Długie przerwy między kolejnymi płytami to już standard, jeśli chodzi o Abysmal Torment, więc nie byłem zaskoczony, że na przygotowanie The Misanthrope Maltańczycy potrzebowali aż czterech lat. Obawiałem się jedynie, czy i tym razem nie zechcą nadrobić straconego (?) czasu i zaserwują odbiorcom znacznie więcej, niż ci są w stanie fizycznie przyjąć. Na całe szczęście muzycy najwyraźniej zdali sobie sprawę z tego, że 60 minut „trójki” to było przegięcie i dlatego nagrali materiał prawie o połowę krótszy niż poprzedni, dzięki czemu chętniej będzie się do niego wracać.
W samym zespole zmieniło się niewiele (ze składu wyleciał jeden z gitarzystów), w podejściu do komponowania również, więc o zaskakujących nowinkach nie ma mowy, a cała ewolucja muzyki sprowadza się wyłącznie do detali. The Misanthrope to brutalny i przez większość czasu bardzo szybki death metal podany bez ozdobników i udziwnień, acz z dość czytelnymi wokalami i mocniej niż ostatnio zaznaczonymi melodiami. Abysmal Torment nie musieli niczego na siłę rozbudowywać czy urozmaicać, więc skupili się na tym, co najważniejsze – czystej brutalności. Reszta zrobiła się przy okazji. Kawałki nie są przeładowane, mniej w nich motywów, a te, które są, są wyrazistsze, łatwiej skupić na nich uwagę i później zapamiętać. I nawet jeśli znacząco się od siebie nie różnią, to przynajmniej sprawiają wrażenie zróżnicowanych. Duża w tym zasługa wyeksponowanych tu i ówdzie melodyjnych riffów oraz prostszych struktur.
The Misanthrope w swojej kategorii naprawdę daje radę, jednak do paru kwestii muszę się przyczepić. Po pierwsze materiał nie jest tak równy, jakbym tego oczekiwał i obok wyjątkowo wgniatających utworów jak „Second Death” czy „Path Of Impiety” (co ciekawe, w obu czuć ducha klasycznego death metalu) trafiły się „The Misanthrope”, „Dread” i „Iconoclast”, które są strasznie typowe i umiarkowanie ekscytujące, zwłaszcza ten ostatni kończy płytę bez żadnych fajerwerków. Ponadto oba instrumentale wydają mi się zbędne – bez nich The Misanthrope byłby jeszcze bardziej zwarty i treściwy. Brzmienie albumu ciężarem i selektywnością nie dorównuje temu z „Cultivate The Apostate”, jest na to zbyt cyfrowe i skompresowane. Zgaduję, że Abysmal Torment zależało na maksymalnie brutalnym dźwięku, ale trochę przedobrzyli.
Płytą na takim poziomie zespół z łatwością zapewnił sobie wysoką pozycję na maltańskiej scenie, jednak cuś mi się wydaje, że ambicje muzyków Abysmal Torment sięgają nieco dalej. O ile kojarzę, to kiedyś chcieli być znaczącą nazwą na mapie europejskiego death metalu.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/abysmaltormentofficial
inne płyty tego wykonawcy:
Choć ich pierwszy album cieszył się sporym szacunkiem na scenie, to z przyczyn życiowych ekipa nie była w stanie skapitalizować dobrej famy i pójść od razu za ciosem, jak początkowo planowali. Niemniej jednak i tak stosunkowo szybko wyszło ich następne dzieło, niemalże równo po 2 latach.
Pamiętacie, kiedy pierwszy raz usłyszeliście „Hell Awaits”? Albo zobaczyliście okładkę starego Cannibal Corpse? Dla mnie takim punktem bez odwrotu była twórczość Marduka. Każdy miał ten moment, kiedy muzyka ekstremalna była jak zakazany owoc. Pewne tabu dźwiękowe, którego przekroczenie wzbudzało lęk i strach przed konsekwencjami.
