki w parku) na pierwszym planie. Progresja, awangarda, dziwactwo – nazwijcie to według własnego uznania. Dla mnie to poziom pojebaństwa godny płyt Xysma. Dobrze, że po tym jednominutowym wybryku zespół wraca do normalnego nawalania i nie odpuszcza go do ostatnich dźwięków „The Sign Of The Pentagram”. Inna sprawa, że tak czysty death metal Tiamat porzucił ledwie chwilę później. Choć może to i dobrze, bo inaczej nie powstałby „The Astral Sleep”…
Niektórzy pewnie nie zdają sobie z tego sprawy, ale właśnie tak wyglądał prawdziwy szwedzki death metal zanim (czytać: rok później) gatunek sprowadzono do „grania jak Entombed”. Tiamat, jako jedni z pionierów takiego grania, mogli mieć naprawdę duży wpływ na szereg nowych kapel, jednak drastycznymi zmianami stylu chyba tylko odstraszyli potencjalnych naśladowców i nie załapali się na kult. Przynajmniej na jakiś czas, bo obecnie łatwiej trafić na zespoły powołujące się na wpływy Szwedów niż to miało miejsce jeszcze dekadę czy dwie temu. Dlatego też z perspektywy czasu Sumerian Cry sprawia wrażenie krążka znacznie bardziej oryginalnego, znaczącego i nieskażonego ślepym naśladownictwem niż to było w momencie wydania. Choć i wówczas materiał prezentował się niczego sobie. Wprawdzie album nie powala brutalnością jak pierwsze nagrania Carnage czy wspomnianego Entombed, ale w żadnym wypadku nie można o nim napisać, że to muzyka dla lalusiów. Sumerian Cry to głównie żwawe tempa, proste (niekiedy wręcz pierwotne!) rytmy, nieźle pomyślane agresywne riffy i gardłowy wokal, tyle że priorytetem dla Tiamat wydaje się być górujący nad wszystkim iwoliczny klimat potęgowany przez zajebiście ciężkie (i zaskakująco przejrzyste) brzmienie Sunlight. Naturalnie tę specyficzną atmosferę najlepiej słychać, gdy zespół zwalnia i dorzuca do gitar odrobinę melodii (jak w „Where The Serpents Ever Dwell”), ale i te szybsze partie nie pozostawiają złudzeń, że chłopakom tylko piekielne opary w głowach, zresztą jak przystało na ekipę stylizowaną na Celtic Frost. A propos oparów, choć niekoniecznie z diabelskiego kotła… niezależnie od tempa Sumerian Cry leci sobie sprawnie w death metalowej manierze (z małymi urozmaiceniami w postaci akustyków), aż tu nagle w połowie „Evilized” znienacka wchodzi ni to jazzowa, ni to bluesowa wstawka z ksylofonem (to ten instrument podobny do ławki w parku) na pierwszym planie. Progresja, awangarda, dziwactwo – nazwijcie to według własnego uznania. Dla mnie to poziom pojebaństwa godny płyt Xysma. Dobrze, że po tym jednominutowym wybryku zespół wraca do normalnego nawalania i nie odpuszcza go do ostatnich dźwięków „The Sign Of The Pentagram”. Inna sprawa, że tak czysty death metal Tiamat porzucił ledwie chwilę później. Choć może to i dobrze, bo inaczej nie powstałby „The Astral Sleep”…
ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/tiamat
inne płyty tego wykonawcy:
 
![Behemoth – I Loved You At Your Darkest [2018] Behemoth - I Loved You At Your Darkest recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/behemoth-i-loved-you-at-your-darkest.jpg) Cztery lata temu Behemoth odfajkował płytę numer dziesięć, następnie odtrąbił (zasłużony) komercyjny sukces, a dzięki temu… mógł wrzucić na luz. To słychać na I Loved You At Your Darkest, który jest najbardziej stonowanym krążkiem w historii zespołu. Wprawdzie Nergal próbuje nadrobić ubytki w ekstremalności muzyki jakąś wyjątkowo bluźnierczą otoczką, ale powiedzmy sobie szczerze – więcej w tym elementów humorystycznych (choćby stylizacja zdjęć – kulturoznawcy będą mieli radochę) aniżeli szokujących – przynajmniej trzeźwo myślącego człowieka.
