Po wysłuchaniu „Relentless Mutation” doszedłem do wniosku, że Kanadyjczycy dotarli do ściany, jeśli chodzi o techniczny i w dodatku dość brutalny death metal, że to koniec drogi, że już bardziej podkręcić się tego nie da. Wydany po czterech latach przerwy Bleed The Future utwierdził mnie w tym przekonaniu. Oczywiście to nie tak, że Archspire zaserwowali fanom powtórkę z rozrywki, zmieniając tylko okładkę, tytuły i kolejność kawałków, ale faktem jest, że album nie robi już tak wielkiego wrażenia jak poprzedni. I to jest całkowicie zrozumiałe. Raz, że mamy do czynienia ze stylem, z którym zdążyliśmy się już oswoić. Dwa, że na tak zajebiście wysokim poziomie niemożliwe jest regularne dokonywanie przełomów. I trzy, że zespół nie próbuje za wszelką cenę zaszokować słuchacza.
Archspire na Bleed The Future nie wymyślili technicznego death metalu na nowo, co jednak nie oznacza, że nie nagrali świetnej płyty. Nagrali. Co więcej, pod pewnymi względami ten materiał jest jeszcze lepszy od poprzedniego, a już na pewno bardziej… przystępny (choć to również może wynikać z osłuchania). Zespół zadbał o większą różnorodność poszczególnych utworów oraz rozwinął w nich te elementy, które przesądziły o wyrazistości i sukcesie „Relentless Mutation”, a których brakowało pierwszym płytom: melodie, czyste partie i groove. Ponadto chłopaki zaczerpnęli małe co nieco z muzyki klasycznej — co najlepiej słychać w „Reverie On The Onyx” (Mozart) i „Golden Mouth Of Ruin” (Beethoven) — i bardzo dobrze na tym wyszli, bo takie fragmenty wplecione w originowo-cryptopsowy wyziew zaskakują i miażdżą.
Niewykluczone, że Bleed The Future jest najbardziej skomplikowanym materiałem w historii Archspire — a przy okazji pewnie najszybszym i najbrutalniejszym — jednak został skomponowany tak zgrabnie (a w zasadzie dojrzale), że słucha się go z ogromną przyjemnością i bez najmniejszego wysiłku. Jasne, że momentami trudno nadążyć za zespołem, a intensywność niektórych fragmentów powoduje opad kopary i niedowierzanie, ale jednocześnie jest tu dość miejsca na złapania oddechu czy rytmiczne trząchanie dynią, więc całość wchodzi zdecydowanie łatwiej, niż by to wynikało z ogólnego poziomu ekstremy. Jakby tego było mało, wgryzienie się w Bleed The Future ułatwia porządna czytelna produkcja z łaskawie potraktowanym basem – dzięki niej nic wam nie umknie nawet w tak popieprzonych numerach jak „Drone Corpse Aviator”, „Abandon The Linear”, „Acrid Canon” czy „A.U.M. (Apeiron Universal Migration)”.
Czy wobec powyższego Bleed The Future jest albumem lepszym od „Relentless Mutation”? Chyba nie, a jeśli tak – to odrobinę. Główna przewaga poprzednika wynika z efektu nowości/przełomowości, którego z oczywistych względów Archspire nie byli w stanie teraz powtórzyć. Pod każdym innym względem te płyty prezentują niemal identyczny poziom i gdyby ukazały się w odwrotnej kolejności, pewnie również skłaniałbym się ku tej starszej.
ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Archspireband/
Album przejściowy? Hmm. Przekrojowy? Hmm. Esencjonalny? Hmm. Niepotrzebny? O to, to, to! Words From The Exit Wound najlepiej pasuje mi właśnie do tej ostatniej kategorii. Tym krążkiem Napalm Death kończą pewny etap kariery — w dodatku taki, o którym spora część fanów chciałaby zapomnieć — ale bez wielkiej świadomości czy pewności, co zrobią z sobą później. Skończył się czas eksperymentów — w tym sensie, że nie ma tu żadnych dziwactw, których byśmy już wcześniej w ich wykonaniu nie słyszeli — a wróciła chęć ponapierdalania, choć jeszcze nie na tyle silna, żeby zespół zrezygnował z rozwiązań będących akurat na czasie.
Proszę, proszę… okazuje się, że Obscura jest na fali wznoszącej, mimo iż tak na dobrą sprawę nic tego nie zapowiadało. Poprzednia płyta zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie, ale skład, który się pod nią podpisał, poszedł w rozsypkę zaraz po zakończeniu cyklu promocyjnego, więc całkiem zasadne były obawy, że Kummerer ponownie rzuci się w wir progresywnego pitolenia i wszystko popsuje. Na szczęście w porę pojawił się ratunek w osobach doskonale znanych Münznera i Thesselinga oraz Davida Diepolda, który, choć znacznie młodszy i nie tak doświadczony, również zdążył wyrobić sobie niezłą markę na scenie (technicznego) death metalu. I właśnie taka ekipa zmajstrowała najmocniejszy album Obscury przynajmniej od dekady.