Pięcioletnia przerwa wydawnicza — nie liczę w tym miejscu zapchajdziury „Abiogenesis – A Coming Into Existence” — to dla Origin coś nowego, a zarazem niezaprzeczalnie rozsądnego. Jakby nie patrzeć, ostatnie albumy Amerykanów jakoś szczególnie nie różnią się od siebie, więc przy zachowaniu dotychczasowego, trzyletniego cyklu, istniało ryzyko doprowadzenia słuchaczy do wyrzygu, gdyby po raz kolejny dostali to samo. A tak proszę – wystarczyło dziadów wziąć na przeczekanie i wzbudzić w nich głód muzyki Origin, dzięki czemu Chaosmos, który w żaaaaaden sposób nie rewolucjonizuje stylu zespołu, powinien każdemu z fanów wejść bez popitki.
Choć zespół nauczył się na błędach brzmieniowych popełnionych na swoim debiucie, to niestety i tym razem trafił na ścianę w postaci producenta ignoranta nierozumiejącego kompletnie wizji zespołu i dlatego też, mimo widocznej poprawy dźwięku, wciąż to nie jest jeszcze ten szczyt możliwości, na jaki było stać Internal Bleeding.
Zdobyłem swoją kopię całkiem niedawno, bo w tym roku (2022) i zastanawia mnie, czy to biedactwo nie leżało w magazynach aż od 2004 r. Chyba nikt tego nie chciał poza mną, bo wydanie jest w oryginalnym digipaku. Cóż, głupcy, nie wiedzą co tracą.
I oto stała się rzecz, której wielu ortodoksów nie przyjmie do wiadomości – Deathspell Omega po prawie dwudziestu latach czarowania swoimi nieraz rewolucyjnymi pomysłami radykalnie odmienili styl i stali się… mniej radykalni muzycznie. Na The Long Defeat zespół śmiało i bez oglądania się za siebie (i na innych) rozwija to, co na „The Furnaces Of Palingenesia” zostało zaledwie zasugerowane, niemal całkowicie zrywając przy tym z ekstremalnością poprzednich dokonań. Ktoś powie, że to szokujące, ktoś inny, że oburzające, natomiast ja wiem jedno – pomimo pewnych drobnych zgrzytów materiał wchodzi jak złoto, i to od pierwszego przesłuchania.
Na drugą płytę ta Death/Thrashowa formacja postanowiła zrobić coś bardziej komercyjnego i przystępnego. Z takiego opisu wydawać by się mogło, że to, co powstanie, będzie kompletnie bezwartościowe. Nic bardziej mylnego. Przedstawiam wam poniżej jedną z najlepszych płyt na świecie, którą prawdopodobnie nigdy nie słyszeliście.
Od czasu powrotu na scenę, Decapitated zmienił styl i gra sobie na luzie coś z pogranicza Groove/Death Metalu, czasami przechodząc w Deathcore. Nie inaczej jest i tym razem. Co do zasady, nie staram się mieć jakiś oczekiwań wobec zespołów i preferuję otwarte podejście do czegoś nowego, przyjmując rzeczy takimi, jakie są. Dlatego też nie goniłem z widłami i pochodniami za Morbid Angel, kiedy wydali
Jeśli mnie pamięć nie myli, to Cenotaph nigdy nie nagrał dwóch płyt w takim samym składzie i Precognition To Eradicate nie jest tu żadnym wyjątkiem. Jedynym ludzkim łącznikiem z poprzednią jest osoba wokalisty Batu Çetina, który odpowiada za nazwę, teksty i ogólny kierunek artystyczny. Nie da się ukryć, że ten brak stabilności wpływa hamująco na karierę kapeli – wiąże się z długimi przerwami wydawniczymi oraz niepewnością u fanów, bo raz po raz muszą zadawać sobie pytanie, czy zespół rozleciał się na dobre, czy może jednak to tylko chwilowe zamieszanie i wkrótce powróci z odpowiednią mocą i na odpowiednim poziomie. Cóż… Jak dla mnie, to moc się nawet zgadza, ale co do poziomu…


