Muszę się wam do czegoś przyznać. Za każdym razem jak widzę tag „Black/Death/Thrash” to zbiera mi się na odruchy wymiotne. Większość tego typu rzeczy ma wodnistą produkcję i zapierdala jak motorek, ale kompletnie bez sensu. To i też niekoniecznie jarała mnie początkowo perspektywa sprawdzenia Goatwhore. Ale wszystko do czasu…
Dużą zaletą grupy jest ich pochodzenie, mianowicie Luizjana. Stan ten słynie ze Sludge/Doomcore typu Crowbar, który przejawia się przede wszystkim w brzmieniu i metodyce grania (w sumie, nie bardzo miałaby jak przejawiać się w czym innym, ale to już abstra-huje). Z tegoż też powodu, Goatwhore potrafi zaprezentować gitary niezwykle kusząco takiemu narzekaczowi jak ja.
A Haunting Curse jest co prawda trzecim albumem grupy, ale jednocześnie jest to debiut w niezwykle mainstreamowej wytwórni, jaką jest Metal Blade Records, i co to za debiut! Cięte, punkowo zadziorne riffy i pełen bauns. Pierwszy, otwierający track może jeszcze nie przekazuje wiadomości prawidłowo, ale następne trzy już jak najbardziej tak. I też owe kompozycje o bardzo długich tytułach wam polecam, jeśli chcecie się zapoznać tylko i wyłącznie pobieżnie.
Goatwhore ma też talent do tego, aby używać Groove na zasadzie przynęty, a nie sensu istnienia. Gdyby rozkładać ich styl na czynniki pierwsze, to po kolei mamy tak – Sludge (produkcja), Black (trochę wokal, trochę tematyka i szorstkość), Death (riffy, struktura i szybkość), Thrash (nie uciekanie w przesadny ekstremizm, trzymanie się rytmu zwarto i gotowo, bez potknięć).
Płyta niekoniecznie daje radę przez 10 utworów (plus jeden niepotrzebny instrumental, brzmiący bardziej jak intro, ale dany przed samym końcem) i zespół stara się próbować różnych temp, bo poza szybką jazdą, są też wolniejsze numery do tańca i przytulania partnerek życiowych, a nawet jest też coś do zaśpiewania po pijaku.
Innymi słowy, wbrew moim początkowym uprzedzeniom, nie jest to przereklamowana grupa jak mi się wydawało, a jak najbardziej zasługujący na uwagę energiczny wygar. Niezależnie od czyichś upodobań, większość fanów ciężkich brzmień będzie w stanie znaleźć coś dla siebie, co będzie się podobać.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thegoat666
inne płyty tego wykonawcy:
Końcówka lat 90. XX wieku to na Wyspach Brytyjskich okres wymierania ekstremalnych odmian muzyki. Klasycy pokroju Napalm Death, Bolt Thrower czy Benediction wyraźnie obniżali loty albo działali na mniejszą niż przed laty skalę, zaś młodych po prostu nie było. Jakimś światełkiem w tunelu miała być działalność Akercocke, Infestation i opisywanego właśnie Gorerotted. Miała, bo tylko ci pierwsi przebili się na dłużej do świadomości słuchaczy. Pozostali niestety albo szybko zwinęli żagle, albo popadli w zapomnienie – sama wartościowa muzyka nie wystarczyła.
Możecie się ze mnie śmiać, ale kiedy pierwszy raz zobaczyłem klip do „Raise the Chalice”, to autentycznie myślałem, że jest to jakaś przerażająca okultystyczna msza, naśmiewająca się z symboliki chrześcijańskiej. To i też tym bardziej wybałuszyłem gały, kiedy się dowiedziałem, że to było jak najbardziej na serio i że wydźwięk miał być docelowo pro-Jezusowy. No cóż… może przejdźmy dalej…
Brazylijskie trio od ponad trzech dekad sieje deathmetalową pożogę, więc z pewnością należą im się słowa uznania za determinację, wierność obranej stylistyce oraz coraz wyższy poziom muzyczny. Wiadomo, Krisiun nie każdemu i nie w każdej swojej odsłonie musi pasować, ale uczciwie trzeba im oddać, że nigdy nie zeszli poniżej pewnego — dodam, że dla wielu nieosiągalnego — poziomu i nie nagrali ewidentnego gniota. Mimo to po chłodno przyjętych eksperymentach z rozbudowanymi formami, Brazylejros stopniowo wracają do optymalnej formuły.