Cztery lata temu Behemoth odfajkował płytę numer dziesięć, następnie odtrąbił (zasłużony) komercyjny sukces, a dzięki temu… mógł wrzucić na luz. To słychać na I Loved You At Your Darkest, który jest najbardziej stonowanym krążkiem w historii zespołu. Wprawdzie Nergal próbuje nadrobić ubytki w ekstremalności muzyki jakąś wyjątkowo bluźnierczą otoczką, ale powiedzmy sobie szczerze – więcej w tym elementów humorystycznych (choćby stylizacja zdjęć – kulturoznawcy będą mieli radochę) aniżeli szokujących – przynajmniej trzeźwo myślącego człowieka.![Reinfection – Breeding Hate [2018] Reinfection - Breeding Hate recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/reinfection-breeding-hate.jpg) Na pełnoprawnego następcę
Na pełnoprawnego następcę ![Irreversible Mechanism – Immersion [2018] Irreversible Mechanism - Immersion recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/irreversible-mechanism-immersion.jpg) Pierwszy album tego białoruskiego projektu pozostawił po sobie bardzo dobre wrażenie, choć odnoszę wrażenie, że nie dotarł wszędzie, gdzie powinien. Techniczny death metal o wysokim współczynniku wytrzepania — nie tak znowu daleki od tego, co proponuje choćby Sophicide — ma swoich oddanych fanów, ale dla reszty społeczeństwa tak zagęszczona jazda w pewnym momencie może stać się niestrawna tudzież nieczytelna. Niewykluczone, że właśnie tym była podyktowana zmiana stylu przy okazji Immersion – na klimatyczny i progresywny death metal. Tym albo poważnymi roszadami w składzie. Aaalbo doprowadzającą mnie już do szału modą na granie jak Fallujah, bo wpływy ostatnich płyt Amerykanów słychać w muzyce Irreversible Mechanism dosłownie na każdym kroku, a już na pewno częściej, niżbym chciał. Ja rozumiem, że to fajne i w sensie globalnym nawet dość oryginalne, aaale tylko w sensie globalnym, bo gdy porównać te wszystkie Fallujah-podobne kapele, to wychodzi, że brzmią niemal identycznie, a na domiar złego nie próbują odróżnić się od oryginału. I dupa. Większość patentów użytych na potrzeby Immersion można bez problemu wskazać na
Pierwszy album tego białoruskiego projektu pozostawił po sobie bardzo dobre wrażenie, choć odnoszę wrażenie, że nie dotarł wszędzie, gdzie powinien. Techniczny death metal o wysokim współczynniku wytrzepania — nie tak znowu daleki od tego, co proponuje choćby Sophicide — ma swoich oddanych fanów, ale dla reszty społeczeństwa tak zagęszczona jazda w pewnym momencie może stać się niestrawna tudzież nieczytelna. Niewykluczone, że właśnie tym była podyktowana zmiana stylu przy okazji Immersion – na klimatyczny i progresywny death metal. Tym albo poważnymi roszadami w składzie. Aaalbo doprowadzającą mnie już do szału modą na granie jak Fallujah, bo wpływy ostatnich płyt Amerykanów słychać w muzyce Irreversible Mechanism dosłownie na każdym kroku, a już na pewno częściej, niżbym chciał. Ja rozumiem, że to fajne i w sensie globalnym nawet dość oryginalne, aaale tylko w sensie globalnym, bo gdy porównać te wszystkie Fallujah-podobne kapele, to wychodzi, że brzmią niemal identycznie, a na domiar złego nie próbują odróżnić się od oryginału. I dupa. Większość patentów użytych na potrzeby Immersion można bez problemu wskazać na ![Samael – Ceremony Of Opposites [1994] Samael - Ceremony Of Opposites recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/samael-ceremony-of-opposites.jpg) Samael skończył się na „Blood Ritual”. To prawda, ale na Ceremony Of Opposites narodził się na nowo – bardziej zadziorny i charakterystyczny, a tak po prawdzie to lepszy pod każdym względem. Samael dojrzał i rozwinął się, a tym samym dał pretekst co bardziej krewkim fanom, by oskarżyć go o skomercjalizowanie się. Owszem, Ceremony