Po dwóch udanych płytach utrzymanych w „okołoszwedzkim” stylu Abythic postanowili sprawdzić się w muzyce o wiele bardziej ambitnej, wymagającej i rozbudowanej, a przy okazji też tajemniczej i przesiąkniętej obskurną grobową atmosferą. W tym miejscu należałoby pogratulować zespołowi odwagi i chęci rozwoju, gdyby nie to, że — zupeeełnie przypadkiem — takie granie ma akurat spore wzięcie i daje +10 do kultu i poważania… Na Dominion Of The Wicked Niemcy popłynęli z nurtem, co do tego nie mam wątpliwości, ale wcale źle na tym nie wyszli, choć na zachwyty jest stanowczo za wcześnie.
Niedługo po wydaniu bardzo dobrego
Noctambulist to stosunkowo świeża nazwa na mapie amerykańskiego death metalu, w dodatku z typowym amerykańskim death metalem mająca niewiele wspólnego. Bohaterom tej recenzji muzycznie jest zdecydowanie bliżej do Nowej Zelandii i okolic – dość dalekich okolic. Zespół — zważywszy na jego niewielki staż — swoim graniem całkiem udanie wstrzelił się w niszę z technicznym, wyrafinowanym i nieprzewidywalnym death metalem w typie Ulcerate, dodając do tego coś z czarnego pierwiastka i aury tajemniczości charakterystycznych dla Portal, Altarage czy Mitochondrion. Atmospheres Of Desolation robi zatem bardzo dobre wrażenie, choć nie da się ukryć, że nad pewnymi kwestiami Noctambulist muszą jeszcze popracować. Niemniej jednak udowodnili, że potencjał mają spory.
Włochom z Valgrind wyjście z etapu demówkowego zajęło dłuuugie lata — i nic w tym dziwnego, bo nie wyróżniali się niczym szczególnym — więc gdy już zdołali jako tako zaistnieć oficjalnie, w miarę możliwości nadrabiają stracony czas. A robią to z naprawdę dobrym rezultatem, czego potwierdzenie znajdujemy na zeszłorocznym Condemnation – albumie, który wchodzi szybko, gładko i bez popijania. Owa przyswajalność jest w dużej mierze zasługą samego stylu – kiedy większość włoskich kapel stara się wytyczać nowe kanony brutalności, Valgrind łupią death metal starej daty oparty na wpływach Morbid Angel, Pestilence, Monstrosity czy Mercyless.
Tytuł, objętość i forma wydania tej książki jednoznacznie sugerują coś na kształt monografii dotyczącej rzeźniczych odmian muzyki, jakie w ciągu kilkudziesięciu lat zakorzeniły się na polskiej ziemi, tej ziemi. Jak się jednak okazuje, autor, Piotr Dorosiński, miał trochę inną wizję całości: Rzeźpospolita to podszyty (nieukrywanym) sentymentem, a mimo to rzetelny opis (i przypomnienie), jak kształtowała się polska scena na przestrzeni lat 90. XX wieku. Piotr nie ogranicza się do muzyki, zgrabnie zarysowując równie interesujące tło społeczne – zmiany ustrojowe, gospodarcze bagno czy przenikanie się środowisk metalowców z kibolami. Ani autor ani jego rozmówcy nie próbują nikomu wciskać kitu, że było lekko, łatwo i przyjemnie — zwłaszcza kiedy przychodziło do zderzenia planów i ambicji z realiami wolnego rynku (czy raczej wolnej amerykanki) — a osiągnięcie czegokolwiek wymagało zaangażowania, wytrwałości oraz dużej dozy szczęścia. Ale, ale - bywało też fajnie.
Brak oznak życia – to podejrzany i trochę kiepsko rokujący tytuł jak na płytę kapeli z ponadtrzydziestoletnim stażem. A jeśli jeszcze weźmiemy pod uwagę, że stworzenie nowego materiału zabiera zespołowi coraz więcej czasu… Czyżby Szwedzi wymiękali? Odpowiedź na to pytanie dostajemy już w pierwszym kawałku, w którym Unleashed szybko przechodzi do rzeczy – jest żwawo, dynamicznie i nad wyraz obiecująco. Niestety „The King Lost His Crown” to coś w rodzaju zmyłki czy appetizera, bo następne utwory są utrzymane w stylu dwóch poprzednich krążków i blastów z prawdziwego zdarzenia w nich nie przewidziano.
Rivers Of Nihil na „Where Owls Know My Name” poszli ostro do przodu względem pierwszych wydawnictw: rozwinęli swój styl i wzbogacili go o wiele nieoczywistych rozwiązań, dzięki czemu zaprezentowali się jako zespół zaskakujący i dość oryginalny – taki, którego nagrań wypatruje się z niecierpliwością. Minęły trzy lata i… Po kilkudziesięciu przesłuchaniach The Work zastanawiam się, czy tamten materiał aby nie był dziełem przypadku i splotu sprzyjających okoliczności. Niestety, dla mnie czwarta płyta Amerykanów to duże rozczarowanie – jawi się jako zlepek w większości niedorobionych utworów poskładanych bez jakiejkolwiek myśli przewodniej i dbałości o detale.