Dzisiaj przyszedł czas na francuską legendę, która ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, jest o dziwo nawet znana ludziom słuchających Death Metalu, przynajmniej tym co pasjonują się nim na poważnie. Co ważne, istnieje ona pod dwiema postaciami – jako S.U.P. oraz okazjonalnie jako Supuration. W zamierzeniu, ten pierwszy miał być tylko i wyłącznie dla „awangardowej” strony grupy (o tym później), ale w praktyce to tak naprawdę nie ma większej różnicy między obiema nazwami, jako że S.U.P. bynajmniej nie zrezygnował z growlingu i ostrości, a i Supuration bynajmniej nie gra sztampowego Death Metalu i też nie brakuje u niego dziwactw. Sprawę też gmatwa fakt, że Cube cz. 3 wyszedł zarówno w wersji „growling”, jak i „czystej”, co wg mnie już w ogóle niweczy sens używania różnych nazw.
Tak sobie patrzę na skład Occulsed i zastanawiam się, komu ten zespół jest tak naprawdę potrzebny do szczęścia – i mam tu na myśli ludzi za niego odpowiedzialnych. No serio, jeśli zebrać do kupy wszystkie składy, w które ci trzej Amerykanie są/byli zaangażowani, to wychodzi grubo ponad sto (!) nazw, przy czym absolutnym rekordzistą jest perkusista Jared Moran aktywnie „umoczony”, w momencie pisania, w ponad 40 bardzo lub jeszcze bardziej podziemnych aktów. Z kolei głównodowodzącym i największą gwiazdą (a nawet sellingpointem) kapeli jest Justin Stubbs, grający na co dzień w Father Befouled i Encoffination, które można potraktować jako wskazówkę tego, jak wygląda styl Occulsed.
Zespół, na którym się wychowałem i którego można śmiało wymieniać jako prekursora Death Metalu, obok innych grup jak (wczesny) Kreator, Morbid Angel, Master, Death, Sepultura, Possessed, itp., itd.
The Bowels Of Repugnance to jeden z wielu przykładów na to, że ludzie w Metal Blade byli kompletnie zieloni w temacie death metalu, a większość (jak nie wszystkie) wartościowych kapel, z jakimi mieli do czynienia w tym gatunku, podpisali przypadkiem. No bo zastanówmy się, co takiego ciekawego było na debiucie Broken Hope, co mogło przekonać do zespołu choćby najmniej wybrednego łowcę talentów? Hmmm… eee… mają długie włosy, robią średnio skoordynowany hałas, wokalisty nie można zrozumieć, a teksty są obleśne, no… eee… będzie z tego sukces na miarę Cannibal Corpse!
A teraz czas na coś z zupełnie innej beczki. Kocham ten zespół jak mało który, ponieważ jako jedni z nielicznych potrafią sprawić, że się łezka w oku potrafi zakręcić. Jakby ktoś miał czelność nie znać, to pokrótce powiem, że Celestial Season nagrał dwie uznane (i nietypowe) płyty utrzymane w stylu Doom/Death w latach ‘90, po czym przeszli na Stoner/Rock i się rozpadli kilka lat później.
Season of Mist przynajmniej od dekady mają niezłego nosa do kapel grających techniczny/progresywny death metal i regularnie dają szansę zaistnienia nowym/nieznanym przedstawicielom tego stylu, dzięki czemu zgromadzili w swoim katalogu kilka naprawdę mocnych nazw, z którymi należy się liczyć. Niedawno do tego grona dołączyli Kanadyjczycy z Deviant Process, który zaliczyli już bardzo udany — i kompletnie zignorowany — debiut w barwach PRC Music. Nie wiem, na ile jest to przypadek, a na ile pomysł na siebie, ale podobnie jak w przypadku „Paroxysm” za niezbyt zachęcającą okładką płyty kryje się imponująca rozmachem muzyka.