Of Opposites był jednym z bestsellerów swoich czasów, ale cała otoczka płyty — prowokacyjna okładka i bezpośrednie teksty (najjaskrawszy przykład mamy w genialnym „To Our Martyrs”: „I spit at your god’s face / I piss on the cross / I vomit on the holy bible / I shit on the blessed whore and her bastard son”) — są bardziej diabelskie aniżeli kiedykolwiek wcześniej i zdecydowanie mocniej walą w twarz. Zaś co do muzyki – już od pierwszych taktów „Black Trip” słychać postęp kompozytorsko-wykonawczo-brzmieniowy. Szwajcarzy zrobili pewny i logiczny krok naprzód, za punkt wyjścia biorąc chyba „With The Gleam Of The Torches” z „Blood Ritual”, bo właśnie tamten kawałek odznaczał się sporą dynamiką i zdradzał pewne progresywne zapędy zespołu. Na Ceremony Of Opposites Samael rozwija twórczo (i w dodatku w szybszych tempach) najlepsze pomysły z poprzednika oraz wprowadza mnóstwo innowacji – jak choćby bardzo rozbudowane partie klawiszy czy donioślejszy udział basu. W przeciwieństwie do wcześniejszych materiałów tu każdy numer ma swoje indywidualne wyróżniki i nie sposób pomylić go z innymi, a przy okazji odznacza się nieprzeciętną chwytliwością. Oczywiście największa w tym zasługa riffów, które (wreszcie) nabrały należytej wyrazistości dzięki bardzo zgrabnemu połączeniu prymitywnej agresji z zapadającą w pamięć linią melodyczną. Nie bez znaczenia jest także zajebista motoryka nowych kompozycji (zwłaszcza „Flagellation”), która sprawia, że trząchanie banią w rytm muzyki włącza się u słuchacza automatycznie, bez udziału świadomości. W rezultacie powstał zestaw murowanych koncertowych hitów, spośród których prawie każdy (a nie tylko „Baphomet’s Throne”) można wskazać jako ten najlepszy. Prawie, bo numer tytułowy nieco odstaje pod względem chwytliwości, ale nadrabia to gęstszym klimatem. Pozostała dziewiątka zamiata aż miło, nie dając najmniejszych powodów do narzekań. Kolejny wielki plus Ceremony Of Opposites wpływający na przystępność płyty to wokale – bardziej jadowite, a jednocześnie czytelne i pełne majestatu. Właśnie od tego momentu można mówić o Vorphalacku jako wokaliście prawdziwie rozpoznawalnym. Jak wynika z powyższego tekstu, Ceremony Of Opposites to dla mnie album praktycznie bez wad. Nawet brzmienie by Waldemar Sorychta mile zaskakuje ostrością i ciężarem. Przy okazji
Samael skończył się na „Blood Ritual”. To prawda, ale na Ceremony Of Opposites narodził się na nowo – bardziej zadziorny i charakterystyczny, a tak po prawdzie to lepszy pod każdym względem. Samael dojrzał i rozwinął się, a tym samym dał pretekst co bardziej krewkim fanom, by oskarżyć go o skomercjalizowanie się. Owszem, Ceremony Of Opposites był jednym z bestsellerów swoich czasów, ale cała otoczka płyty — prowokacyjna okładka i bezpośrednie teksty (najjaskrawszy przykład mamy w genialnym „To Our Martyrs”: „I spit at your god’s face / I piss on the cross / I vomit on the holy bible / I shit on the blessed whore and her bastard son”) — są bardziej diabelskie aniżeli kiedykolwiek wcześniej i zdecydowanie mocniej walą w twarz. Zaś co do muzyki – już od pierwszych taktów „Black Trip” słychać postęp kompozytorsko-wykonawczo-brzmieniowy. Szwajcarzy zrobili pewny i logiczny krok naprzód, za punkt wyjścia biorąc chyba „With The Gleam Of The Torches” z „Blood Ritual”, bo właśnie tamten kawałek odznaczał się sporą dynamiką i zdradzał pewne progresywne zapędy zespołu. Na Ceremony Of Opposites Samael rozwija twórczo (i w dodatku w szybszych tempach) najlepsze pomysły z poprzednika oraz wprowadza mnóstwo innowacji – jak choćby bardzo rozbudowane partie klawiszy czy donioślejszy udział basu. W przeciwieństwie do wcześniejszych materiałów tu każdy numer ma swoje indywidualne wyróżniki i nie sposób pomylić go z innymi, a przy okazji odznacza się nieprzeciętną chwytliwością. Oczywiście największa w tym zasługa riffów, które (wreszcie) nabrały należytej wyrazistości dzięki bardzo zgrabnemu połączeniu prymitywnej agresji z zapadającą w pamięć linią melodyczną. Nie bez znaczenia jest także zajebista motoryka nowych kompozycji (zwłaszcza „Flagellation”), która sprawia, że trząchanie banią w rytm muzyki włącza się u słuchacza automatycznie, bez udziału świadomości. W rezultacie powstał zestaw murowanych koncertowych hitów, spośród których prawie każdy (a nie tylko „Baphomet’s Throne”) można wskazać jako ten najlepszy. Prawie, bo numer tytułowy nieco odstaje pod względem chwytliwości, ale nadrabia to gęstszym klimatem. Pozostała dziewiątka zamiata aż miło, nie dając najmniejszych powodów do narzekań. Kolejny wielki plus Ceremony Of Opposites wpływający na przystępność płyty to wokale – bardziej jadowite, a jednocześnie czytelne i pełne majestatu. Właśnie od tego momentu można mówić o Vorphalacku jako wokaliście prawdziwie rozpoznawalnym. Jak wynika z powyższego tekstu, Ceremony Of Opposites to dla mnie album praktycznie bez wad. Nawet brzmienie by Waldemar Sorychta mile zaskakuje ostrością i ciężarem. Przy okazji ![Afgrund – The Dystopian [2018] Afgrund - The Dystopian recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/afgrund-the-dystopian.jpg) Na początku roku wydawało się, że nagrany po sześciu latach przerwy The Dystopian pozostanie bez wydawcy i przepadnie bez śladu, ale na szczęście z pomocną przyszedł Karol z Selfmadegod Records, dzięki któremu bez problemu (i tanio!) kupicie tę płytę. Chwała mu za to, bo takiego materiału absolutnie nie można zignorować. Muzycy Afgrund przygotowali tu porcję kapitalnego grzańska – The Dystopian to wybuchowy grind core zagrany w skandynawskim stylu (Nasum, Gadget, Rotten Sound) z domieszką takich dopierdalaczy jak Phobia, Antigama czy Pig Destroyer, więc każdy miłośnik szybkiego, urozmaiconego i precyzyjnie zagranego hałasu znajdzie tu sporo dla siebie. Intensywność muzyki nie budzi najmniejszych zastrzeżeń – riffy śmigają, wokaliści zdzierają gardła, a perkman nabija blasty niczym karabin maszynowy. Na The Dystopian wyraźnie dominują wściekle agresywne partie, jednak wśród tego natłoku dźwięków znajdziemy również kilka niestandardowych zwrotów i zwolnień, kiedy na pierwszy plan wysuwa się gęsty klimat wkurwienia, sprzeciwu i zniechęcenia. Nie dość, że w takich fragmentach muzyka Afgrund zachowuje swój ciężar gatunkowy, to jeszcze mocniej uderza w słuchacza na poziomie emocjonalnym – w sam raz, żeby móc naładować baterie przed kolejnym dniem zmagania się z systemem tudzież przed zamachem na biuro zarządu w jakimś korpo. Zespół, nie wychodząc zbytnio poza grindowy kanon potrafił uczynić swój materiał świeżym i ożywczym. Spora w tym zasługa brzmienia, które w fachowej terminologii trudno określić inaczej niż jako zajebiste i doskonale dopasowane do charakteru muzyki. Dźwięk jest super przejrzysty i ostry jak żyleta, a przy tym ma dość głębi, żeby wgniatał również przy blastach. Wszystko fajnie, ale The Dystopian ma niestety jedną wadę, swoją drogą często spotykaną u grindowych płyt z wyższej półki – mija zbyt szybko. Wprawdzie 23 minuty to jeszcze nie tragedia, jednak człowiek byłby znacznie szczęśliwszy, gdyby krążek trwał przynajmniej pół godziny. Drugi minusik dotyczy wydania – we wkładce nie zobaczymy tekstów, a szkoda, bo Afgrund ewidentnie mają coś ważnego do przekazania. Zresztą nawet bez poezji przed nosem z klimatu i ładunku energetycznego The Dystopian łatwo wywnioskować, że nie jest to nic pozytywnego. Gorąco polecam!
Na początku roku wydawało się, że nagrany po sześciu latach przerwy The Dystopian pozostanie bez wydawcy i przepadnie bez śladu, ale na szczęście z pomocną przyszedł Karol z Selfmadegod Records, dzięki któremu bez problemu (i tanio!) kupicie tę płytę. Chwała mu za to, bo takiego materiału absolutnie nie można zignorować. Muzycy Afgrund przygotowali tu porcję kapitalnego grzańska – The Dystopian to wybuchowy grind core zagrany w skandynawskim stylu (Nasum, Gadget, Rotten Sound) z domieszką takich dopierdalaczy jak Phobia, Antigama czy Pig Destroyer, więc każdy miłośnik szybkiego, urozmaiconego i precyzyjnie zagranego hałasu znajdzie tu sporo dla siebie. Intensywność muzyki nie budzi najmniejszych zastrzeżeń – riffy śmigają, wokaliści zdzierają gardła, a perkman nabija blasty niczym karabin maszynowy. Na The Dystopian wyraźnie dominują wściekle agresywne partie, jednak wśród tego natłoku dźwięków znajdziemy również kilka niestandardowych zwrotów i zwolnień, kiedy na pierwszy plan wysuwa się gęsty klimat wkurwienia, sprzeciwu i zniechęcenia. Nie dość, że w takich fragmentach muzyka Afgrund zachowuje swój ciężar gatunkowy, to jeszcze mocniej uderza w słuchacza na poziomie emocjonalnym – w sam raz, żeby móc naładować baterie przed kolejnym dniem zmagania się z systemem tudzież przed zamachem na biuro zarządu w jakimś korpo. Zespół, nie wychodząc zbytnio poza grindowy kanon potrafił uczynić swój materiał świeżym i ożywczym. Spora w tym zasługa brzmienia, które w fachowej terminologii trudno określić inaczej niż jako zajebiste i doskonale dopasowane do charakteru muzyki. Dźwięk jest super przejrzysty i ostry jak żyleta, a przy tym ma dość głębi, żeby wgniatał również przy blastach. Wszystko fajnie, ale The Dystopian ma niestety jedną wadę, swoją drogą często spotykaną u grindowych płyt z wyższej półki – mija zbyt szybko. Wprawdzie 23 minuty to jeszcze nie tragedia, jednak człowiek byłby znacznie szczęśliwszy, gdyby krążek trwał przynajmniej pół godziny. Drugi minusik dotyczy wydania – we wkładce nie zobaczymy tekstów, a szkoda, bo Afgrund ewidentnie mają coś ważnego do przekazania. Zresztą nawet bez poezji przed nosem z klimatu i ładunku energetycznego The Dystopian łatwo wywnioskować, że nie jest to nic pozytywnego. Gorąco polecam!![General Surgery – Necrology [1991] General Surgery - Necrology recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/general-surgery-necrology.jpg) W 1991 roku Carcass wydał przełomowy
W 1991 roku Carcass wydał przełomowy ![Aborted Fetus – The Ancient Spirits Of Decay [2018] Aborted Fetus - The Ancient Spirits Of Decay recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/aborted-fetus-the-ancient-spirits-of-decay.jpg) Ośmieliłem się zażartować z epickości
Ośmieliłem się zażartować z epickości ![Brutal Truth – Need To Control [1994] Brutal Truth - Need To Control recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/brutal-truth-need-to-control.jpg) Brutal Truth na pamiętnym debiucie zawiesili sobie poprzeczkę cholernie wysoko, ale tak na dobrą sprawę wcale nie musieli jej później przeskakiwać. Wystarczyło im tylko nagrywać kopie tamtej płyty, żeby za każdym razem świat padał im do stóp. Amerykanie postanowili jednak zaryzykować już przy pierwszej okazji i na „dwójkę” stworzyli materiał w dużym stopniu odmienny. Miejsce czystego, krystalicznie brzmiącego i diabelnie szybkiego grind core’a zajęło granie znacznie bardziej szorstkie, nieokiełznane, momentami nawet drażniące, choć ekstremalnością wcale nie ustępujące temu z
Brutal Truth na pamiętnym debiucie zawiesili sobie poprzeczkę cholernie wysoko, ale tak na dobrą sprawę wcale nie musieli jej później przeskakiwać. Wystarczyło im tylko nagrywać kopie tamtej płyty, żeby za każdym razem świat padał im do stóp. Amerykanie postanowili jednak zaryzykować już przy pierwszej okazji i na „dwójkę” stworzyli materiał w dużym stopniu odmienny. Miejsce czystego, krystalicznie brzmiącego i diabelnie szybkiego grind core’a zajęło granie znacznie bardziej szorstkie, nieokiełznane, momentami nawet drażniące, choć ekstremalnością wcale nie ustępujące temu z ![Alterbeast – Feast [2018] Alterbeast - Feast recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2018/alterbeast-feast.jpg) Debiut Alterbeast uznałem ongiś za nie lada zaskoczenie, więc oczekiwania w stosunku do jego następcy miałem dość wygórowane, choć na dobrą sprawę wystarczyłoby mi, gdyby podłubali tylko przy paru detalach. W sumie niewiele roboty, żeby było git. Andrew Lamb miał nieco inny pomysł na zmiany w zespole… Ze składu, który podpisał się pod
Debiut Alterbeast uznałem ongiś za nie lada zaskoczenie, więc oczekiwania w stosunku do jego następcy miałem dość wygórowane, choć na dobrą sprawę wystarczyłoby mi, gdyby podłubali tylko przy paru detalach. W sumie niewiele roboty, żeby było git. Andrew Lamb miał nieco inny pomysł na zmiany w zespole… Ze składu, który podpisał się pod 


